Rozdział 5

Nie sypiam zbyt dobrze w samolotach. Wierzcie mi, próbowałam.

Gdy wróciłam do Charlotte, było wczesne popołudnie. Dwudziesta, kiedy skończyłam wstępne ustalenia w sprawie zwłok w bagażniku dla Larabee’ego. A gdy wreszcie znalazłam i zabukowałam swój lot, minęła już dwudziesta druga.

Załatwiwszy z sąsiadami opiekę nad kotem, spakowałam torbę podręczną, wzięłam prysznic i padłam na łóżko.

W mojej głowie nieustannie się kotłowało, pojawiały się urywane sceny, niezmontowane, pozbawione chronologii.

Wspomnienia matki z dzieciństwa.

Szczęśliwy okres. Gdy czytała Harry i mnie, bujającym się na ogrodowej huśtawce. Cytowała Szekspira, Miltona, innych dawno już nieżyjących obcych ludzi, których nie rozumiałyśmy. Jeździła z nami buickiem na potajemne wypady na lody w porze, gdy powinnyśmy już spać.

Smutne czasy. Podsłuchiwanie pod drzwiami sypialni mamy. Zakłopotanie wywołane jej łzami, tłuczonym szkłem. Przerażenie, że wyjdzie. Przerażenie, że może nie wyjść.

Wspomnienia o Andrew Ryanie. Szczęśliwych czasów. Narty na Mont Tremblant w Górach Laurentyńskich. Świętowanie sukcesów w irlandzkim pubie u Hurleya. Śmiechy ze sprośnych odzywek naszej wspólnej papużki imieniem Charlie.

Smutne czasy. Dzień, w którym Ryana postrzelono. Katastrofa samolotu, w której zginął jego partner. Noc, kiedy zakończyliśmy nasz związek.

Wątpliwości co do mojej zbliżającej się wycieczki. Czy nie będzie daremna? E-mail od Ryana przyszedł prawie miesiąc temu. Może się stamtąd wyniósł?

Nie. Barrow nie bez kozery pytał, czy Ryan kiedykolwiek wspominał o jakimś ważnym dla siebie miejscu. Przypomniałam sobie tamte wypowiedzi. Ryan uwielbiał tę lokalizację. To tam by się ukrył, gdyby chciał zniknąć.

Wątpliwości co do decyzji, żeby nic nie mówić mojej córce o mamie. Nie. To była sensowna decyzja. Katy służyła w Afganistanie. Miała dość spraw na głowie.

Całą noc wierciłam się i przewracałam z boku na bok, w głowie i ośrodkach nerwowych kłębiły się pytania. Wątpliwości. Niepewność.

Oraz to, co pewne. Luna Finch. Wrogie komórki mnożące się poza wszelką kontrolą.

Ostatni raz sprawdzałam zegar o 2.54. Alarm odezwał się o piątej.

Lot do Atlanty był krótki, przerwa w podróży trwała nieco ponad godzinę. Nieźle. Ale to i tak tortura.

Próbowałam czytać. Życie. Może problemy Keitha Richardsa sprawią, że swoje ujrzę jako bardzo małe. Nie ma mowy.

Zamknęłam książkę i oczy.

Coś szturchnęło mnie w ramię. Uniosłam powieki i podbródek znad piersi.

Pasażer siedzący obok mnie próbował ustabilizować plastykowy kubek z resztkami mojego soku żurawinowego. Był wysoki, o rzedniejących rudych włosach oraz oczach koloru przydymionego szkła.

– Zaraz lądujemy. – Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od chwili startu, cztery godziny wcześniej.

– Przepraszam. – Wzięłam kubek i zamknęłam stolik przed sobą. Wyprostowałam też swój fotel.

– Jest pani na wakacjach? – zapytał mężczyzna z delikatnym obcym akcentem.

O co mu chodzi, do diabła? Przecież tylko udało mu się zapobiec rozlaniu soku.

– Próbuję kogoś odnaleźć.

– W Liberii?

– W Playa Samara.

– Ach. Też tam jadę.

– Hm.

– Mam tam nieruchomość.

Mężczyzna wyciągnął z portfela wizytówkę i mi podał. Nazywał się Nils Vanderleer. Sprzedawał systemy nawadniające dla firmy, której siedziba mieściła się w Atlancie. A przynajmniej tak głosiła jego wizytówka.

Udało mi się uśmiechnąć. Chyba.

– Mógłbym pani w czymś pomóc? – zapytał Vanderleer.

– Nie trzeba. Dziękuję.

– W porządku.

Samolot przechylił się na skrzydło i oboje spojrzeliśmy na okno. Vanderleer mógł coś przez nie zobaczyć, ja nie.

Po chwili koła dotknęły gruntu. Vanderleer odwrócił się ku mnie.

– Czy mogę zaprosić panią na kolację któregoś wieczoru?

– Mam nadzieję, że zostanę w Samarze tylko jedną noc.

– Szkoda. Kostaryka to magiczne miejsce.

Pół godziny stałam w kolejce do kontroli paszportowej. Wyszłam z terminalu spocona, z bolącą głową, zła jak diabli.

Vanderleer kroczył wolno chodnikiem, czymś zafrasowany. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko go minąć. Kiedy mnie zobaczył, podniósł do góry ręce w geście oznaczającym „I cóż ja mam począć?”.

– Zarezerwowałem samochód, ale oczywiście nie przyjechał na czas. Kierowca ma już dziesięć minut opóźnienia. Jeśli nie przeszkadza pani chwila oczekiwania, chętnie podwiozę ją do Samary.

– Dziękuję za propozycję. Mój hotel już zamówił mi taksówkę.

Trzy godziny po wylądowaniu przeszłam wreszcie pod białym kamiennym łukiem wyrastającym ze ściany porosłej jakimś kwitnącym pnączem. Drewniany znak informował, że przybyłam do Villas Katerina.

Miejsce wyglądało tak samo jak na reklamie w Internecie. Palmy. Ręcznie wyplatane hamaki. Tynkowane na żółto wille, z białą obwódką wokół ścian i czerwonymi dachówkami, otaczające basen w kształcie ameby.

Kobieta w recepcji była mała, energiczna, z brzydkim przypadkiem trądziku. Wzięła ode mnie kartę kredytową, cała w uśmiechach, a następnie zaprowadziła mnie do grupki stojących osobno willi. Mniejszych. Z widokiem na ogród pełen bujnej tropikalnej roślinności.

Weszłam do środka, podciągnęłam torbę podróżną do rzeźbionego drewnianego krzesła obok okna, rozsunęłam zasłony i wyjrzałam. Nic, tylko liście.

Odwróciłam się i zlustrowałam otoczenie: ściany barwy maślanej, z pomarańczowym wykończeniem, pomarańczowa pościel i zasłony. Sztuka ludowa, prymitywna, pewnie tutejsza. Maleńki aneks kuchenny. Wykładana płytkami łazienka, szokująco niebieska w porównaniu z marchewkową sypialnią.

Poczułam się nagle wyczerpana. Zrzuciłam buty i rozwaliłam się na łóżku, żeby rozważyć możliwości. Drzemka? Nie ma mowy. Im szybciej znajdę Ryana, tym szybciej będę mogła wyjechać.

Gdzie ja właściwie jestem? Na Plaży Samara. Playa Samara. Na wybrzeżu Pacyfiku, na półwyspie ciągnącym się od północno-zachodniego narożnika Kostaryki, niedaleko granicy z Nikaraguą.

Poprzedniego wieczoru dokonałam małego rozeznania. Kostaryka to niewielki kraj, o powierzchni nieco ponad pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Kraj słynący ze swojego zróżnicowania przyrodniczego. Lasów deszczowych, lasów mglistych, terenów zielonych i mokradeł. Kraj, którego jedna czwarta terytorium chroniona jest przez parki narodowe i rezerwaty.

Gdzieś tutaj przebywał Ryan. Miałam taką nadzieję.

Adres IP wskazywał, że cztery tygodnie temu Ryan napisał maila z Samary. Miasto było małe, mniej turystyczne niż eleganckie piaszczyste plaże w Tamarindo czy Flamingo. To działało na moją korzyść.

Wyjęłam mapę, którą ściągnęłam sobie wcześniej z sieci, i studiowałam skromną plątaninę uliczek. Zauważyłam kościół, pralnię publiczną, kilka sklepów, hoteli, barów i restauracji. Ze dwie kafejki internetowe.

Ryan ma wiele pozytywnych cech. Jest dowcipny, szczodry, znakomity z niego detektyw. Lecz jeśli chodzi o komunikację, to technofob. Oczywiście ma smartfona. I wie, jak korzystać z narzędzi, którymi dysponuje policja. CODIS, AFIS, CPIC i tak dalej. Ale to wszystko. Kiedy nie pełni służby, woli telefonować. Nigdy nie pisze esemesów, e-maile rzadko.

Nie ma także własnego laptopa. Twierdzi, że chce, aby jego życie osobiste było osobiste.

Wstałam, rozebrałam się i weszłam pod prysznic. Wytarłszy się do sucha, założyłam sandały, dżinsy i koszulkę. Następnie połknęłam dwa sudafedy, zarzuciłam torebkę na ramię i wyszłam.

Kobieta z trądzikiem zamiatała zwiędłe kwiaty z kamiennej podmurówki otaczającej basen. Zbliżyłam się do niej z marszu i odezwałam po hiszpańsku. Pokazałam fotografię Ryana.

Kobieta miała na imię Estella. Nie słyszała o żadnym Kanadyjczyku mieszkającym w Samarze. Przypomniała sobie, że niedawno wpadły tu na krótko dwie pary z tego kraju, z Edmonton. Obaj mężczyźni byli niscy i łysi. Wesoło podała mi wskazówki, jak do nich trafić.

Spacer wzdłuż plaży zajął mi tylko parę chwil. Minęłam restaurację, szkołę surfingu i posterunek policji rozmiarów mydelniczki.

Główna ulica Samary stanowiła fragment szosy przecinającej miasteczko. Dotarłam do niej, idąc prosto od morza, cały czas pod górkę.

Na skrawku trawy przy rogatkach pasła się para koni. Po obu stronach jezdni parkowało kilka samochodów i motocykli. Niebo przecinały skrzyżowane przewody energetyczne.

Najbliższa kafejka internetowa tkwiła pomiędzy sklepem z pamiątkami i niewielkim spożywczakiem. Tynkowana od frontu, pomalowana na taki sam cytrynowo-mandarynkowy kolor jak mój pokój. Napisy na oknie oferowały międzynarodowe rozmowy telefoniczne, usługi internetowe, naprawy komputerów i iPhone’ów.

Wnętrze, o wiele bardziej bez wyrazu niż elewacja, mieściło kontuar, automat sprzedający napoje oraz sześć stanowisk komputerowych. Przy jednym z nich siedziała wyglądająca na zagubioną młoda kobieta, studiująca przewodnik Lonely Planet, z plecakiem u nóg. Założyłam, że inne usługi oferuje się za drzwiami na drugim końcu pomieszczenia.

Przy kasie, oparty o ścianę, siedział bardzo młody chłopak; przednie nogi jego stołka były uniesione nad podłogą. Miał może szesnaście lat, ziemistą cerę i niechlujne jasne dredy zebrane wysoko na głowie. Gdy rozmawiał przez telefon komórkowy, dredy podrygiwały.

Podeszłam bliżej.

Chłopak kontynuował rozmowę.

Odchrząknęłam.

Chłopak wskazał na komputery, ale mówił dalej.

Położyłam na kontuarze zdjęcie i przesunęłam w jego kierunku.

Wyprostował się na stołku i zerknął na fotografię. A potem na mnie. Coś błysnęło w jego oczach, a potem znikło.

– Oddzwonię do ciebie. – Akcent prawdopodobnie ze Wschodniego Wybrzeża, może z Nowego Jorku. Do mnie zwrócił się pytająco: – Tak?

– Widziałeś go?

– Dlaczego pani myśli, że mogłem widzieć?

– Niewykluczone, że przychodził tutaj korzystać z Internetu.

– Proszę pani, to właśnie się tu robi.

– Rzuciłby ci się w oczy. Ma włosy barwy piasku, mierzy ponad sześć stóp.

– W mokasynach?

Nie miałam pojęcia, co chciał przez to powiedzieć.

– Niech mnie cholera, bohaterski Natty Bumppo właśnie tutaj, w Samarze.

Okej. Chłopak czytał Jamesa Fenimore’a Coopera. Może nie był totalnie do niczego.

– Muszę go znaleźć, to ważne.

– A co zmalował?

– To gliniarz. Niezbędny do poprowadzenia pewnego śledztwa.

Chłopak rzucił okiem w kierunku drzwi, na dziewczynę z przewodnikiem Lonely Planet. Następnie pochyli się do przodu, wsparty na łokciach, i wyszeptał:

– Możliwe, że go widziałem.

– Tutaj?

– Mam pewne kłopoty z pamięcią. – Jego brwi poskoczyły i opadły. – Łapie pani, o co mi chodzi?

Łapałam. Wyciągnęłam portfel z torebki i wysunęłam dwudziestkę.

Ręka chłopaka wystrzeliła do przodu. Trzymałam jednak banknot poza jej zasięgiem.

– Proszę jechać szosą na zachód od miasta. Tam, gdzie alejka Arria rozdziela się na dwie odnogi, za Las Brisas del Pacifico, na plażę. Jest tam niebieska markiza. Niech pani szuka drogi wcinającej się w ląd po lewej. Facet nazwiskiem Blackbird wynajmuje kilka domów na drzewach. Pani człowiek mieszka w jednym z nich.

– Wciąż tam jest?

– Wciąż tam jest.

Nasze oczy spotkały się na chwilę, a potem pozwoliłam mu porwać pieniądze.

Wracając pospiesznie w kierunku oceanu, czułam, jak mój puls przyspiesza. Czyżby to było aż tak proste? Wejść do kafejki i od razu mieć wynik?

A może zrobiono mnie w konia. I teraz ten dzieciak śmieje się ze mnie przez swoją komórkę, opisując głupią gringo, którą właśnie okantował.

Jednak musiał wiedzieć, że wrócę, jeśli rzeczywiście zostanę oszukana. No właśnie. Wrócę i co?

Znów zaczęłam analizować różne możliwości. Było ich niewiele, jak się wydaje. Jechać tam od razu? Zaczekać, aż Ryan pójdzie spać? Jak długo? Przespać się, a potem zaskoczyć go o świtaniu?

Mój żołądek odezwał się burkliwie.

To zdecydowało. Najpierw kolacja, a potem wyruszam.

Rozłożyłam i przejrzałam wydruki ze strony TripAdvisor. El Lagarto leżało tuż przy plaży. Wielu ludziom się tam podobało. No bo czego nie lubić w lokalu, który ma w swoim logo parę tańczących aligatorów?

Znalazłam wejście i przeszłam oświetloną latarenkami ścieżką do bardzo długiego baru. Za nim na wielkim grillu jakiś mężczyzna smażył steki, ryby i rajskie banany. Zapach sprawił, że mój żołądek znów się odezwał.

Kobieta ubrana w haftowaną bawełnianą bluzkę posadziła mnie pod gołym niebem, przy jednym z wielu stolików z krzesłami, które wyglądały, jakby wykonano je ze skamieniałego drewna. Połowa była zajęta. Nad moją głową mrugały latarenki i kolorowe światełka. Ustawione na ziemi dziesiątki lamp sztormowych migotały blaskiem świec. W gęstniejącym zmierzchu ocean uderzał miękko o piasek.

Zamówiłam półmisek owoców morza. Zjadłam. Poczułam się senna, gdy krew spłynęła mi do żołądka.

Piłam właśnie drugą kawę, przelotnie lustrując innych biesiadników, gdy nagle mój mózg stanął znów na baczność.

Po drugiej stronie restauracji stał mężczyzna i rozmawiał z barmanem, zwrócony do mnie bokiem. Miał na sobie czarną koszulkę z logo szkoły surfingu, jaskrawozielonym, wyblakłe dżinsowe szorty i mokasyny. Włosy jaśniejsze i bardziej potargane niż wtedy, gdy widziałam je ostatni raz. Ale znałam ten zarys szczęk, te ramiona, długie kończyny.

Gdy tak się nań gapiłam z bijącym sercem, mężczyzna machnął barmanowi jednym palcem na pożegnanie, odwrócił się i wyszedł.

Wyciągnęłam z torebki pieniądze. Zbyt dużo. To nie miało teraz znaczenia.

Rzuciłem tutejsze colones na stół i podbiegłam w stronę drzwi.