– Daty, Tempe. Daty. – Powiedziała to niemal na bezdechu. – Skończyły mi się pomysły, więc zaczęłam analizować wzorzec dat.
– Jakich dat?
– Niektóre sama mi podałaś, większość znalazłam w Internecie, w serwisach prasowych.
– Nie bardzo rozumiem, mamo.
– Daty, kiedy uprowadzono te dzieci. Nie dysponuję wszystkimi, oczywiście. Ale jest ich wystarczająco dużo.
– Jakie dzieci? – starałam się mówić spokojnie.
– Te z Montrealu. I późniejsze. Masz coś do pisania? – Znów dramatyczny szept sceniczny. – Przekazywanie takich informacji drogą elektroniczną nie jest bezpieczne.
Przeniosłam się do biurka, znalazłam papier i długopis. Następnie wcisnęłam guzik i odłożyłam telefon.
– Co to było? Przełączyłaś się na głośnik?
– Wszystko w porządku, mamo.
– Jesteś sama?
– Tak.
W drzwiach pojawił się Ryan. Gestem nakazałam mu ciszę, a jednocześnie chciałam, by podszedł bliżej i wszystko słyszał.
– Udało mi się pozyskać mnóstwo informacji dotyczących sytuacji w Montrealu.
– Jak?
– Zaczęłam od imion i nazwisk: Anique Pomerleau, Andrew Ryan, Temperance Brennan. Sparowałam je ze słowami kluczowymi, takimi jak „SQ”, „Montreal”, „szkielety”. Jedno prowadziło do drugiego i tak dalej. Zawsze tak jest. Danych było całe mnóstwo, zarówno po francusku, jak i po angielsku.
Mało powiedziane.
– Mówiłam ci, jak bardzo dumna jestem z…
– Do czego zmierzasz, mamo?
Po chwili pauzy odpowiedziała:
– Na podstawie szkieletów znalezionych w piwnicy zidentyfikowałaś trzy dziewczyny: Angelę Robinson, Marie-Joëlle Bastien i Manon Violette. Zgadza się?
– Tak.
– Zapisz te nazwiska.
Zapisałam.
– Angela Robinson zaginęła dziewiątego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Marie-Joëlle Bastien dwudziestego czwartego kwietnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego. Manon Violette dwudziestego piątego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego.
Przy każdym nazwisku nabazgrałam odpowiednią datę.
– Zapisałaś?
– Tak.
– Były jeszcze jakieś inne?
– W dzienniku znalezionym w domu Pomerleau widniało imię dziewczynki. Nic jednak nie ustaliliśmy w jej sprawie, szczątków też nie znaleziono.
– Słuchasz mnie teraz bardzo uważnie?
– Oczywiście.
Spojrzeliśmy z Ryanem po sobie, oboje nieco zdezorientowani.
– Nellie Gower została uprowadzona w Vermoncie osiemnastego października dwa tysiące siódmego roku. Lizzie Nance w Charlotte siedemnastego kwietnia dwa tysiące dziewiątego. Tia Estrada w Salisbury drugiego grudnia dwa tysiące dwunastego. Dodaj to wszystko do swoich notatek.
Zaczęłam nową listę, składającą się z dwóch kolumn.
– A teraz przeczytaj to, co napisałaś.
I Ryan, i ja zrozumieliśmy wszystko w tej samej chwili.
– Jasna cholera – nie mogłam się powstrzymać.
– Nie warto być wulgarną, kochanie. Ale chyba pojęłaś to, co chciałam ci przekazać.
– Każda z kolejnych ofiar znikała dokładnie na tydzień przed datą uprowadzenia którejś z poprzednich.
– Tak – potwierdziła lekko ochrypłym głosem.
– Sugerujesz, że Pomerleau odtwarza swoje wcześniejsze porwania?
– Nie mam pojęcia o jej motywach. Ani dlaczego morduje te biedne małe niewiniątka.
– Mamo, ja…
– Jedno dziecko przeżyło, dziewczynka przetrzymywana w piwnicy przez pięć lat. Zgadza się?
– Tak.
– Była nieletnia, dlatego jej tożsamości nie można było podać publicznie. Ale nazwisko ustaliłam bez większego trudu. – Przerwa. – Tawny McGee.
Milczałam.
– Cofając się w czasie, udało mi się znaleźć datę jej zniknięcia. Trzynasty lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku.
Spojrzałam na Ryana. Kiwnął głową w geście potwierdzenia.
Gdzieś w tle rozległ się przytłumiony głos. Mama kogoś uciszyła, zapewne swoją pielęgniarkę.
– Posłuchaj, mamo. Spotkamy się jutro i omówimy…
– Absolutnie nie. Masz kontynuować swoje dochodzenie.
Znów odezwał się ten sam głos. Powietrze zgęstniało, jak gdyby słuchawkę telefonu ktoś nakrył dłonią albo przycisnął do piersi. A potem trzy piknięcia powiedziały mi, że połączenie zostało zakończone.
Zerknęłam na Ryana. Gapił się na tablet.
Odczytałam nabazgrane przez siebie imiona, nazwiska i daty. Wyobraziłam sobie szkielety poukładane na stołach sekcyjnych w laboratorium w Montrealu.
Angela Robinson była pierwszą ofiarą Neala Wesleya Cattsa, porwaną w Kalifornii w 1985 roku, na długo przed jego wejściem w śmiercionośny związek z Anique Pomerleau. Catts przewiózł szczątki Robinson na wschodnie wybrzeże, zakopał je w Vermoncie, a potem odkopał i znów pochował, już ostatecznie, w piwnicy pizzerii w Montrealu.
Marie-Joëlle Bastien, Akadianka z Nowego Brunszwiku, miała szesnaście lat, gdy wybrała się do Montrealu na wiosenne ferie. Zniknęła na rue Sainte-Catherine, we wschodniej części miasta, gdzie obejrzała film i zjadła kolację z kuzynkami. Analiza szkieletu wskazała, że umarła niedługo po uprowadzeniu.
Piętnastoletnią Manon Violette ostatni raz widziano w la ville souterraine, montrealskim półświatku. Kupiła buty, zjadła poutine, zadzwoniła do matki i zniknęła. Jej kości sugerowały, że przeżyła jeszcze siedem lat.
Tawny McGee jako jedyna uwięziona żyła w chwili pojawienia się policji w 2004 roku. Została porwana w 1999, w wieku lat dwunastu.
McGee odwiedziła mnie po swoim uratowaniu tylko raz. Psychiatra pracujący dla opieki społecznej, choć niechętnie, przystał na jej prośbę spotkania się ze mną w moim biurze.
Przywołałam w pamięci tę poważną twarzyczkę pod przekrzywionym beretem. Zaciśnięte ręce i ponury głos. Udało mi się nie skrzywić na to wspomnienie.
– Nie żartowałaś. Twoja mama jest naprawdę dobra. – Głos Ryana przeciął moje myśli.
– Sądzisz, że te powiązania są rzeczywiste?
– Aż trzy zbieżności tego rodzaju stanowiłyby cholernie dziwny zbieg okoliczności.
– Shelly Leal zniknęła dwudziestego pierwszego listopada. Jeśli mama ma rację, to Pomerleau upamiętnia jakieś dzieciaki, o których nawet nie wiemy.
Ryan sprawiał wrażenie równie poruszonego tą myślą co ja.
– Według informacji, jakie Pomerleau podała lekarzom pogotowia ratunkowego w 2014 roku, Catts dorwał dziewczynkę, kiedy miała piętnaście lat – powiedziałam.
– Mieszkała wtedy sama, nikt nie zgłosił jej zaginięcia, dlatego być może nigdy nie ustalimy dokładnej daty jej uprowadzenia.
– Tak samo w przypadku Colleen Donovan. I mojej nieznanej, szkielet ME107-10.
– Jakieś postępy, jeśli chodzi o nią?
Potrząsnęłam głową.
– Jeszcze raz przepuściłam deskryptory przez bazy danych. Żadnych trafień.
– Coś takiego nigdy nie daje mi spokoju. Taka młoda dziewczyna, a nikt jej nie szuka.
– To wiek cię trapi? – spytałam.
– Co masz na myśli?
– Pomerleau i Catts polowali zwykle na dziewczęta w wieku od piętnastu do dziewiętnastu lat. Jednak najnowsze ofiary były młodsze. Albo wyglądały na młodsze, jak choćby Donovan.
– Z czasem nawet psychole ewoluują.
Birdie wybrał sobie właśnie ten moment, żeby wskoczyć na biurko i potarzać się na grzbiecie. Podrapałam go po brzuchu. Zaczął mruczeć.
– Myślisz, że powinniśmy powiedzieć o tym Slidellowi? – zapytałam.
W oczach Ryana zobaczyłam odpowiedź.
W niedzielę pojechałam jednak do Heatherhill Farm. Moje poczucie winy z powodu nieobecności przy matce okazało się większe niż poczucie winy, że ten czas mogłabym poświęcić na prowadzenie dochodzenia.
Zastałam mamę siedzącą na łóżku ze skrzyżowanymi nogami; lilipuci laptop oświetlał jej twarz. Drzwi do pokoju były zamknięte, telewizor włączony na cały regulator.
Wygłosiwszy słowa reprymendy, której się spodziewałam, mama westchnęła i przyznała, że bardzo się cieszy z mojego przyjazdu. Ponieważ dzień był zimny i pochmurny, co wykluczało przebywanie na werandzie, nalegała, byśmy zostały w jej pokoju.
Wyczuwałam w niej ekscytację, podenerwowanie. Gdy rozmawiałyśmy, co chwila podbiegała do drzwi i przykładała do nich ucho.
Znając źródło jej podniecenia, próbowałam skierować rozmowę na lżejsze tematy. Mama, jak zawsze, okazała się niesterowalna.
Niestety, a może na szczęście, nie zdobyła żadnych nowych informacji dotyczących porwań i morderstw. Powiedziałam, że powinna zrezygnować. Wygłosiłam kilka komentarzy sugerujących, że poczyniliśmy większe postępy niż w rzeczywistości.
Mama zażądała pełnego wprowadzenia w temat. Zaserwowałam jej dość mglisty opis ostatnich wypadków.
Zapytała o Ryana. Przeszłam samą siebie, jeśli chodzi o mętne wypowiedzi.
Kiedy poruszyłam kwestię chemioterapii, szybko mnie zgasiła. A gdy spytałam o Goose, przewróciła oczyma i machnęła ręką, żeby dać jej spokój.
Ryan został w Charlotte i przeglądał akta, z którymi nie uporał się w sobotę. Slidell łaził po lombardach w poszukiwaniu pierścionka Leal.
Przyjechałam do domu koło dziewiątej. Gdy siedziałam nad lodami czekoladowo-nugatowymi Ben&Jerry’s, Ryan zrelacjonował mi swój dzień.
Skupił się na chronologii śledztw, uporządkował w czasie działania podejmowane przez detektywów, telefony od ludzi oraz przesłuchania świadków. Wyglądał jednak na człowieka zniechęconego.
– Jeśli chodzi o Donovan i Koseluk, niewiele było do przeczytania. W ciągu paru tygodni od zaginięcia każdej z nich nie wydarzyło się nic ciekawego, nikt nie zadzwonił na policję. Poddałem się.
Tymczasem do kostnicy trafiały inne ciała. Gliniarze uwijali się jak w ukropie. Nie powiedziałam tego głośno.
– Jeśli chodzi do Estradę, to dochodzenie prowadzono bardziej gruntownie. Przesłuchano ludzi w Salisbury i w okręgu Anson: zarejestrowanych gwałcicieli, znajomych i rodzinę ofiary, nauczycieli, właścicieli kempingu, mieszkańców domów przy szosie.
To samo można było powiedzieć o śledztwie w sprawie Nance czy Gower. O dochodzeniu w sprawie zamordowanego dziecka. Tego też nie wyraziłam na głos.
– Kilka przesłuchań miało swój dalszy ciąg. Ale żadne nie wyłoniło podejrzanego.
– Wszyscy mieli alibi?
Ryan kiwnął głową.
– Po znalezieniu zwłok Estrady było mnóstwo telefonów z informacjami, jak zwykle w takich przypadkach. O zbrodnię oskarżano na przykład właściciela sklepu sportowego, jakiegoś młodziaka, który jechał na harleyu za głośno i za szybko, farmera, który wcześniej zastrzelił swojego owczarka collie.
– Nienawidzący motocyklistów miłośnicy psów.
– Właśnie. Z czasem telefonów było coraz mniej, po miesiącu ustały w ogóle.
– Potem wybuchł skandal, a detektyw prowadzący śledztwo przeszedł na emeryturę. Sprawę przejęła Hull – dodałam.
– Ostatni telefon wykonała dziennikarka z „Salisbury Post”. Dzwoniła pół roku po zaginięciu Estrady.
– I to wszystko.
Ryan odłożył miskę i łyżkę. Poklepał się po piersi. Przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i opuścił ręce.
– Możesz palić, nie przeszkadza mi. – Przeszkadzało. Nienawidzę zapachu papierosów w swoim domu.
– A-ha. – Kącik jego ust wykrzywił się ledwo zauważalnie. Zanim znów się odezwał, minęła dłuższa chwila. – Rzecz nie w tym, że gliniarzom nie chciało się rozwiązać tych spraw. Po prostu nie mieli punktu zaczepienia. W domu tej małej nie zatrudniono, na przykład, jakiejś byłej przestępczyni, nie miała też nauczyciela psychopaty, rodzice nie byli nigdy notowani. Ofiary były zbyt młode, żeby mieć agresywnych chłopaków. Tylko Donovan wchodziła w zakres grupy wysokiego ryzyka, pozostałe nie.
– A Donovan i Estrada nie należały do tych, którymi media nieustannie się zajmują. – Nie mogłam powstrzymać goryczy.
– Kiedy znaleziono ciała, brakowało świadków oraz jakichkolwiek śladów medyczno-sądowych.
– Nie było niczego, co wskazywałoby na osoby podejrzane.
– Dopóki Rodas nie przedstawił tego trafienia z DNA.
Mignęło mi wspomnienie ciemnej postaci biegnącej przez płomienie z pięciogalonowym kanistrem w ręku. Pamięć podsunęła mi zapach nafty i smród własnych spalonych włosów. Przerażenie, jakie stało się moim udziałem, gdy ocknęłam się w płonącym domu. Zdjął mnie gniew, nieustępliwy niczym kurcz mięśni.
– Pomerleau mną gardzi – rzuciłam.
– Obojga nas nienawidzi.
– To przeze mnie jest tutaj. – Wiem, że brzmiało to melodramatycznie, ale i tak to powiedziałam. – Pozwoliłam jej uciec. Chce mi o tym przypomnieć, zadrwić ze mnie.
– Wszyscy pozwoliliśmy jej uciec.
– Ponieważ nie wzięliśmy pod uwagę, że te dzieci już nie żyją. Że może umrzeć kolejne.
Spoczęło na mnie dwoje wzburzonych niebieskich oczu.
– Tym razem ćma podleciała zbyt blisko ognia.
– I musi spłonąć.
To głupie, ale przybiliśmy piątkę.
Nazajutrz rano nasza pewność siebie przestała istnieć.