O szóstej rano znów pędziłam po drodze wiodącej wzdłuż plaży.
Niebo przechodziło z czerni w szarość. W nocy ocean się uspokoił. Jego powierzchnia marszczyła się w żółto-różowy trójkąt, obwieszczający powrót el sol.
Kilku kupców rozstawiało już swoje towary. Mewy organizowały sobie imprezę na plaży. Od czasu do czasu mijał mnie jakiś samochód, motocykl lub wysłużony pick-up. Większość chodnika miałam tylko dla siebie.
Ryan siedział na parterze, na jednym z niebieskich kuchennych krzeseł, ubrany w tę samą koszulkę i szorty, które nosił poprzedniego wieczoru. Podniósł na mnie wzrok, gdy otworzyłam drzwi z siatką przeciwko owadom, a potem wrócił do jedzenia płatków Cheerios. Jego twarz nie wyrażała niczego.
– Dlaczego Kostaryka? – spytałam.
– Ptaki.
– Ponad osiemset gatunków – powiedziałam.
– Osiemset dziewięćdziesiąt cztery.
– Charlie czułby się tu jak w domu. – Miałam na myśli naszą wspólną papużkę.
– Charlie spogląda na nas teraz z dołu. Głodna?
Gdy usiadłam na drugim krześle, z kontuaru za sobą Ryan wyciągnął miskę i łyżkę. Jego twarz była ziemista, miał worki pod oczami. Pachniał potem i alkoholem. Zastanawiałam się, czy wypił całą butelkę szkockiej.
Nasypałam sobie płatków. Dodałam mleko, zwalczając chęć sprawdzenia jego daty ważności.
– W tym kraju jest pół miliona gatunków zwierząt – odezwał się Ryan, nie patrząc na mnie.
– Z tego trzysta tysięcy to owady.
– One też muszą żyć.
– Jakie są twoje plany?
– Poznać je wszystkie.
– I jak ci idzie?
– To miejsce ma jeszcze inne zalety.
Uniosłam brew. Ryan był skupiony na jedzeniu, dlatego nie zauważył.
– Stąd do Quebecu są tysiące mil.
– I to wszystko? Tylko odległość i fauna?
– Wóda jest tania. – Ryan wskazał łyżką na mnie. – A mało wymagający konsument może zadowolić się płatkami Cheerios.
– Nie jesteś sobą, Ryan.
Udał, że ogląda się za siebie.
– A kim?
– Nie mogę sobie wyobrazić, czym jest strata dziecka, i nie będę udawać, że rozumiem twój ból. Ale taplanie się w żalu nad sobą, ogłuszanie się alkoholem, odwracanie do życia plecami? To nie ty.
– Myślałem, czy nie prowadzić dziennika – powiedział z pełnymi ustami. – Jak Darwin na Galapagos.
– Co się stało?
– Nie umiem rysować.
– Co się stało z tobą?
Łyżka trzymana dotąd przez Ryana zagrzechotała o dno pustej miski. Sięgnął po leżącą na stole paczkę papierosów, wysunął jednego, zapalił zapałkę i przyłożył ogień do tytoniu. Zaciągnąwszy się mocno, tylko raz, spojrzał mi wreszcie w oczy.
– Znalazłaś mnie. Wezmę cię na barana i przemaszeruję tak z tobą przez cały pokój.
– Miej jaja, Ryan. Jedź ze mną. Rób to, czym się normalnie zajmujesz. Czym my się zajmujemy od prawie dwudziestu lat. Łapiemy bandziorów. Usuwamy z ulic popaprańców takich jak Pomerleau.
– Wracaj i powiedz swoim kumplom, że to nie mnie potrzebują.
Weszłam na informacje o locie i wsunęłam mu iPhone’a do ręki. Popatrzył na ekran.
– Kto za to zapłacił?
– To bez znaczenia.
– Nie ma mowy, żeby policja z Charlotte opłacała mi lot powrotny do kraju.
– Masz swój paszport?
Ryan zaciągnął się głęboko dymem i wypuścił go przez nos.
– Oni cię tam naprawdę potrzebują – powiedziałam.
– Mam nadzieję, dla twojego dobra, że linia zwraca pieniądze za bilety.
– Wczoraj wieczorem odebrałam telefon. Od Chudego Slidella.
Ryan znał Slidella dzięki sprawie, nad którą pracowaliśmy wspólnie wiele lat temu w Charlotte. Milczał.
– W badaniach laboratoryjnych wyodrębniono DNA na ubraniu Lizzie Nance.
W przekrwionych oczach Ryana czaiło się pytanie.
Kiwnęłam głową.
Zgasił papierosa jednym gwałtownym ruchem. Oparł się na krześle i skrzyżował ramiona.
– Poza tym Slidell sądzi, że możliwy jest przełom w sprawie Leal.
W miarę jak opowiadałam Ryanowi o skasowanych plikach, kontur i cienie na jego twarzy stawały się jakby głębsze.
– Jeżeli to Pomerleau porwała Leal, rozpoczęła z nami swoją grę – powiedziałam. – Teraz szuka ofiar w Internecie. Ale przede wszystkim nasuwa się pytanie, dlaczego w Charlotte. Chyba wiem. Dowiedziała się, że tam mieszkam, i chce mi dokopać. Przesyła wiadomość, że nie zdołam jej pokonać.
Oparłam się. Czekałam.
Ryan obrzucił mnie długim spojrzeniem.
– Rób, jak chcesz. – Chwyciłam swój telefon komórkowy i wrzuciłam go do torebki.
Byłam już na zewnątrz, gdy przez drzwi dobiegł mnie jego głos.
– O której jest ten lot?
– Musimy wyjechać z Samary przed dziesiątą – odrzekłam, maskując zaskoczenie. – Zaczekam, aż weźmiesz prysznic i się spakujesz.
– Przedtem muszę się z kimś spotkać.
– Nie ma problemu. – Teraz maskowałam ból. To nieracjonalne. Tym „kimś” mógł być przecież właściciel chatki. Dostawca płatków Cheerios. I przecież uzgodniliśmy z Ryanem, że nie pasujemy do siebie jako para. A mimo to jego słowa mnie zraniły. Inna kobieta w życiu Ryana? Przecież od tak dawna znaczyliśmy dla siebie tak dużo.
– Gdzie się zatrzymałaś?
– W Villas Katerina.
– Spotkamy się tam o dziewiątej trzydzieści.
Zawahałam się. Zaufać mu?
Czy miałam jednak inny wybór?
Zegarek wskazywał 9.40. Jeszcze się nie poddałam, ale byłam już blisko.
9.50.
Oczywiście, że Ryan nie przyjdzie. Drań jest już pewnie w połowie drogi do San José.
Wiedziałam, że nosi w sobie ranę, nie dostrzegłam jednak, jak bardzo jest głęboka i bolesna. Zastanawiałam się, czy Ryan jeszcze kiedykolwiek dojdzie do siebie. Mimo wszystko mocniej, niż się spodziewałam, czułam się dotknięta faktem, że zostawił mnie samą wobec konfrontacji z Pomerleau.
Kiedyś Ryan bardzo martwiłby się o moje bezpieczeństwo. O to, jak dana sprawa wpłynie na moje życie, a także o potencjalne ofiary. Jego paternalizm jednocześnie irytował mnie i otulał ciepłem. Zobaczywszy go, zdałam sobie sprawę, jak bardzo za nim tęsknię.
Na ulicy za murem rozległ się dźwięk klaksonu.
Pięć po dziesiątej.
Przejechałam ze swoją walizką na kółkach przez drzwi i zaczęłam iść ścieżką. Estella pomachała mi z okna, gdy mijałam recepcję.
Kierowca opierał się o maskę taksówki. Uśmiechnął się, wziął ode mnie walizkę i umieścił w bagażniku.
Właśnie wsiadałam do samochodu, rozmyślając o długiej podróży powrotnej, o tym, co powiem Slidellowi i Barrowowi, gdy nagle zauważyłam Ryana przepychającego się przez tłumek nasmarowanych filtrami przeciwsłonecznymi turystów, zmierzających ku plaży. Był ogolony, przebrał się w czarne polo i dżinsy. Z jednego ramienia zwisał mu nadmiernie wypchany plecak.
– Dzięki – powiedziałam.
– Skończyły mi się płatki Cheerios – odparł.
Dwie następne godziny spędziliśmy w milczeniu. Na lotnisku Daniel Oduber Quirós przeszliśmy przez odprawę, następnie kontrolę bezpieczeństwa, pokazaliśmy komu trzeba swoje karty pokładowe, zajęliśmy wreszcie miejsca w samolocie i zapięliśmy pasy. Ani słowa przez cały ten czas.
Tym razem siedziałam przy oknie i obserwowałam, jak pod nami niknie Kostaryka. Gdy nie mogłam już znieść ciszy, powiedziałam:
– Ciekawe, jaka w Charlotte jest pogoda.
– W nocy zachmurzenie ciągłe, nad ranem przejaśnienia.
Rozpoznawszy cytat z George’a Carlina, uśmiechnęłam się w duchu. Dawny Ryan wciąż istniał.
I wtedy zasnęłam.
Obudziłam się, gdy kapitan ogłaszał podejście do lądowania. Życzył pasażerom i załodze szczęśliwego Dnia Dziękczynienia.
Gdy Ryan szedł rampą prowadzącą na lotniskowy parking, zaproponowałam mu swój pokój dla gości.
– Jakiś hotel blisko siedziby policji całkowicie wystarczy.
Nie zdziwiła mnie jego odpowiedź. Skąd zatem to uczucie pustki? Ulgi? Rezygnacji? Smutku, że w końcu uzyskałam ostateczne potwierdzenie?
Tak. To był zdecydowanie smutek.
Milczałam.
– Tak będzie lepiej – odpowiedział na moje milczenie.
– Pasuje mi – rzekłam.
– Nie jestem już tym samym człowiekiem, Tempe. Nie jestem tym samym mężczyzną, którym byłem.
Wysadziłam go przy Holiday Inn na College.
Gdy dotarłam do swojej przybudówki, było już po dziesiątej. Dom bez Birdiego wydawał się niekompletny. Pochłonęłam burritos kupione po drodze i zadzwoniłam do Barrowa.
Był pod wrażeniem, że polowanie na grubego zwierza okazało się udane. I zadowolony. Zaproponował spotkanie o ósmej następnego ranka. Powiedział, że da znać Rodasowi i Slidellowi.
Gdy się rozłączyłam, wybrałam numer Holiday Inn. Zapytałam o Ryana. Zdumiewające, ale uzyskałam połączenie. Naprawdę się tam zameldował.
Zaoferowałam mu podwiezienie z samego rana. Ryan odparł, że sam trafi do Archiwum X. Albo z powrotem na lotnisko, pomyślałam cynicznie.
Tylko tyle mogłam wytrzymać.
Wyczerpana padłam na łóżko.
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć, że dobrze wyglądasz – Slidell wpatrywał się w Ryana z wyrazem rozbawienia na twarzy.
Ryan wzruszył ramionami.
– Co jest, kurwa, z twoimi włosami?
– Wybrałem się na tournée z Shaggym.
Nawiązanie do reggae było w przypadku Slidella ślepym strzałem, gdyż jego gusta muzyczne ograniczały się do country oraz rock and rolla z lat sześćdziesiątych.
Barrow odchrząknął.
– Im szybciej zaczniemy, tym prędzej będziemy mogli się dorwać do resztek indyka.
– Albo wrócić na ulicę – dodał Slidell.
– To nie potrwa długo. W sprawie Pomerleau nie mamy nic nowego. Leal nadal jest zaginiona. Jak informuje detektyw Slidell, technicy nie znaleźli w jej macu nic konkretnego. Wciąż nad tym pracują.
– Komputer nie jest ze świata tego. – Był to sposób Slidella na podkreślenie, że nie ma o czym chwilowo gadać z prasą.
– Racja – zgodził się Barrow. – Media zaczynają świrować. Dlatego właśnie chciałem, żebyśmy spotkali się ze sobą twarzą w twarz…
– Bez tego popaprańca Tinkera.
Nim znów podjął wątek, Barrow rzucił Slidellowi dłuższe spojrzenie.
– Chciałem, żeby detektyw Ryan poznał detektywa Rodasa.
Obaj mężczyźni skinęli sobie głowami, potwierdzając fakt, że ich sobie przedstawiono.
– Doktor Brennan wprowadziła detektywa Ryana w szczegóły spraw z Vermontu i z Charlotte? – Mówił tonem pytającym, nie twierdzącym.
– Tak. – Zrobiłam to podczas jazdy z lotniska do hotelu Ryana. Z jego strony nie doczekałam się najmniejszej reakcji.
– Jestem tu tylko jako obserwator – Ryan obdarzył mnie kosym spojrzeniem. – Oraz dla zadowolenia doktor Nachalnej.
Ból i gniew wybuchły we mnie w równych proporcjach. Oba je zwalczyłam.
– Mamy dwa morderstwa – rzekł Barrow. – A dziś mija tydzień od zaginięcia Shelly Leal.
– Mimo wszystko powiązanie jest dość słabe – Ryan często grywał rolę adwokata diabła.
– DNA łączy Gower z Nance, a także je obie z Pomerleau. Modus operandi w przypadku Leal jest identyczny.
Ryan przeciągnął paznokciem kciuka wzdłuż krawędzi stołu. Czy rozmyślał o zaginionych przed laty dziewczętach z piwnicy? O swojej zmarłej córce? O butelce szkockiej, którą zostawił w pokoju?
– Ryan… – zaczęłam.
– Do niczego się wam nie przydam.
– Znasz Pomerleau – powiedziałam.
– Jestem w rozsypce.
Slidell parsknął.
– No to zdjąłeś mi ciężar z serca.
– Przykro mi. – Ryan pokręcił głową. – Skończyłem z rozwalonymi czaszkami, poderżniętymi gardłami i śladami po przypalaniu papierosem. Żadnych więcej martwych dzieciaków.
– A co z żywymi?
Kciuk Ryana nieustannie przesuwał się wolno w tę i we w tę. Miałam ochotę dać mu klapsa, potrząsnąć nim, żeby odzyskał zmysły. Tymczasem mówiłam głosem cichym i neutralnym.
– Pomerleau nie znajduje głównej przyjemności w samym zabijaniu. Wiesz o tym. Karmi swoje ofiary, by utrzymać je przy życiu, by mogła je torturować i gwałcić. Ona i ten jej walnięty pomagier.
– Neal Wesley Catts – wtrącił Rodas. – Znany także jako Stephen Menard.
– Możliwe, że Leal jeszcze żyje – ciągnęłam. – O ile w przypadku Nance i Gower Pomerleau postąpiła zgodnie ze schematem, o tyle tutaj sytuacja jest inna. Sposób działania się zmienił. Leal długo nie pożyje.
Ryan wciąż milczał.
Rodas położył otwartą dłoń na kartonowym pudełku, w którym znajdowały się akta jego śledztwa.
– Rano muszę wracać na północ. Mógłbyś przynajmniej przejrzeć te papiery?
Ryan zamknął oczy.
Popatrzyłam na Slidella. Wzruszył ramionami.
Minęła bardzo długa chwila.
Ryan potarł ręką szczękę. Westchnął. Następnie uniósł oczy na mnie.
– Jedna doba.
Spojrzał na swój nadgarstek. Na którym nie było zegarka.
– Dwadzieścia cztery godziny.