Gdy skończyliśmy z Ryanem pracę nad aktami, było już dobrze po siódmej. Nie odkryliśmy niczego interesującego.
Wychodząc, zaproponowałam kolację. Zgodził się. Ze znaczącym brakiem entuzjazmu.
Poszliśmy do Epicentre, dwukondygnacyjnego fantazyjnego kompleksu pełnego sklepów, teatrów, kręgielni, barów i restauracji, zajmującego całą przecznicę w eleganckiej dzielnicy miasta.
Wszędzie tłumy ludzi. Zdecydowaliśmy się na lokal Mortimera. Bez powodu, poza tym, że były tam wolne miejsca.
Zamówiłam zawijańca z kurczakiem po azjatycku. Ryan wybrał pitę Panthers. Wyglądała lepiej niż moje danie.
Kiedy skończyliśmy, odbył się zwykły rytuał z rachunkiem. Nasze palce zetknęły się ze sobą, poczułam gorąco na skórze. Wyrwałam rękę. Uspokój się, Brennan. To już skończone.
Ale odniosłam rzadkie zwycięstwo. To zdecydowanie nie była dyscyplina ulubiona przez Ryana.
Wychodziliśmy właśnie na College Street, gdy zawibrował mój telefon; otrzymałam wiadomość z poczty głosowej. Wyciągnęłam aparat z torebki, spodziewając się informacji od Slidella.
Kierunkowy 828. Poczułam ukłucie lęku. Dzwoniono z Heatherhill Farm, godzina połączenia 20.15. Włączyłam odsłuchiwanie: „Doktor Brennan, mówi Luna Finch. Sądzę, że powinna pani o tym wiedzieć. Pani matka… nie przyszła na kolację. Sprawdziliśmy jej pokój, zniknęła. Przeszukaliśmy dom i cały teren wokół, potem drugi raz, a następnie pozostałą część ośrodka. Jestem pewna, że to nic takiego, ale jeśli pani wie, gdzie mama mogła pójść, proszę o telefon. Dziękuję”.
– Cholera! – Wcisnęłam klawisz ponownego wybierania. – Niech to szlag!
Ryan stanął w miejscu, gdy się zatrzymałam.
– Problem?
– Muszę mieć chwilę na wyjaśnienie pewnej sprawy.
Gdzieś daleko w górach zadzwonił telefon należący do Finch. I raz jeszcze.
– Doktor Finch, słucham.
– Mówi Temperance Brennan – odezwałam się tonem nienależącym do moich najsubtelniejszych.
Ryan oddalił się o kilka kroków, zostawiając mnie samą. Kątem oka widziałam, jak wytrząsa papierosa z paczki i zapala go.
– Znaleźliśmy ją. Przepraszam, że panią niepokoiłam. Ale nie zgłosiła swojego wyjścia. Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.
– Gdzie ona jest?
– W ośrodku komputerowym, w czytelni. Zatarasowała wejście wózkiem i się za nim ukryła. Dlatego początkowo nie mogliśmy jej znaleźć.
– Przecież ma własny laptop. – To wszystko nie miało sensu. – Dlaczego uciekła?
– W River House jest słabe WiFi. Wie pani, jak to działa w górach.
– Nie mogła zaczekać, aż zasięg powróci?
Usłyszałam długie westchnienie.
– Daisy uważa, że specjalnie pozbawiamy ją łączności z Internetem.
– I dlatego posłużyła się tym wózkiem?
– Obawiam się, że tak. Podejrzewa, że jest śledzona.
– Przeżyła załamanie po moich odwiedzinach w środę?
– Nie, właściwie wydawała się całkiem szczęśliwa. Może trochę nieobecna. Introspektywna. Jakby nad czymś się głęboko zastanawiała.
– Gdzie jest teraz?
– Kąpie się. Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze.
Jezu Chryste. „Będzie dobrze” to ostatnia rzecz, jaką można było powiedzieć. Przecież ta kobieta umiera.
– Powinnam z nią porozmawiać? – Byłam zadowolona ze swojego tonu głosu. Ani śladu szalejącego w moim wnętrzu strachu.
Po krótkiej pauzie Finch odpowiedziała:
– Za godzinę. Niech mama coś zje, a potem położy się do łóżka ze swoim pamiętnikiem.
Przerwałam rozmowę. Włączyłam głośny dzwonek, a następnie wrzuciłam telefon do torebki. Stałam przez chwilę, uspokajając nerwy.
Mama prowadzi dziennik. Przecież to preludium do kolejnej spirali przygnębienia.
Ryan znajdował się dziesięć stóp ode mnie, na chodniku. W silnym blasku neonów Epicentre jego twarz sprawiała wrażenie zerodowanej, pomarańczowej, o zielonych kościach.
Przedarłam się ku niemu przez chmarę piątkowych imprezowiczów.
– Wszystko w porządku? – Zmiażdżył papierosa obcasem.
– W jak najlepszym.
Po sekundzie niezręcznej ciszy zapytał:
– Ale ma pani ochotę na sarsaparillę? – Powiedział to z okropnym kowbojskim akcentem.
Oboje próbowaliśmy się zaśmiać ze starego kawału. Niespecjalnie się udało.
– Lepiej już pójdę do domu – powiedziałam.
Ryan kiwnął głową.
I wtedy właśnie zadzwonił telefon. Sądząc, że to znowu Finch, i bojąc się, że doszło do kryzysu, odebrałam natychmiast.
– Tu Slidell.
Chudy nigdy nie zaczynał rozmowy od przedstawienia się. Czekałam.
– Mamy ją.
Zajęło mi to chwilę. A potem dotarła do mnie ta straszna świadomość.
– Shelly Leal?
– Jakiś facet zbierający wodorosty, nasiona czy inne gówno natknął się na ciało około siódmej trzydzieści – oświadczył bez ogródek.
– Gdzie?
– Na Lower McAlpine Creek Greenway, pod estakadą I-485. – Gdzieś w tle słyszałam ludzkie głosy, szum ulicznego ruchu. Zapewne Slidell był na miejscu zdarzenia.
– Larabee już przyjechał?
– No.
– Potrzebuje mnie? – Leal zaginęła przed tygodniem. Jeśli leżała tam długo, a żerujące zwierzęta zrobiły swoje, części jej ciała mogły zostać zawleczone w różne miejsca i porozrzucane.
– Mówi, że ma wszystko pod kontrolą. Chciał tylko, żeby cię uprzedzić, że jutro z samego rana przeprowadzi sekcję. Nie miałby nic przeciwko, gdybyś była obecna.
– Oczywiście. – Milczałam przez chwilę, rozmyślając nad kolejnym pytaniem. – Zbieracz wodorostów. Wiarygodny?
– Nie przestaje płakać i rzygać, odkąd tu jestem. Wątpię, żeby maczał w tym palce.
– Ten sam modus operandi?
– Ubrana i upozowana – odrzekł szorstko.
– Tinker wie?
– O tak. Gnojek udaje superagenta, wkurzając wszystkich wokół.
– Przecież nie jest profilerem.
– Spróbuj mu to wyperswadować. Ryan jest z tobą?
– Tak.
– Wprowadź go.
– Jasne.
Usłyszałam głos w radiu, zniekształcony przez wyładowania.
– Muszę lecieć – rzekł Slidell.
– Będziesz jutro przy sekcji zwłok?
– Ochoczy i żwawy.
Rozłączyłam się.
– Dziecko nie żyje? – zapytał Ryan.
Kiwnęłam głową, nie ufając swojej krtani.
– Chcą, żebyśmy dołączyli?
Zaprzeczyłam.
– Larabee przeprowadzi jutro sekcję?
Znów kiwnęłam głową.
Wokół nas w dwóch kierunkach płynęła rzeka ludzi. Minęła mnie jakaś dziewczynka, może dwunasto- lub trzynastoletnia, z rodzicami po obu stronach. Cała trójka jadła lody czekoladowe w wafelkach. Wyobraziłam sobie migające czerwono-niebieskie światła na małym nieruchomym ciele spoczywającym na brudnym betonie. Patrzyłam, jak dziewczynka znika w tłumie, a mój żołądek zmieniał się w twardą, zimną kluskę.
Nagle zaczęły mi się trząść ręce. Przycisnęłam je do ud. Spojrzałam na swoje stopy. Zauważyłam samotny chwast, wyrastający z pęknięcia w chodniku.
Shelly Leal. Mama. Ryan. A może to była pozostałość po przeziębieniu. Albo po prostu brak snu. Nie miałam już więcej siły, żeby przeciwstawić się rozpaczy.
Popłynęły łzy. Uwolniły się. Wierzchem dłoni otarłam grube, słone krople z policzków.
– Odprowadzę cię do samochodu – powiedział Ryan. Nie zadał żadnego pytania o Leal. Ani na temat telefonu od Finch. Doceniałam to.
– Jestem dużą dziewczynką – nie patrzyłam na niego. – Jedź do hotelu.
Gdy w kolosie za nami otwarły się drzwi, muzyka wybuchła z większym natężeniem. I znów przygasła. Gdzieś rytmicznie pikała ciężarówka na wstecznym biegu.
Ryan wyciągnął ręce i wziął w nie obie moje dłonie. Trzymał je mocno, żeby już nie drżały.
– Odbiorę cię rano – powiedziałam.
Jego wzrok palił mnie w czubek głowy.
– Spójrz na mnie.
Spojrzałam. Tęczówki miał aż nazbyt jasne na tle nabiegłych krwią oczu. Elektrycznie niebieskie. Zadziwiające.
– Gdy dochodzi do zabójstwa dziecka, coś w nas umiera. – Ryan mówił łagodnie, jego ton miał mnie uspokajać. – Ale na żadne śledztwo jeszcze nie reagowałaś tak mocno. To przeze mnie, prawda?
Zaczerpnęłam powietrza i odczekałam sekundę, chcąc mieć pewność, że nie powiem nic, czego bym potem żałowała.
– Życie nie kręci się wokół ciebie, Ryan.
– Nie. Oczywiście, że nie.
Wyrwałam dłonie z uścisku i skrzyżowałam ramiona na piersiach. Spuściłam wzrok.
– Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego musiałem wyjechać. Przeżywać moją żałobę samotnie. Zobaczyć, czy zostało we mnie jeszcze coś, co warte jest uratowania. To było samolubne, ale nie mogę już niczego zmienić.
Skupiłam się na zielonej witce walczącej o życie u moich stóp. Milczałam.
– Musisz wiedzieć, że nigdy nie zamierzałem cię skrzywdzić.
Chciałam walnąć go pięścią. Chciałam przycisnąć policzek do jego piersi. Pozwolić, żeby mnie przytulił.
Ryan zniknął z mojego życia, rzuciwszy mi ledwie jedno pożegnalne spojrzenie. Jedna szybka wizyta. Jeden e-mail. Śmierć córki była niewyobrażalnym ciosem. Ale czy mogłam wybaczyć mu ów brak delikatności? Czy wybaczenie nie narazi mnie na jeszcze większą dawkę cierpienia?
Przyglądałam się dzielnej roślince. Czułam się dziwnie podniesiona na duchu. Co za optymizm w obliczu niemożności.
Nie miałam obowiązku tłumaczyć się przed Ryanem. Ponownie mu zaufać. A jednak nie mogłam powstrzymać słów.
– Moja matka jest tutaj, w Karolinie Północnej.
Wyczułam jego zaskoczenie. Nigdy nie rozmawialiśmy o mamie.
– Umiera – wyszeptałam.
Ryan ciągle milczał, pozwalając mi kontynuować lub nie.
W moim umyśle pojawiały się migawki. Dłoń mamy w mojej ręce, w ciemności, gdy nie mogła zasnąć. Jej twarz pełna zachwytu po udanych zakupach w centrum handlowym. Walizka mamy, zapakowana jedwabnymi szalami, koszulami nocnymi z satyny oraz puszkami z kakao marki Godiva.
Mama przykucnięta z laptopem za bibliotecznym wózkiem.
Chwast rozmazał mi się w oczach, przekształcił w chwiejną zieloną nić. Mój oddech stał się przerywany, rozsadzał mi pierś.
Nie.
Otarłam kolejne łzy, wyprostowałam ramiona i uniosłam głowę.
Oświetlona neonami twarz Ryana znajdowała się tuż nad moją.
Udało mi się wydobyć słaby uśmiech.
– Może jakaś sarsaparilla?
W mojej przybudówce Ryan parzył kawę, podczas gdy ja udałam się do gabinetu, aby zadzwonić do mamy. Mówiła spokojnie i zrozumiale. Poszła do ośrodka komputerowego, bo chciała kontynuować swoje poszukiwania. Nic wielkiego się nie stało.
Nie dałam się nabrać. Nawet gdy demony zrywały się z uwięzi, mama zawsze potrafiła wiarygodnie usprawiedliwiać swoje działania. W sposób przekonujący zrzucać na innych winę za przesadną reakcję. Być może to właśnie był najbardziej irytujący aspekt jej szaleństwa.
– Poczyniłaś jakieś postępy? – W jej pytaniu dał się słyszeć odcień ekscytacji, ukryty pod chłodnym spokojem.
– Postępy? – Byłam zdezorientowana.
– W sprawie tych biednych martwych dziewcząt.
– Posłuchaj, mamo. Ja…
– Bo ze swojej strony robię wszystko, co mogę. – Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Próbują mnie powstrzymać, ale im się nie uda.
– Nikt nie próbuje cię powstrzymać. Po prostu padł Internet.
– Jest ich więcej, wiesz?
– Więcej?
– Tych biednych zaginionych dusz.
Jezu.
– Mamo, bierzesz swoje lekarstwa?
– Gdy tylko wyszłaś ode mnie, zabrałam się za stare historie z gazet z Charlotte i okolic. Dziewczynka z Vermontu została zabita w dwa tysiące siódmym, więc od tego roku zaczęłam.
Jezus Maria.
– Znalazłam co najmniej trzy. – Znów powiedziała to szpiegowskim szeptem.
Miałam dwie możliwości. Tę rozsądną, czyli zakończenie rozmowy i zatelefonowanie do Finch. Tę łatwiejszą, czyli wysłuchanie mamy do końca. Było już późno, a ja ledwie żyłam ze zmęczenia. Wybrałam łatwiejszą opcję. Może w nadziei, że mózg mamy funkcjonuje jeszcze na tyle logicznie, że naprawdę na coś wpadł.
– Trzy? – spytałam.
– Zapisałam wszystko w swoim dzienniku. Gdyby coś mi się stało. – Domyśliłam się, że błyszczą jej oczy. – Ale przesłałam ci nazwiska, daty i miejsca. Osobnymi mailami, rzecz jasna.
– To nie było konieczne, mamo.
– A co z twoim młodym człowiekiem?
– Ryan zgodził się pomóc.
– Cieszę się. Jeśli moja genialna córeczka lubi tego dżentelmena, to musi on być bardzo mądry.
– Odwiedzę cię, gdy tylko będę mogła.
– Ani się waż. Najpierw musisz złapać tę okropną kreaturę.
Zastałam Ryana w kuchni, dyskutującego z Birdiem o baseballu. Nad kawą i ciasteczkami z komosy ryżowej i żurawiny przedstawiłam mu zarys sytuacji.