Rozdział 4

Uwielbiam góry w Karolinie Północnej. Kocham jeździć wąskimi drogami, które wiją się niczym czarne wstążki na grzbietach gigantów.

Ale tego ranka całe to piękno marnowało się na mnie. Nie miałam czasu. Ani nastroju na wycieczkę po Paśmie Błękitnym.

Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał 7.44. Nie spałam już od dwóch godzin, jechałam od półtorej. Dziwne, lecz czułam się dobrze. A przynajmniej lepiej. Niech Bóg błogosławi chemię.

Tuż przed Marion skręciłam na wschód, zjeżdżając z szosy numer 226. Nad widnokręgiem unosiło się słońce, żółto-pomarańczowa kula, mrugająca do mnie zza zakrętów. Długie, pochyłe promienie rozpalały iskrami mgiełkę zalegającą jeszcze na przełęczach.

Minęłam pole, na którym pasła się czekoladowa klacz ze źrebakiem. Oboje unieśli głowy i uszy, łagodnie zaciekawieni, a potem powrócili do jedzenia.

Po paru chwilach wśród listowia z prawej strony drogi ukazał się znak. Pismo z giętego metalu informowało o wjeździe na farmę Heatherhill. Dyskretnie. Jeśli nie wiedziałeś, że tu jesteśmy, jedź dalej.

Skręciłam na niemalowany wąski pas asfaltu, biegnący wśród ogromnych azalii i rododendronów. Gdy otworzyłam okno, do wnętrza samochodu wpadła mieszanina zapachów, jakie występują tylko zaraz po świcie. Igliwie, mokre liście, wilgotna ziemia.

Wkrótce zaczęłam mijać budynki, niektóre małe, inne większe – wszystkie wyglądały jakby żywcem wyjęte z planu filmowego Świąt w Connecticut. Porośnięte bluszczem kominy, długie werandy, białe okładziny ścian zewnętrznych, czarne okiennice.

Wiedziałam, że na czterdziestu akrach Heatherhill wznosi się wiele budynków. Ośrodek leczenia chronicznego bólu. Siłownia. Biblioteka. Pracownia komputerowa. Wszelkie udogodnienia dla ludzi z forsą, którzy mają problemy.

Wiedziałam aż za dobrze.

Za czterokondygnacyjnym głównym szpitalem skręciłam w boczną uliczkę, minęłam niską budowlę, w której mieściły się sklepy i biura administracji, i raz jeszcze skręciłam w lewo. Alejka kończyła się pięćdziesiąt jardów dalej prostokątem z żużlu, otoczonym białym płotkiem ze sztachet.

Zaparkowałam, złapałam kurtkę i torebkę i wysiadłam.

Brukowana ścieżka wiodła przez bramkę w płocie do niewielkiego parterowego domu. Nad jego drzwiami widniał napis River House. Jeden uspokajający oddech i ruszyłam w tamtym kierunku.

W środku River House wyglądał jak typowa górska chatka. Mógł należeć do dowolnej osoby, tyle że z zamiłowaniem do reprodukcji antyków i dysponującej mnóstwem forsy.

Podłogę, wykonaną z szerokich desek, pokrywały dywany tureckie uszak oraz perskie saruk, które kosztowały więcej niż całe moje mieszkanie. Tapicerka mebli została przez jakiegoś dekoratora zaprojektowana tak, by udawały dotknięte działalnością grzybów i mchu. Te drewniane były odbarwione i sztucznie postarzone.

Przemknęłam przez salon, obok płomieni tańczących w gazowym, kamiennym kominku, i wyszłam przez podwójne szklane drzwi na tyłach domu. Na tarasie stał tekowy stolik i pasujące do niego krzesła, kilka donic, w których rosły bratki i nagietki, a także cztery szezlongi z poduszeczkami barwy jasnego melona.

Najdalszy szezlong był odsunięty o kilka stóp i ustawiony pod innym kątem. Siedziała na nim kobieta o białych, krótko przyciętych włosach. Przed nią, na poręczy tarasu, tkwił gruby ceramiczny kubek. Kobieta miała na sobie spodnie khaki oraz irlandzki sweter, który sięgał jej do połowy ud. Na stopach widać było buty na płaskim obcasie, dwubarwne; skóra na części zakrywającej palce doskonale pasowała do spodni.

Przyglądałam się jej przez chwilę. Kobieta siedziała nieruchomo, ze złożonymi dłońmi, wpatrzona w las gęsty od porannych cieni.

Podeszłam, odgłos moich kroków głośno zabrzmiał w panującej ciszy.

Kobieta się nie odwróciła.

– Przepraszam, że nie przyjechałam wczoraj. – Powiedziałam wesoło, niczym Myszka Miki dyrygująca swoją orkiestrą.

Żadnej odpowiedzi.

Przysunęłam sobie szezlong i ustawiłam go równolegle. Usiadłam na nim bokiem, twarzą do kobiety.

– Podoba mi się twoja nowa fryzura.

Nic.

– Droga w porządku. Pokonałam trasę w niecałe dwie godziny.

Wciąż żadnego znaku świadczącego, że wie o mojej obecności.

– Wczoraj wieczorem wydawałaś się zdenerwowana. Czujesz się już lepiej?

Na poręczy wylądował jakiś ptak. Kowalik, a może jemiołuszka.

– Jesteś na mnie zła?

Ptak przechylił głowę i przyglądał mi się jednym lśniącym czarnym okiem. Kobieta skrzyżowała stopy. Ptak zerwał się i odleciał.

– Planowałam przyjechać na Święto Dziękczynienia. – Wciąż mówiłam do jej profilu. – Czyli w następny czwartek.

– Wiem, kiedy to wypada. Nie jestem idiotką.

– Oczywiście, że nie.

Na krawędzi kubka usiadła teraz mucha. Patrzyłam, jak porusza się po jego obrębie, czułki i przednie nogi pracowały nad substratem. Niepewnie. Nie wiedząc, czego można się spodziewać. Doskonale ją rozumiałam.

– Wiedziałaś, że najwyższą górą Irlandii jest Carrauntoohil? – Kobieta rozłączyła dłonie i położyła je na podłokietnikach. Na jej skórze widać było plamy wątrobowe, idealne owale paznokci miały barwę „przydymionej róży”.

– Nie.

– Leży w hrabstwie Kerry. Wznosi się na trzy tysiące czterysta stóp nad poziom morza. Moim zdaniem niezbyt wielka ta góra.

Wyciągnęłam rękę i położyłam ją na jej dłoni. Poczułam kruchość kości.

– Jak się masz? – spytałam.

Jedno ramię odziane w sweter uniosło się z lekka.

– Powiedziałaś, że chcesz się ze mną czymś podzielić.

Wolna ręka kobiety poruszyła się i znieruchomiała, jakby niepewna, czy jest sens się podnieść. Opadła.

– Źle się czujesz?

Znów wzruszenie ramienia.

– Mamo?

Głębokie, gwałtowne westchnienie.

Podobno córka staje się z wiekiem wersją swojej matki. Innym odczytaniem tego samego przepisu. Nową interpretacją istniejącej wcześniej postaci.

Studiowałam tę twarz, tak starannie zakonserwowaną przez kremy, liftingi i zastrzyki. Przez kapelusze z szerokim rondem noszone latem oraz długie kaszmirowe szale noszone zimą. Skóra była luźniejsza, zmarszczki głębsze, powieki nieco obwisłe. Poza tym widziałam w niej to samo, co w lustrze w centrum policyjnym. Zielone oczy, mocny zarys szczęk.

Atmosfera napięcia. Uniesionej gardy.

Wiedziałam, że fizycznie przypominam swoją matkę. Zawsze jednak wierzyłam, że w tym miejscu wszelkie podobieństwo się kończy. Że jestem wyjątkiem, zaprzeczeniem reguły.

Nie byłam moją matką. I nigdy nie będę.

Lekarze ogólni, psychiatrzy, psychologowie. Tyle diagnoz. Choroba dwubiegunowa. Schizoafektywność. Schizofrenia z dwubiegunowością. Najmodniejsze w danym okresie zaburzenie. Proszę sobie wybrać ulubione.

Lit. Karbamazepina. Lamotrigan. Diazepam. Lorazepam.

Żadne leki nie działały zbyt długo. Żadna terapia nie przynosiła większych efektów. Przez parę tygodni matka bywała ciepłą, pełną życia osobą, którą kochałam, kobietą, która wnosiła promień słońca do każdego pomieszczenia. Szczęśliwą, zabawną, mądrą. A potem demony znów przychodziły po swoją własność.

Krótko mówiąc: moja matka jest naprawdę nieźle stuknięta.

Przez całe moje dzieciństwo, gdy tylko ciemność przybywała, mama pakowała swoją torebkę od Louisa Vuittona, całowała moją siostrę Harry i mnie, a potem znikała starym buickiem z tatą za kierownicą. Później za kierownicą siedziała babcia.

W przypadku Daisy Brennan, z domu Katharine Daessee Lee, publiczne szpitale nie wchodziły w grę. Przez te lata mama odwiedziła dziesiątki prywatnych placówek, w tym wszystkie, które w swojej nazwie obiecywały uzdrowienie za pomocą sił natury. Srebrna Brzoza. Szepczące Dęby. Słoneczna Dolina.

Mama nigdy nie pojawiała się tam drugi raz. Zawsze coś jej nie odpowiadało. A to jedzenie, a to pokój, a to opieka personelu.

Aż do czasu Heatherhill. Tutaj pasowało jej menu, miała swój własny pokój z łazienką. Po wielu pobytach pozwolono jej zostać tak długo, jak chce. Tak długo, jak fundusz powierniczy rodziny Lee za wszystko płacił.

Mama mówiła, nie patrząc mi w oczy, głosem przyciszonym i przesłodzonym niczym Charleston w sierpniu.

– „W tamtym drugim pokoju będę już mogła widzieć”.

Ten cytat spowodował, że poczułam w piersiach zimny dreszcz.

– Helen Keller. – Mama uwielbiała historię Keller, często ją opowiadała, gdy Harry i ja byłyśmy dziećmi.

Skinęła głową.

– Ona mówiła o śmierci.

– Jestem stara, kochanie. Wszystkich nas to czeka.

Czy to był jakiś podstęp? Nowy fortel mający na celu zwrócenie mojej uwagi? Urojenie?

– Spójrz na mnie, mamo. – Powiedziałam to ostrzej, niż zamierzałam.

Po raz pierwszy obróciła ku mnie twarz. Jej wyraz był spokojny, spojrzenie czyste i opanowane. Słoneczna mama.

Gdy byłam młodsza, domagałam się wyjaśnień. Teraz już wiedziałam.

– Porozmawiam z doktor Finch.

– Świetny pomysł. – Wypielęgnowana ręka uwolniła się z mojej i opadła na me kolano. – Nie ma sensu psuć tych krótkich chwil, które spędzamy razem.

Za nami otworzyły się szklane drzwi. I zamknęły.

– A co u ciebie, kochanie? Czym się obecnie zajmujesz?

– Niczym szczególnym. – Zamordowane dzieci. Zdeprawowana zabójczyni, której miałam nadzieję nigdy więcej nie spotkać.

– Nadal widujesz się z tym młodym człowiekiem?

To mnie zaskoczyło.

– Jakim młodym człowiekiem?

– Tym twoim francusko-kanadyjskim detektywem. Jesteście jeszcze razem?

Pytanie za milion dolarów. Ale skąd mama o tym wie?

– Czy to Harry mówiła ci, że się z kimś spotykam? – Naprawdę? Spotykam? Czy ten wyraz miał w ogóle jakiekolwiek zastosowanie do skomplikowanych rytuałów ludzi po czterdziestce?

– Oczywiście, że tak. Twoja siostra i ja nie mamy przed sobą tajemnic.

– Harry mogłaby zachować odrobinę dyskrecji.

– Harry jest w porządku.

O ile czterech mężów, obsesyjne folgowanie własnym zachciankom oraz nienasycona potrzeba uwagi ze strony mężczyzn klasyfikują się jako „w porządku”.

Mama nachyliła się ku mnie i poruszyła brwiami. Miało to oznaczać zaproszenie do intymnej bliskości.

Nie było sensu jej okłamywać.

– Ostatnio się z nim nie widuję.

– O rany. Rzucił cię?

– Zmarła mu córka. Musi pobyć chwilę sam.

– Zmarła? – Idealnie wyskubane brwi uniosły się do góry.

– Była chora. – W sumie to prawda.

– Och, to bardzo, bardzo smutne.

– Tak.

– Masz od niego czasem jakiegoś wiadomości? Jak ten dżentelmen się nazywa?

– Andrew Ryan.

– Uroczo. Komunikowałaś się z nim po śmierci jego dziecka?

– Jedne odwiedziny i jeden e-mail.

– Ojejku. Trudno to nazwać oddaniem.

– Mm.

– Powiedział ci, dokąd się wybiera?

– Nikomu nie powiedział – zabrzmiało to defensywnie.

– Inni ludzie go szukają?

Mamie nic nie mogło umknąć.

– Pewni detektywni chcieliby skorzystać z jego pomocy.

– Czy chodzi o jakiś koszmar, zbyt okropny, żeby go ubrać w słowa?

Mama zawsze wykazywała żywe zainteresowanie moją pracą. Moimi „biednymi, zagubionymi duszami”, jak nazywała niezidentyfikowanych umarłych.

Nie widząc przeszkód, opowiedziałam jej więc o śledztwach w sprawach z Archiwum X, w tym także tych z Vermontu i Charlotte. O Anique Pomerleau i o Montrealu. Nie wspomniałam tylko o Shelly Leal.

Mama zadawała te same co zwykle pytania: kto, kiedy, gdzie. A potem oparła się na szezlongu i ponownie skrzyżowała nogi w kostkach. Po pełnej minucie powiedziała:

– Ci inni detektywi sądzą, że twój Andrew Ryan potrafi ująć tę straszną kobietę?

– Tak.

– A ty?

– Być może. – Gdyby nie zniszczył sobie mózgu alkoholem i nie zapadł się w sobie w żalu i pogardzie dla samego siebie.

– W takim razie znajdziemy go.

Żachnęłam się.

Mama napięła mięśnie żuchwy.

– Przepraszam. Wiem, że masz inne rzeczy na głowie. Musisz najpierw wyzdrowieć. Nie mam wątpliwości, że potrafisz go znaleźć.

Bo nie miałam.

Gdy mama skończyła pięćdziesiąt osiem lat i wydobywała się ze szczególnie otchłannej przepaści lęku, kupiłam jej pierwszy komputer, iMac, na który wydałam więcej, niż mogłam sobie pozwolić. Miałam bardzo wątłą nadzieję, że uzna cyberświat za atrakcyjny, musiałam jednak koniecznie czymś ją zająć. Czymś innym niż ja.

Pokazałam jej, jak wysyła się maile, jak obsługuje edytor tekstu, arkusze kalkulacyjne, Internet. Wyjaśniłam działanie przeglądarek i wyszukiwarek. Ku memu zaskoczeniu mama była zafascynowana. Uczyła się jednej nowej rzeczy za drugą. iTunes, Myspace, Facebook, Twitter, Photoshop. Ostatecznie, jak zwykle, osiągnęła więcej w tym sporcie niż ja.

Nie nazwałabym swojej matki hakerką. Nie interesowały jej tajemnice Ministerstwa Obrony czy NASA. Nie zbierała numerów kart kredytowych ani bankomatowych. A jednak, gdy już wchodziła do gry, nic jej nie mogło oderwać od stron www.

– Masz jeszcze ten e-mail? – spytała mama.

– Chyba gdzieś mam. Ale napisał tylko, że…

– Zaraz wracam.

Zanim zdążyłam się sprzeciwić, wstała i weszła do domu. Po chwili wróciła z komputerem marki Mac wielkości czasopisma o modzie.

– Korzystasz z konta na Gmailu, prawda, kochanie? – Uniosła pokrywkę i postukała w klawisze.

Kiwnęłam głową.

Poklepała miejsce na prawo od siebie. Kiedy przeniosłam się na jej szezlong, położyła mi laptop na kolanach.

– Poszukaj.

Zalogowałam się do serwisu i wpisałam swój identyfikator, który moim zdaniem mógł jeszcze zadziałać. Po paru sekundach na ekranie pojawił się mail od Ryana. Otworzyłam go.

Daję radę. Tęsknię. AR.

Przekazałam komputer mamie. Kliknęła maleńki trójkąt na prawo od strzałki odpowiedzi. Z rozwijanego menu wybrała polecenie „Pokaż oryginał”.

Pojawiła się masa danych. Czcionka wyglądała jak ta ze starego peceta, którego używałam, będąc studentką.

Mama wskazała linię znajdującą się mniej więcej w połowie. Nagłówek informował: „Otrzymane”. Wśród całego tego chaosu wyróżniał się szereg czterech liczb oddzielonych od siebie przecinkami.

– Każda wiadomość mailowa zawiera adres IP. To mniej więcej to samo co normalny adres pocztowy w przypadku poczty tradycyjnej. Tu mamy naszego słodkiego chłopaka.

Zaznaczyła i skopiowała numery do zakładki. Następnie wylogowała się z Gmaila i weszła na stronę o nazwie ipTRACKERonline.com.

– A teraz wykonamy coś, co nazywa się geolokacją.

Wkleiwszy ciąg liczb do okienka pośrodku ekranu, wcisnęła klawisz enter. Po paru sekundach pojawił się obraz z satelity Google Earth. Widniał na nim czerwony okrąg z pinezką przypiętą do podłoża.

Pod mapką znajdowały się informacje zorganizowane w trzech kategoriach: dostawca Internetu, kraj pobytu oraz aktualna godzina.

Przeczytałam szybko środkową kolumnę. Kraj. Region. Miasto. Kod pocztowy. Spojrzałam na mamę.

– To jest aż tak łatwe?

– Aż tak łatwe.

Zamknęła laptop, odwróciła się i objęła mnie. Pod wełną swetra kryły się jej kruche ramiona.

– A teraz, moja słodka dziewczynko, jedź odszukać swojego Andrew Ryana.

– Jeśli pojadę, nie będę mogła cię odwiedzić w czwartek.

– Zjemy indyka innym razem. Jedź.

Zanim wyszłam z River House, minęłam kryty dywanami korytarz, do którego wchodziło się z jadalni. Drzwi gabinetu doktor Finch były uchylone, dzięki czemu widać ją było siedzącą za misternie rzeźbionym biurkiem. Tabliczka informowała, że lekarka ma na imię Luna.

Zapukałam delikatnie, a potem weszłam do środka.

Doktor Finch uniosła wzrok. Po chwili zaskoczenia gestem ręki poprosiła, abym usiadła na jednym z dwóch krzeseł naprzeciwko niej.

Gdy już to zrobiłam, doktor Finch odchyliła się w stronę oparcia i złożyła koniuszki palców obu dłoni. Była niska i okrągła, ale nie nazbyt niska ani nazbyt okrągła. Miała kręcone włosy, farbowane na brązowo, przycięte tuż poniżej uszu.

– Jest w lepszej formie – powiedziałam.

– Tak.

Uśmiechnęłam się, doktor Finch odwzajemniła uśmiech.

– Myśli, że umiera.

Po krótkiej pauzie lekarka odparła:

– Pani matka ma raka.

Serce zamarło mi w piersi.

– Właśnie się dowiedziała?

– Spotyka się z onkologiem od kilku miesięcy.

– A mnie o tym nie poinformowano?

– Nie jesteśmy lekarzami prowadzącymi pani matkę. Dbamy o jej formę psychiczną.

– Czy te dwie kwestie można oddzielić?

– Zaraz po przybyciu tutaj pani matka poinformowała nas o swoim stanie i zażyczyła sobie poufności. Jest osobą dorosłą. Musimy szanować jej życzenia. Teraz uznała, że przyszła pora na rozmowę z panią.

– Proszę mówić dalej.

– Słucham?

– Niech pani opowie mi całą resztę.

– Rak się rozwija.

– Oczywiście. Tak właśnie jest z rakiem. Jak jest leczona?

Luna Finch spojrzała na mnie wzrokiem, w którym malowała się odpowiedź.

Tak, pomyślałam. Żadnej utraty włosów, żadnych peruk dla mamy.

– Czy chemioterapia byłaby pomocna? – spytałam.

– Możliwe.

Przełknęłam ślinę.

– A jeśli dalej będzie odmawiać?

Znów te oczy.

Spojrzałam w dół na swoje ręce. Prawy kciuk miałam czerwony i opuchnięty. Swędział. Pewnie komar.

– Co teraz?

– Pani mama podjęła decyzję, że pozostanie w Heatherhill Farm tak długo, jak się da.

– Czyli jak długo?

– Prawdopodobnie dość długo.

Kiwnęłam głową.

– Czy pani numer, który mamy w aktach, jest aktualny? W razie, gdybyśmy musieli się skontaktować?

– Tak. – Wstałam.

– Bardzo mi przykro – powiedziała.

Mgła na zewnątrz już wyparowała. Wysoko nad moją głową na bezchmurnym błękitnym niebie biegła biała smuga kondensacyjna.

Niemożliwe, żeby mama była umierająca.

A jednak Luna Finch powiedziała, że tak właśnie jest.