Rozdział 1

Wiadomość tę dostałam z samego rana. Honor Barrow domagał się mojej obecności na niezaplanowanym wcześniej zebraniu.

Jeśli o mnie chodzi, nie miałam na to żadnej ochoty – głowę rozsadzało mi ostre przeziębienie.

Mimo to, po weekendzie spędzonym na sudafedzie, afrinie i herbacie z miodem i cytryną, zamiast dokończyć raport o rozkładających się zwłokach rowerzysty, przyłączyłam się do miliarda innych ludzi pracy zmierzających do centrum w godzinie porannego szczytu.

O 7.45 zaparkowałam na tyłach Centrum Policyjnego. Powietrze było chłodne, pachniało suchymi liśćmi – tak zakładałam. Nos miałam bowiem zatkany, nie wyczułabym różnicy między zapachem tulipana i zgniecionej puszki.

W 2012 roku w Charlotte odbyła się organizowana co cztery lata konwencja Partii Demokratycznej. Przybyły na nią dziesiątki tysięcy osób, gotowych wychwalać partię lub protestować przeciwko niej. Celem spotkania było nominowanie jakiegoś kandydata. Miasto wydało pięćdziesiąt milionów dolarów na środki bezpieczeństwa, w wyniku czego parter Centrum Policyjnego, niegdyś w typie otwartego holu, wyglądał obecnie jak mostek na statku kosmicznym „Enterprise”. Kolista drewniana barierka. Kuloodporne szyby. Monitory pokazujące wszystkie zakamarki budynku, zarówno w środku, jak i na zewnątrz.

Po wpisaniu się do rejestru przeciągnęłam przez czytnik kartę i wjechałam na pierwsze piętro.

Winda zatrzymała się z pomrukiem i otwarła; zobaczyłam przechodzącego właśnie Barrowa. W głębi, za drzwiami, do których zmierzał, widać było strzałki na zielonym tle, kierujące do Wydziału Przestępstw Przeciwko Mieniu (na lewo) oraz Wydziału Kryminalnego (na prawo). Ponad strzałkami znajdował się trudny do objaśnienia symbol Policji Charlotte-Mecklenburga.

– Dzięki, że jesteś – Barrow prawie nie zwolnił kroku.

– Nie ma problemu. – Nie licząc całego stada bębnów w mojej głowie oraz ognia w gardle.

Weszłam za Barrowem przez drzwi, po czym skręciliśmy od razu w prawo.

Detektywi tłoczyli się w korytarzu wiodącym w obu kierunkach, ubrani głównie w koszule i krawaty. Jeden miał na sobie spodnie khaki i granatową koszulkę polo z wizerunkiem bardzo dzielnej osy. Wszyscy trzymali w rękach kubki z kawą i stanowili razem ogromną siłę ognia.

Barrow zniknął w pokoju po lewej, oznaczonym kolejną zieloną tabliczką: 2200: Dział Brutalnych Przestępstw. Zabójstwa oraz napady ze skutkiem śmiertelnym.

Szłam dalej prosto, mijając trzy sale przesłuchań. W najbliższej ktoś wykrzykiwał barytonem swoje oburzenie w niekoniecznie nadających się do powtórzenia słowach.

Po dziesięciu jardach weszłam do pomieszczenia oznakowanego jako 2101: Wydział Zabójstw. Sekcja Spraw Nierozwiązanych.

Większość kwadratowego wnętrza pokoju zajmowały szary stół i sześć krzeseł. Kserokopiarka. Pięć szafek na akta. Biała tablica ścieralna oraz tablice korkowe na ścianach. Na tyłach pomieszczenia, za niską przegródką, stało biurko z typowym telefonem, kubkiem, zasuszoną roślinką oraz przepełnionymi pojemnikami na dokumenty przychodzące i wychodzące. Z okna padały prostokąty światła słonecznego.

Ani jednej żywej duszy. Zerknęłam na ścienny zegar. 7.58.

Doprawdy? Tylko ja zjawiłam się punktualnie?

Głowa bolała mnie potwornie. Lekko poirytowana usiadłam na krześle i położyłam torebkę przy nogach.

Na stole znajdował się laptop, jakiś karton oraz plastikowy pojemnik. Oba oznakowano cyframi. Numery na pojemniku zapisano w znanym mi formacie: 090430070901. Akta z dnia 30 kwietnia 2009 roku. Pojedyncze zgłoszenie z godziny 7.09.

System rejestracyjny na kartonie był już odmienny. Zakładałam, że pochodzi z innego okręgu policyjnego.

Parę informacji ogólnych.

Począwszy od 1970 roku, Wydział Policji Charlotte-Mecklenburga miał około pięciuset nierozwiązanych spraw dotyczących zabójstwa. Gdy się zorientowano, że to naprawdę mnóstwo trupów i że na wymierzenie sprawiedliwości czeka wielu ludzi, w 2003 roku powołano sekcję zwaną Archiwum X.

Honor Barrow, pracujący w wydziale zabójstw od dwudziestu lat, kierował nią od chwili jest powstania. Wśród innych pełnoetatowych pracowników znajdowali się między innymi pewien sierżant policji oraz jakiś agent FBI. Ochotniczy zespół doradczy sekcji składał się z trzech emerytowanych agentów federalnych, jednego emerytowanego gliniarza z Nowego Jorku, cywilnego naukowca tudzież cywilnego inżyniera, który dostarczał analiz w postępowaniu przygotowawczym. Regularne zebrania zespołu odbywały się raz w miesiącu.

Jako antropolog sądowy zajmuję się ludźmi zmarłymi dość dawno. Nic dziwnego zatem, że czasem zaprasza się mnie do tego gremium. Zwykle jednak jestem informowana z pewnym wyprzedzeniem o powodach wezwania. Że w jakimś dochodzeniu trzeba zbadać ludzkie szczątki, odpowiedzieć na pytania dotyczące kości, urazów, rozkładu zwłok.

Ale nie tym razem.

Zniecierpliwiona, choć ciekawa, dlaczego mnie wezwano, przyciągnęłam do siebie plastikowy pojemnik i zdjęłam wieko. W środku znajdowały się setki kartek, oddzielonych od siebie przegródkami. Znałam te nagłówki. Wiktymologia. Opis przestępstwa. Raport z miejsca zdarzenia. Materiał dowodowy/Rzeczy znalezione/Analiza. Raport lekarza sądowego. Świadkowie. Dochodzenia powiązane. Potencjalni podejrzani. Zalecane dalsze działania.

Na wierzchu leżał opis przypadku sporządzony przez Claire Melani, kryminolożkę i moją koleżankę z pracy na Uniwersytecie Karoliny Północnej w Charlotte. Przeskoczyłam do pierwszego rozdziału jej raportu. I poczułam, jak tężeją mi mięśnie karku.

Zanim zdołałam przeczytać cokolwiek więcej, w korytarzu rozległy się głosy. Po chwili w pokoju zjawił się Barrow z facetem wyglądającym, jakby urwał się z okładki podręcznika survivalu. Sprane dżinsy. Wyblakła wojskowa kurtka narzucona na czerwoną koszulkę z długim rękawem. Ciemne włosy, z kędziorami wystającymi spod rażąco pomarańczowej czapki.

Włożyłam raport z powrotem do pojemnika.

– Czyżby wszyscy inni utknęli w korku?

– Nie zapraszałem zespołu ochotniczego.

Zaskoczyło mnie to, ale milczałam.

Barrow zauważył, że moje spojrzenie spoczęło na miłośniku survivalu i przedstawił go.

– Detektyw Rodas przyjechał do nas ze stanu Vermont.

– Umparo. Dla przyjaciół Umpie – powiedział z przesadnie skromnym uśmiechem. – Dla obojga.

Rodas wyciągnął do mnie dłoń. Przyjęłam ją. Jej uścisk odpowiadał jego wyglądowi, był twardy i mocny.

Gdy Barrow i Rodas zajęli miejsca, w drzwiach stanęła znana mi postać. Erskine „Chudy” Slidell, gliniarz legenda, przynajmniej według własnych wyobrażeń.

Nie powiem, żeby jego obecność specjalnie mnie ucieszyła. Ponieważ Chudy pracuje w wydziale zabójstw, a ja w kostnicy, czasem mamy ze sobą do czynienia. Na przestrzeni lat nasze relacje miały swoje wzloty i upadki, niczym linia w wykresie poligraficznym. Facet często wykazuje brak manier, ale potrafi wyjaśniać sprawy.

Slidell wyprostował ramiona w geście oznaczającym „co jest?”, po czym przyciągnął do oczu jeden nadgarstek, ten z zegarkiem. Subtelne.

– Cieszę się, że udało ci się oderwać od pornosów w komputerze. – Uśmiechając się, Barrow jedną nogą podsunął tamtemu krzesło.

– Ta twoja siostrzyczka naprawdę uwielbia kamerę – poduszka wydała z siebie westchnienie, gdy Slidell złożył na niej swój wielki tyłek.

Jeszcze w latach osiemdziesiątych Barrow i Slidell pracowali jako partnerzy i w przeciwieństwie do większości takich par lubili się. Zapewne łączyło ich zamiłowanie do ciętych ripost.

Barrow kończył właśnie przedstawiać sobie Slidella i Rodasa, gdy drzwi znów się otworzyły. Do pokoju wszedł mężczyzna, którego nie znałam. Miał wątły podbródek i zbyt długi nos, niczym wycior. Był mojego wzrostu. Jego koszula z poliestru, krawat oraz przeciętny garnitur wskazywały na kierownika średniego szczebla. Postawa jednoznacznie sugerowała policjanta. Nasza czwórka przyglądała się, jak człowiek z poliestru zajmuje miejsce za stołem.

– Agent Tinker z SBŚ – powiedział Barrow, mając na myśli Stanowe Biuro Śledcze. W jego głosie nie było śladu ciepła.

Słyszałam już o Beau Tinkerze. Mówiono, że ma ograniczone horyzonty, za to ego szerokie na milę. I lubi zabawiać się z paniami.

– Ta długa podróż nie była chyba konieczna – rzekł Slidell, nie podnosząc wzroku znad palców splecionych na brzuchu.

Tinker zlustrował go oczyma szarymi i pozbawionymi wyrazu jak niepolerowana cyna.

– Pracuję niedaleko, w biurze terenowym w Harrisburgu.

Mięśnie szczęk Slidella napięły się, ale milczał.

Jak wszędzie indziej na naszej planecie, także w Karolinie Północnej poszczególne agencje rywalizują ze sobą. Biuro szeryfa, ochrona kampusów i lotnisk oraz straż portowa przeciwko miejscowej policji. Stan przeciwko chłopakom z miasta. Federalni przeciwko całemu światu.

Nie licząc niektórych przestępstw, kiedy wymagana jest współpraca – takich jak handel narkotykami, podpalenia, hazard i fałszerstwa wyborcze – SBŚ angażuje się w dochodzenia kryminalne zwykle jedynie na prośbę lokalnych departamentów policji. Chłód bijący od Barrowa i Slidella wskazywał, że w tym wypadku nikt nie wystąpił z tego rodzaju prośbą.

Czy Rodas miał stanowić przeciwwagę? A jeśli tak, to skąd zainteresowanie władz stanowych w Raleigh jakąś sprawą z Vermontu?

Slidell uważał się za gwiazdę wydziału zabójstw. Zbyt wielką, żeby tracić czas na pierdoły, jak sam to kiedyś ujął. Ja także zastanawiałam się, co on tutaj robi.

Przypomniały mi się akta w plastikowym pojemniku.

Zerknęłam na Chudego. Podniósł już wzrok i wpatrywał się w Tinkera z wyrazem twarzy zarezerwowanym zwykle dla pedofilów i pleśni.

Czy ta wrogość oznaczała coś więcej niż problemy kompetencji terytorialnej? Czy Slidell zetknął się z Tinkerem już wcześniej? A może Chudy był po prostu Chudym?

W moje myśli wdarł się głos Barrowa.

– Proszę, żeby detektyw Rodas rozpoczął zebranie.

Barrow oparł się wygodnie i poprawił sobie łańcuszek na szyi, z którego zwisała policyjna odznaka. Często przypominał mi wielkiego żółwia skórzastego. Ciemna i pomarszczona skóra na niewielkiej głowie, szeroko rozstawione, wypukłe oczy ponad małym, szpiczastym nosem.

Rodas otworzył karton, wyciągnął spięte ze sobą raporty i podsunął każdemu po jednym.

– Sorry, jeśli mój styl jest mniej oficjalny od waszego. – Miał głęboki i szorstki głos, taki, który pasował do stanu Vermont, gór i produkowanych tam serów typu cheddar. – Wprowadzę was w temat, a potem odpowiem na pytania, jeśli coś będzie niejasne.

Zaczęłam przerzucać strony. Usłyszałam, że Tinker i Slidell robią to samo.

– Dziewiętnastego października dwa tysiące siódmego roku, między godziną czternastą trzydzieści a piętnastą zaginęła dwunastoletnia biała dziewczynka, Nellie Gower. Jechała na rowerze ze szkoły do domu. Sześć godzin później znaleziono rower przy wiejskiej drodze, ćwierć mili od farmy Gowerów.

Jakiś niuans w tonie jego głosu kazał mi podnieść wzrok. Jabłko Adama na krtani Rodasa poruszyło się wyraźnie, nim znów podjął temat.

– Zwłoki Nellie odkryto osiem dni później w kamieniołomach granitu, cztery mile za miastem.

Zauważyłam, że Rodas używa imienia dziecka, że go nie depersonalizuje, jak często robią policjanci – mówią: „małolat”, „ofiara” itd. Nie trzeba było Freuda, żeby się zorientować, iż Rodas jest w tę sprawę zaangażowany emocjonalnie.

– Medyk sądowy nie znalazł żadnych oznak odniesionego urazu ani wykorzystania seksualnego. Dziecko było w pełni ubrane. Zakwalifikowano to jako zabójstwo z nieznanych powodów. Badanie miejsca zdarzenia nic nie dało. Podobnie zresztą jak samych zwłok. Żadnych śladów opon, butów, krwi czy śliny. Absolutnie nic, co pomogłoby w śledztwie.

Przesłuchano osoby, które przesłuchuje się zawsze w takich przypadkach – zarejestrowanych gwałcicieli, rodziców, krewnych, znajomych, rodziny znajomych, sąsiadów, opiekunki do dziecka, drużynową harcerek, pracowników szkoły i domu kultury, duchownego z kościoła. Każdego, kto miał choćby najdrobniejsze powiązania z ofiarą.

Rodas wyciągnął w pojemnika spiralny notatnik ze spiętymi kartkami w rozmiarze pięć na trzy cale i niczym krupier rozrzucił je wokół stołu. Gdy każdy z nas zapoznawał się z ponurym zapisem kartoteki, panowała cisza.

Na pierwszych kilku zdjęciach widać było kamieniołom. Ponad ogromną, skalistą, pozbawioną drzew dziurą w ziemi wisiało ołowiane niebo. Po lewej, gdzieś z dalszego planu, odchodziła żużlowa droga i wspinała się dalej w kierunku poszarpanego widnokręgu.

Wzdłuż drogi ustawiono tymczasowe barierki. Za nimi parkowały samochody osobowe, pick-upy i furgonetki różnych mediów. Ich kierowcy i pasażerowie stali skupieni w dwójkach i trójkach. Niektórzy rozmawiali, inni gapili się na kozły do piłowania drewna albo na ziemię. Wielu miało na sobie koszulki z napisem Znaleźć Nellie, wydrukowanym ponad zdjęciem znajomej twarzy nastolatki.

Znałam takich ludzi. Samarytan, którzy poświęcali wiele godzin na poszukiwania dzieci lub odbieranie telefonów. Gapiów tylko czyhających, żeby choć przez chwilę zobaczyć zwłoki w worku. Dziennikarzy, którzy chcieli mieć jak najlepszy widok, nie bacząc na kolejną ludzką tragedię.

Przed barierkami stały samochody policyjne, wóz techników, furgonetka koronera oraz dwa nieoznakowane pojazdy, pod takim kątem, jakby zatrzymały się nagle i niespodziewanie. Znałam tego typu twarze. Technicy dochodzeniowi, ludzie koronera. Jakaś kobieta w kurtce z napisem Medyk sądowy, wydrukowanym żółtymi literami na plecach. Gliniarze w mundurach, jeden z głową zadartą do góry, rozmawiający przez krótkofalówkę na ramieniu.

W centralnej części sceny ustawiono parawan. Pod jego niebieską folią między słupkami rozciągnięto żółtą taśmę. Tworzyła coś na kształt nieforemnego prostokąta. W jego wnętrzu wznosił się boleśnie niewielki wzgórek, przy którym kucał Rodas, z ponurą twarzą i notesem w ręku.

Kolejna seria fotografii koncentrowała się już na dziecku. Nellie Gower leżała na plecach, z wyprostowanymi nogami i ramionami przyciśniętymi do tułowia. Czerwona wełniana kurtka była zapięta pod samą brodę. Sznurówki sportowych butów zawiązano w symetryczne pętle. Spód bluzki w kropeczki został schludnie włożony w jasnoróżowe spodnie.

Kilka zdjęć ukazywało tę samą twarz, która widniała na koszulkach. Tyle że już bez uśmiechu.

Włosy Nellie zakrywały jej ramiona długimi, czekoladowymi falami. Zauważyłam, że pośrodku głowy miała równiuteńki przedziałek, włosy starannie i celowo oddzielone grzebieniem.

Osiem dni pozostawania na powietrzu zrobiło swoje. Rysy twarzy dziewczynki były rozmyte, jej skóra gdzieniegdzie fioletowo-zielonkawa. W ustach i nozdrzach roiło się od larw.

Trzy ostatnie fotografie pokazywały prawą rękę dziecka w zbliżeniu. Na jego dłoni widać było ślady jakiejś przejrzystobiałej substancji.

– Co to jest? – spytałam.

– Technicy zbadali obie ręce. Lekarz sądowy pobrał wymazy ze skóry oraz to, co miała pod paznokciami. Faceci od śladów sądzili, że mogą tam znaleźć pozostałości tkanki.

Kiwnęłam głową, wciąż wpatrując się w zdjęcia. W moim mózgu gorzały synapsy. Przypomniało mi się inne dziecko. Inny zestaw rozdzierających serce fotografii.

Już wiedziałam, dlaczego mnie wezwano. I dlaczego był tu również Chudy.

– Jasna cholera.

Rodas zignorował uwagę Slidella.

– Mieliśmy kilka tropów. Były telefony, jeden świadek zeznał, że pewien nauczyciel okazywał Nellie niezwykłe zainteresowanie, a sąsiad twierdził, że widział ją w półciężarówce razem z brodatym mężczyzną. Ale nic nie ułożyło się w jedną całość. Ostatecznie sprawę włożono do zamrażarki. Jesteśmy małym wydziałem. Musimy zajmować się kolejnymi sprawami. Wiecie, jak to jest.

Rodas spojrzał na Slidella, a potem na Barrowa. Napotkał wzrok tych, którzy wiedzieli to aż za dobrze.

– Ale to nie daje mi spokoju. Ta mała. Jeśli tylko mam wolną chwilę, wyjmuję akta i przeglądam je w nadziei, że znajdę coś, co wcześniej przeoczyłem.

Jabłko Adama na jego krtani znów podskoczyło.

– Według świadków, którzy zgodnie to zeznali, Nellie była nieśmiała. Ostrożna. Nie zadawała się z obcymi. Sądziliśmy, że sprawca to ktoś miejscowy. Ktoś, kogo znała. Ruszyliśmy w tym kierunku. W zeszłym roku doszedłem do wniosku: do cholery z tym. Trzeba zmienić schemat myślenia. Spróbowałem VICAP-u.

Rodas nawiązywał do programu FBI dotyczącego ujęć sprawców szczególnie brutalnych przestępstw, ogólnokrajowej bazy danych, prowadzonej w celu zbierania i analizowania informacji o zabójstwach, gwałtach na tle seksualnym, osobach zaginionych oraz innych ciężkich przestępstwach. Znajduje się tam około 150 tysięcy aktualnych oraz zamkniętych już śledztw, prowadzonych przez 3800 agencji stanowych i lokalnych, w tym także tych nierozwiązanych, począwszy od lat 50. XX wieku.

– Podałem wszystko to, czym dysponowaliśmy: modus operandi, cechy charakterystyczne, opis i zdjęcia miejsca zbrodni, szczegóły dotyczące ofiary. Na odpowiedź musiałem czekać wiele tygodni. I niech mnie szlag, jeśli nasz profil nie pasuje do pewnej sprawy stąd, z Charlotte, także nierozwiązanej.

– Dziewczynka Nance’ów – wycedził Slidell, prawie nie otwierając ust.

– Nigdy nie doszło do żadnego aresztowania w tej sprawie. – Były to pierwsze słowa Tinkera od chwili, gdy powiedział Slidellowi, że jego miejsce pracy znajduje się niedaleko.

Slidell otworzył usta, by odparować, ale najwyraźniej zmienił zdanie i zamknął je.

Zerknęłam na pojemnik. 090430070901. Lizzie Nance. Osobista porażka, która dręczyła Slidella.

W dniu 17 kwietnia 2009 roku Elizabeth Ellen „Lizzie” Nance wyszła z zajęć baletu i skierowała się do mieszkania swojej matki, znajdującego się trzy ulice dalej. Nigdy tam nie dotarła. Wszystkie media relacjonowały tę sprawę. Setki osób odbierały telefony, rozrzucały ulotki, przeszukiwały lasy i stawy niedaleko mieszkania Lizzie. Bezskutecznie.

Dwa tygodnie po zniknięciu dziewczynki w rezerwacie przyrodniczym na północny zachód od Charlotte znaleziono rozkładające się zwłoki. Ciało leżało na wznak ze złączonymi stopami i wetkniętymi pod boki ramionami. Gnijące szczątki ubrane były w czarny trykot, rajstopy i różową bawełnianą bieliznę. Na nogach miały jasnoniebieskie crocsy. Znalezioną pod paznokciami ofiary substancję zidentyfikowano później jako tkankę z ludzkiej twarzy.

Śledztwo prowadził Slidell. Ja analizowałam kości.

Wiele dni spędziłam wtedy zgięta nad mikroskopem, ale nie zauważyłam ani jednego draśnięcia, nacięcia czy złamania w żadnym miejscu szkieletu. A Tim Larabee, medyk sądowy okręgu Mecklenburg, nie był w stanie definitywnie określić, czy doszło do wykorzystania seksualnego. Przypadek ten zakwalifikowano jako zabójstwo z nieustalonych przyczyn.

Lizzie Nance zginęła, mając jedenaście lat.

– Na szczęście Honor także wprowadził do systemu swoje nierozwiązane sprawy. A ten wykrył podobieństwa. – Rodas uniósł obie ręce. – I oto jestem.

Zapadła chwila ciszy. Przerwał ją Tinker.

– To wszystko? Dwie dziewczynki w mniej więcej tym samym wieku? Mające na sobie ubranie po śmierci?

Nikt mu nie odpowiedział.

– Czy ta mała Nance’ów była martwa już zbyt długo, żeby wykluczyć gwałt?

Opierając na stole otwarte dłonie, Slidell pochylił się w stronę Tinkera. Przeszkodziłam mu.

– Wyniki sekcji zwłok wskazywały na elementy komplikujące. Jednak dziecko miało na sobie komplet odzieży, a doktor Larabee był przekonany, że do gwałtu nie doszło.

Tinker wzruszył ramionami, nie zdając sobie sprawy albo nie przejmując się, że jego nonszalancja jest obraźliwa dla wszystkich.

– Słabe podstawy.

– Nie tylko profil z VICAP-u przywiódł mnie do Charlotte – podjął Rodas. – Zanim znaleźliśmy Nellie, jej ciało przez półtora dnia leżało w padającym deszczu. Odzież nasiąknęła wodą i cieczami rozkładowymi. Bez specjalnej nadziei przekazałem ją do naszego laboratorium medycyny sądowej w Waterbury. Ku memu zaskoczeniu znaleźli DNA.

– Na pewno tylko jej – domyślił się Slidell.

– Tak. – Rodas umieścił przedramiona na stole i pochylił się do przodu. – Półtora roku temu ponownie przeglądałem akta. Tym razem wyłapałem coś, co uznałem za przełomowe. Pozostałości substancji na ręce Nellie nie pochodziły z jej ubrania. Zadzwoniłem do medyka sądowego. Znalazła próbki pobrane podczas sekcji zwłok przez jej poprzednika. Wiedziałem, że to strzał w ciemno, ale poprosiłem, żeby przesłała je do Waterbury.

Rodas popatrzył prosto na mnie.

Wytrzymałam jego spojrzenie.

– Materiał zawierał DNA nienależące do Nellie.

– Przesłał pan profil przez system? – Tinker zadał niepotrzebne pytanie.

Ruchem podbródka Rodas wskazał raport w moim ręku.

– Proszę spojrzeć na rozdział zatytułowany „Najnowsze wyniki badań DNA”, pani doktor Brennan.

Ciekawa, dlaczego tylko mnie wyróżniono, zrobiłam, co mi kazano.

Odczytałam nazwisko.

I poczułam, jak moje wnętrzności zalewa fala adrenaliny.