Rozdział 6

W nastrojowym, lecz mało efektywnym świetle latarenek zobaczyłam jaskrawozielone logo szkoły surfingu znikające na końcu ścieżki. Mężczyzna w koszulce skręcił w prawo.

Gdy dotarłam do drogi biegnącej wzdłuż plaży, Ryan był dziesięć jardów przede mną. Nie szedł zbyt szybko, musiałam jednak przyspieszyć kroku, aby za nim nadążyć.

Po pokonaniu kilku przecznic w kierunku północnym skierował się na zachód wzdłuż głównej szosy. Pasowało to do relacji młodzieńca z dredami.

Im bardziej oddalaliśmy się od centrum, tym mniej turystów spotykaliśmy. Nie mając zbyt wiele rywalizujących z sobą odgłosów, ocean wydawał się potężniejszy. Na niebie, teraz już zupełnie czarnym, zaczynały ukazywać się mrugające jasne punkciki.

Po kwadransie marszu Ryan zatrzymał się gwałtownie. Zamarłam, pewna, że mnie zauważył. Nie wiedziałam, jak zostanie potraktowane to moje wtargnięcie w jego nowe życie.

Ryan złożył dłonie i uniósł je do nosa. Błysnęła zapałka. Maleńka pomarańczowa kropka oświetliła na chwilę jego twarz. Potem wyprostował się i skręcił w lewo.

Pozwoliłam, żeby dzielący nas dystans się zwiększył, po czym ruszyłam za nim.

Droga była wąska, utwardzana jedynie żużlem, z bujną roślinnością po obu stronach, ciemną i gęstą w tę bezksiężycową noc.

Słyszałam bzyczenie komarów. Bojąc się zdemaskowania, musiałam powstrzymywać się od ich zabijania na skórze.

Ryan przeszedł jeszcze z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt jardów. Potem jakieś drzwi otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Po chwili przez gąszcz roślinności przebiły się promienie światła.

Odczekałam pełną minutę, a potem ruszyłam dalej.

Chatka nadawałaby się dla Tarzana. Była prymitywna, stała na palach tkwiących pomiędzy gałęziami drzewa. Zakradłam się bliżej i zajrzałam przez szybki w drzwiach.

Na dolnym poziomie znajdowała się skromna kuchnia, której środek zajmował drewniany stół z dwoma plastikowymi, niebieskimi krzesłami. W jednym rogu widać było otwarte drzwi, prowadzące do łazienki o krytych kamieniem ścianach. W drugim – schody z listew, wznoszące się stromo na pięterko. Z góry sączyło się słabe światło.

Stałam tak przez chwilę, wstrzymując oddech. A jeśli się pomyliłam? A jeśli to wcale nie był Ryan?

To był Ryan.

Poruszając się ostrożnie, otworzyłam drzwi z szybkami, przeszłam na palcach po płytkach podłogi i zaczęłam wspinać się po schodach. Znajdowałam się na przedostatnim stopniu, licząc od góry, kiedy się odezwał.

– Czego chcesz?

Miał ochrypły, zmęczony głos. Był zły? Nie potrafiłam stwierdzić.

– To ja, Tempe.

Brak odpowiedzi. Przełknęłam ślinę. Próbowałam przypomnieć sobie słowa, które ćwiczyłam wcześniej w głowie.

– Dlaczego mnie śledzisz?

– Zlokalizowałam cię przez e-maila.

– Gratulacje.

– To nie było trudne.

Cholera. Czyżbym starała się mu dopiec?

– Chociaż właściwie ktoś mi pomógł.

– No więc mnie znalazłaś. A teraz zostaw w spokoju.

– Mogę wejść na górę?

Cisza.

– Nie chcesz wiedzieć, po co przyjechałam?

– Nie. Nie chcę.

Weszłam o stopień wyżej.

Ryan siedział na niepościelonym łóżku, z uniesionymi kolanami, plecami do ściany. Ponad jego lewym ramieniem pojedyncza żarówka rzucała skąpe światło przez papierowy abażur. Wentylator pod sufitem obracał się wolno. Na piersi Ryana leżała otwarta książka.

Na prawo od łóżka, na stoliku zrobionym z patyków, stała otwarta butelka szkockiej. Inna, pusta, spoczywała pod ścianą, zapewne tam, gdzie upadła. Zapach strawionego alkoholu i brudnych ubrań dominował nad bukietem aromatów dżungli, dochodzących zza siatki tworzącej górną część ścian.

– Dobrze wyglądasz – powiedziałam.

Była to tylko częściowo prawda. Ryan miał ładną opaleniznę i włosy spłowiałe od wielu godzin spędzonych na słońcu. Ale schudł, pod kilkudniowym zarostem kryły się zapadnięte policzki. Jego koszulka marszczyła się i wybrzuszała na żebrach.

– Wyglądam jak gówno – odparł.

Zaczęłam przemówienie, które sobie wyćwiczyłam.

– Jesteś potrzebny. Czas wracać do domu.

Nic.

Chrzanić to. Przeszłam od razu do rzeczy.

– Anique Pomerleau.

Oczy Ryana skierowały się na mnie. Już miał coś powiedzieć, ale zrezygnował i otworzył książkę.

– To ona, Ryan. Znów zabija. W dwa tysiące siódmym w Vermoncie zamordowano dziewczynkę. Jej ciało upozowano. Detektyw prowadzący tę zamrożoną sprawę…

– To dawne życie – spojrzenie powróciło do książki.

– Na ciele dziecka znaleziono DNA Pomerleau.

Oczy nie oderwały się od kartki. Ale zauważyłam w linii jego szyi napięcie, a ramiona podpowiedziały mi, że słucha.

– To ty namierzyłeś Pomerleau. Złapałeś ją. Wiesz, jak ona myśli.

– Już się tym nie zajmuję. – Wciąż nie podnosił wzroku.

– Ona znów wypłynęła, Ryan. Uciekła nam wtedy, na rue de Sébastopol, a teraz wraca do gry.

Wreszcie jego spojrzenie spoczęło na mnie. Jasnoniebieskie źrenice otaczała pajęczyna czerwonych naczynek.

– W dwa tysiące dziewiątym w Charlotte zamordowano inną dziewczynkę. Według wiktymologów i danych porównawczych z miejsc zbrodni istnieje związek ze sprawą z Vermontu.

– W tym także DNA Pomerleau?

– To zostało potwierdzone.

– Nie brzmi zbyt przekonująco.

– To ona, na pewno.

Patrzył mi w oczy bardzo długo, a potem znów skierował wzrok na książkę, której nie czytał.

– A teraz zaginęła kolejna dziewczynka. Te same cechy budowy fizycznej. Ten sam modus operandi.

– Nie.

– Nie ma wątpliwości, że między tymi ofiarami były też inne.

– Zostaw mnie w spokoju.

– Potrzebujemy cię. Musimy ją przymknąć.

– Znasz drogę powrotną do hotelu?

– Nie jesteś sobą, Ryan. Ty byś się nie odwrócił plecami do tych dzieci, wiedząc, że będzie więcej ofiar. Więcej zabójstw małych dziewczynek.

Ryan wyciągnął rękę i zgasił światło.

Ponad bzykaniem owadów i delikatnym stukotem liści o okno usłyszałam, jak odwraca się do mnie tyłem.

Kiedy wróciłam do Villas Katerina, mój iPhone złapał zasięg. Otrzymałam wiadomości.

Slidell dzwonił trzykrotnie.

W ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin spałam może ze dwie. Mimo to zatelefonowałam do niego. W typowym dla siebie stylu Slidell wypalił bez przywitania.

– Gdzie ty jesteś, do cholery?

– W Kostaryce.

– Długa droga, żeby kupić sobie taco.

– Rozmawiam z Ryanem. – Nie było sensu dyskutować o niuansach kuchni narodowej tego kraju.

– Taa? Jak idzie?

– Nie idzie.

– Powiedz gnojkowi po prostu, żeby zabierał stamtąd dupę i wracał.

– Nigdy bym na to nie wpadła. Po co dzwoniłeś?

– Kiedy Barrow dostał telefon od Rodasa, kazał odgrzać tę zamrożoną sprawę Nance.

Wiedziałam o tym.

– Najpierw polecił zbadać ubrania małej i to gówno, które przylegało do jej ręki.

– Myślisz, że od dwa tysiące dziewiątego technika poczyniła postępy? – stłumiłam ziewnięcie.

– No. Wyobraź sobie, że owszem.

Nagle stałam się czujna.

– W laboratorium znaleźli DNA, które nie należało do Nance?

– Zgadnij, do kogo.

– Pomerleau.

– Do kogóż by innego.

– Jasna cholera.

Termin wpłynięcia raportu wcale mnie nie zdziwił. Policja w Charlotte ma swoje ograniczone zdolności przerobowe, a jeśli chodzi o DNA, okres wykonania badań wynosi przeciętnie dwa tygodnie. Zaszokował mnie jednak fakt, że powiązanie stało się teraz oczywiste. Jednoznaczne. Anique Pomerleau porwała i zamordowała dziecko w moim mieście.

– A co z Shelly Leal?

– Wciąż nic konkretnego. Ale chyba jest szansa na przełom. Dziewczynka miała własny laptop. Kazałem facetom od komputerów go przejrzeć. Został wyczyszczony.

– Kiedy?

– W piątek, około trzeciej po południu.

– Tuż przed jej zniknięciem.

– Ija.

– Co usunięto?

– Historię wyszukiwania oraz e-maile. Do czysta. Ani jednej pieprzonej wiadomości. Ani jednej cholernej stronki.

– Czy komputery nie mają takiej opcji, że czyszczą historię w określonych odstępach czasowych? A może przy każdym wylogowaniu?

– Technik powiedział, że też o tym pomyślał. Kiedy sprawdził, okazało się, że wyszukiwarka nie jest nastawiona na taką opcję. Więc wykonał te ich całe czary i stwierdził, że ktoś ręcznie wszystko wykasował. Opróżnił archiwum e-maili stąd do Marsa.

– Coś jeszcze?

– Zdjęcia, utwory muzyczne, dokumenty i inne pliki są. Nietknięte od piątku rano. Zlikwidowano tylko to, co miało związek z netem.

– Uczennica podstawówki raczej nie potrafiłaby tego zrobić.

– Jej mama mówiła, że córka nie miała drygu do techniki.

– Pewnie ktoś ją poinstruował.

– Ija.

– Sądzisz, że poznała Pomerleau przez Internet?

– Sądzę, że z całą pewnością się tego dowiem.

– Czy twój technik może odtworzyć wykasowane pliki?

– Pracuje nad tym, ale niczego nie obiecuje.

– Przekazałeś to wszystko Rodasowi?

– Ta mała z Vermontu nie miała własnego komputera.

– A komórkę? Inne urządzenia?

– Gower nie posiadała komórki. Leal tak, ale telefon też zaginął. A analiza rozmów guzik dała.

– A co z Nance?

– Właśnie dlatego dzwoniłem. Czy w raporcie koronera wspomina się coś o telefonie?

– Sprawdzę, jak tylko wrócę.

– Czyli kiedy?

– Jutro.

– Dobrze. Chcę mieć tę sukę w kajdankach, zanim zabije kolejnego dzieciaka.

Rozłączyłam się i zaczęłam odtwarzać w myślach swoją rozmowę z Ryanem. Czułam gniew i żal z powodu jego odmowy pomocy. A potem cofnęłam się do przeszłości.

Ryan był dobrym człowiekiem. Przeżył kilka trudnych lat, miał parę falstartów. Jednak po szalonej młodości podążał właściwą ścieżką. Ułożył sobie uczciwe życie jako gliniarz. Bardzo się starał jako ojciec.

Oczywiście poniósł niewyobrażalną stratę. Ale czas zatruwania siebie samego już minął.

Miałam pewien pomysł. Czyżby bezduszny?

Nie. Dość użalania się nad sobą.

Podjąwszy decyzję, wygrzebałam swojego maca, zalogowałam się i weszłam na stronę linii US Airways. Kiedy skończyłam, siedziałam przez chwilę, próbując uspokoić rozdygotane nerwy.

Na zewnątrz w basenie pluskali się amatorzy późnej kąpieli. Wysoko wśród palm wyjec obwieszczał koniec dnia. Inny mu odpowiedział. Jakieś małe stworzenie, być może gekon, przemknęło po siatce okiennej.

Moje myśli powróciły do chatki nad rzeką, ocienionej przez porosłe mchem drzewa.

Wiedziona impulsem, zadzwoniłam do mamy. Odezwała się poczta głosowa. Zostawiłam chaotyczną wiadomość o Samarze i świeżych owocach morza, plażach i spotkaniu z Ryanem. Życzyłam jej dobrej nocy. Powiedziałam, że ją kocham.

W chwilach tuż przed zaśnięciem mój umysł znów bombardowały wspomnienia związane z Ryanem. Jego ciało osłaniające moje niczym tarcza podczas strzelaniny na cmentarzu w Montrealu. Rozciągnięte na całą długość na plaży w Honolulu. Leżące obok mnie w hamaku w Gwatemali.

Przyśniła mi się piwnica obok torów kolejowych przykrytych śniegiem.