Rozdział 16

Centrum Policyjne opuściliśmy dwadzieścia minut później. Na szczęście dziewczynka, która miała zajmować się moim kotem, przyjechała do przybudówki punktualnie o siódmej. Była tyczkowata i nosiła wielki kapelusz w rodzaju tych, które niegdyś tak lubiły światowe damy. Birdiemu natychmiast przypadła do gustu. Zostawiliśmy ich bawiących się w gabinecie czerwoną kraciastą myszką, którą kot próbował złapać.

Bywam na wielu lotniskach. Nie licząc kwestii odzyskiwania zagubionego bagażu, co trwa dłużej niż przeciętne sierpniowe żniwa, port Douglas w Charlotte jest chyba moim ulubionym. Bujane fotele. Wielki fortepian. Bar sushi. Jednak tego wieczoru – dajcie spokój. Mieliśmy akurat tyle czasu, żeby wziąć coś na wynos i popędzić prosto do bramki.

Koła samolotu oderwały się od asfaltu dokładnie o czasie. Ryan i ja musieliśmy pokonać tysiąc dwieście mil wschodniego wybrzeża, podczas których jedliśmy letnie danie z grilla z frytkami i obmyślaliśmy nasz atak.

Wiedzieliśmy, że będziemy zdani tylko na siebie. Detektywi pracujący w Service de police de la Ville de Montréal, którzy wcześniej zajmowali się tą sprawą, czyli Luc Claudel i Michel Charbonneau, byli niedostępni. Claudel przebywał we Francji, Charbonneau na zwolnieniu zdrowotnym z powodu operacji kolana. Być może dobrze się składało. Biorąc pod uwagę rywalizację poszczególnych organów ścigania, zwłaszcza gliniarzy z prowincji z tymi z wielkich miast, wątpliwe, aby ci ostatni zaoferowali nam istotną pomoc w sprawie sprzed dziesięciu lat.

Gdy Angela Robinson zniknęła w Corning w Kalifornii w 1985 roku, miała lat czternaście. To do niej należał jeden z trzech szkieletów odkopanych w piwnicy pizzerii w 2004. Nie mając już zupełnie innego wyjścia, Slidell zgodził się zadzwonić do departamentu szeryfa okręgu Tehama, aby nieco zmącić im spokój i zobaczyć, co z tego wyniknie. Wykazywał przy tym niewiele optymizmu. Od uprowadzenia Robinson minęło przecież prawie trzydzieści lat.

Pozostałe szkielety należały do Manon Violette i Marie-Joëlle Bastien. Gdy zniknęły w 1994 roku, ta pierwsza miała piętnaście lat, druga szesnaście.

Telefony Ryana w sprawie Bastien nie dały żadnych rezultatów. Pochodziła z Bouctouche w Nowym Brunszwiku, a w okresie dwudziestu lat od porwania dziewczyny jej najbliższa rodzina rozproszyła się po świecie; na miejscu pozostało jedynie kilku kuzynów. O Marie-Joëlle Bastien nikt niczego nie pamiętał, poza tym, że została zamordowana. I że jej szczątki pochowano na cmentarzu w Saint-Jean-Baptiste.

Z Violette poszło Ryanowi trochę lepiej. Rodzice Manon wciąż mieszkali pod tym samym adresem przy bulwarze Édouard-Montpetit w Montrealu. Wprawdzie niechętnie, jednak zgodzili się z nami spotkać nazajutrz.

Rankiem, po ponownym przeanalizowaniu stosownych akt, przesłuchaliśmy mère père Violette’ów. Następnie podjęliśmy próbę zlokalizowania Tawny McGee, jedynej ocalałej z królestwa terroru Pomerleau i Cattsa. Nie tryskaliśmy optymizmem, że wizyta u niej przyniesie wielkie efekty. Trudno. Nie mieliśmy przecież nic innego do roboty.

Kolejny cud w świecie lotnictwa. Wylądowaliśmy przedwcześnie. Taka idealna punktualność sprawiła, że poczułam się dziwnie nieswojo.

Gdy wychodziliśmy z lotniska, uderzył we mnie silny podmuch wiatru, wiejącego znad tundry. Muszę się przyznać – ciężko westchnęłam. Nieważne, jak często się to dzieje, nigdy nie jestem przygotowana na ów pierwszy lodowaty cios.

Z lotniska Dorval Ryan i ja wzięliśmy taksówkę – podzieliliśmy się jej kosztami. Ponieważ nalegał, wysiadłam pierwsza. Chyba słusznie. Moje mieszkanie leży w Centreville. Jego po drugiej stronie Rzeki Świętego Wawrzyńca, w betonowym dziwolągu przypominającym klocki Lego, zwanym Habitat 67.

Ryan zaproponował, że odbierze mnie rano. Szczęśliwa, że uniknę jazdy metrem tudzież odmrożeń, zgodziłam się.

Sięgając po klucze, widziałam, że taksówka nadal stoi przy krawężniku; spaliny kłębiły się jak małe cumulusy w czerwonej poświacie tylnych lamp. Czułam się poruszona. Wiedziałam wprawdzie, że nie ma dla nas wspólnej przyszłości, jednak fakt, że on nadal troszczy się o moje bezpieczeństwo, coś przecież znaczył.

Mieszkanie było zimne i ciemne. Zanim zdjęłam swoją jesienną południową kurtkę, tutaj absolutnie niedorzeczną, podkręciłam termostaty. Bardzo. Szum uruchamiającego się pieca rozległ się w panującej ciszy.

Po pobieżnym obmyciu twarzy i zębów narzuciłam na siebie sweter i padłam na łóżko.

Śnił mi się śnieg.

Obudziłam się w jaskrawym świetle słońca, sączącym się przez żaluzje. Wiedziałam, że dzień będzie zimny jak cholera.

W szafce nie znalazłam nic, nawet kawy. Wolałam darować sobie śniadanie niż lecieć do narożnego dépanneur.

Ryan zadzwonił o 7.55, skręcając w moją ulicę. Wyszukałam ciepłą kurtkę marki Kanuk, grube rękawiczki i szalik. Założyłam ciężkie buty i wyszłam.

Nie pomyliłam się. Powietrze było rześkie, w moim nosie ślizgały się w tę i z powrotem maleńkie kryształki lodu. Słońce było zbitą białą kulą wiszącą nisko na nieskazitelnie błękitnym niebie.

Pośpieszyłam do jeepa Ryana i wskoczyłam do środka.

Ryana nigdy nie męczyły żarciki z mojego nieprzystosowania do polarnego klimatu. Dziś jednak milczał. Jego skóra miała szary odcień, pod powiekami widniały ciemne półksiężyce.

Na jego brodzie zobaczyłam nieco zakrzepłej krwi, pewnie w miejscu, gdzie zaciął się przy goleniu. Zastanawiałam się, czy w ogóle spał. Jeśli tak, zapewne śniła mu się pustka, przybierająca kształt Lily, która na zawsze pozostanie w jego życiu.

Zastanawiałam się również, czy dzwonił już do swoich ludzi, a może wolał pojawić się niezapowiedziany. Tak czy owak podejrzewałam, że lękał się tego spotkania.

Z pewnością. Ale o nic nie zapytałam.

Ruch w całym Centreville i w tunelu Ville-Marie był zaskakująco niewielki. O ósmej piętnaście zaparkowaliśmy przy Édifice Wilfrid-Derome, wysokościowcu w kształcie litery T w dzielnicy robotniczej, nieco na wschód od centrum miasta.

Oto, jak wygląda moja sytuacja zawodowa.

Od prawie dwudziestu lat pracuję jako antropolog sądowy w Laboratoire de Sciences Judiciaires et de Médecine Légale, czyli centralnym laboratorium kryminalistycznym prowincji Quebec. A Charlotte w Karolinie Północnej? A Montreal? No tak. Dojazd do pracy może sprawiać trochę trudności. Lecz to historia na inną okazję.

LSJML zajmuje dwa górne piętra gmachu Wilfrida-Derome’a, jedenaste i dwunaste. Bureau du coroner mieści się na dziewiątym i dziesiątym. Kostnica i prosektorium w piwnicach.

Ryan pracuje jako lieutenant-détective w policji prowincji, zwanej Sûreté du Québec. SQ zajmuje pozostałą część budynku.

Weszliśmy frontowymi drzwiami, przeciągnęliśmy nasze karty magnetyczne przez czytniki i minęliśmy pikające wykrywacze metalu. Ryan pojechał windą do Service des enquêtes sur les crimes contre la personne, mieszczącego się na pierwszym piętrze. Ja czekałam na specjalną windę do LSJML i działu koronera.

Jechałam nią z kilkunastoma innymi osobami, co chwila mrucząc „Bonjour” i „Comment ça va?”. O tej porze każde „dzień dobry” i „co słychać” jest równie zdawkowe w każdym języku.

Jakaś kobieta z działu balistyki spytała, czy to ja właśnie przyjechałam z Karoliny. Potwierdziłam. Zaciekawiła ją pogoda. Gdy odpowiedziałam, wszyscy współpasażerowie jęknęli.

Pięcioro z nas wysiadło na jedenastym piętrze. Po przejściu wykładanego marmurem holu przeciągnęłam inną kartę magnetyczną przez czytnik, a potem raz jeszcze, by dostać się do skrzydła medyczno-sądowego. Tablica ścienna informowała, że obecnych jest tylko dwóch patologów, Jean Morin i Pierre LaManche, szef. Pozostali zeznawali w sądach, nauczali albo wzięli urlopy.

Idąc dalej korytarzem, z lewej strony minęłam laboratoria histopatologii, z prawej zaś biura medyków sądowych. Przez okna obserwacyjne i otwarte drzwi widziałam sekretarki włączające komputery, techników stukających w klawisze, naukowców i analityków wkładających fartuchy. Wszyscy bez wyjątku pochłaniali morze kawy.

Laboratorium antropologiczno-odontologiczne było ostatnie w szeregu. Aby do niego wejść, użyłam zwykłego staromodnego klucza.

Ostatnio byłam tutaj prawie miesiąc temu. Biurko miałam zarzucone listami, ulotkami i reklamami. A także paczką zdjęć od fotografa z Division d’identité judiciaire. Egzemplarz „Voir Dire”, plotkarskiej gazetki LSJML. Jeden formularz demande d’expertise en anthropologie.

Zdjąwszy swą grubą odzież, przejrzałam wniosek o konsultację antropologiczną. Na polu jakiegoś farmera niedaleko Saint-Chrysostome znaleziono kości. Mogły należeć do człowieka, dlatego LaManche chciał dostać pełny profil biologiczny, określenie przypuszczalnego czasu zgonu oraz analizę urazową.

Jęknęłam w duchu, podeszłam do bocznego kontuaru i otworzyłam brązową papierową torbę z numerami ewidencyjnymi SQ. W środku znajdował się kawałek piszczeli, jeden paliczek i jedno żebro. Żadna z tych kości nie należała do człowieka. To dlatego LaManche nie dzwonił do mnie do Charlotte. Wiedział. Ale jako perfekcjonista staruszek zachował te szczątki, bym sama je oceniła.

Kupiłam sobie kawę, wróciłam do laboratorium, po czym z szarej metalowej szafki na dokumenty, stojącej w rogu mojego biurka, wyjęłam foldery z aktami. LSJML-38426, LSJML-38427, LSJML-38428. System ewidencyjnym był tu odmienny, ale okładki akt tak samo neonowożółte jak w zakładzie medycyny sądowej w Charlotte.

Zaczęłam od analizy zdjęć. I natychmiast znów znalazłam się w tej piwnicy, ze szczurami, odpadkami i smrodem rozkładu.

Kości Manon Violette leżały w nieładzie, w skrzynce z napisem Dr. Energy’s Power Tonic. Szkielet Marie-Joëlle Bastien spoczywał w płytkim grobie, nieosłonięty. Angelę Robinson zawinięto w zbutwiały skórzany całun.

Migawki. Moje ustalenia. Raporty SQ i policji metropolitalnej. Wyniki badań laboratoryjnych. Ostateczna pozytywna identyfikacja. Nazwiska sprawców. Pomerleau. Catts alias Menard.

W pewnej chwili zatrzymałam się dłużej na fotografii domu przy ulicy de Sébastopol, miejscu zdarzenia. Pomyślałam o jego pierwszych właścicielach, dziadkach Menarda, nazwiskiem Corneau. Ciekawe, czy kiedykolwiek przeprowadzono śledztwo w sprawie wypadku drogowego, w którym oboje zginęli.

Czytanie tych akt wywoływało we mnie wrażenie, jakbym cofnęła się o dziesięć lat.

Dwie godziny później siedziałam oparta w swoim fotelu, sfrustrowana i zniechęcona. Nie znalazłam niczego, czego bym wcześniej nie wiedziała. Z jednym wyjątkiem: Angela Robinson złamała sobie nadgarstek, spadając z huśtawki w wieku ośmiu lat. O tym zapomniałam.

Zegar na ścianie wskazywał 10.40.

Napisałam krótki raport na temat kości spod Saint-Chrysostome. Odocoileus virginianus. Mulak białoogonowy. Potem poszłam powiedzieć o tym LaManche’owi. Nie było go w gabinecie. Zostawiłam wiadomość.

Zgodnie z umową spotkałam się z Ryanem o jedenastej w holu.

André i Marguerite Violette mieszkali w Côte-des-Neiges, dzielnicy słynącej z rozległego cmentarza oraz Université de Montréal, nie zaś z architektury niezwykłej urody. Podobnie jak Westmount, zamieszkane przez zamożną ludność anglojęzyczną, oraz Outremont, jej francuski odpowiednik, kwartał ten wznosi się wyżej, ponad Centreville. Zajmują go pospołu studenci i przedstawiciele klasy średniej i robotniczej, a niektóre z tutejszych miejsc, surowych w klimacie, sprawiają, że dzielnica jest interesująca.

Dwadzieścia minut po naszym wyjściu z Wilfrid-Derome Ryan zatrzymał samochód przy krawężniku na bulwarze Édouarda Montpetita, o rzut beretem od kampusu uniwersyteckiego. Oboje rozglądaliśmy się przez chwilę.

Wzdłuż ulicy ciągnęły się domki bliźniaki i niskie apartamentowce z czerwonej cegły, proste i funkcjonalne. Żadnych wieżyczek, dachów z mansardami, klatek schodowych z zawijasami. Brak wszelkiej kapryśności, która przydaje Montrealowi jego czaru.

Budynek Violette’ów nie różnił się od innych. Adres pasował do dwukondygnacyjnego ceglanego pudełka, przyklejonego do innego dwukondygnacyjnego ceglanego pudełka, do których wchodziło się po schodkach z boku.

– Przypomnij mi – powiedziałam – czym zajmuje się ten André.

– Był monterem rur. Nadal jest.

– A Marguerite?

– Prasuje mu koszule.

– O ile dobrze pamiętam, facet jest trudny.

– To zarozumiały mały palant.

– Ujmująca fraza.

– To, co chciałbym powiedzieć, jest niecenzuralne.

Wysiedliśmy z samochodu i wspięliśmy się po schodach do drzwi; sztywne metalowe stopnie dzwoniły z każdym naszym krokiem.

Gdy Ryan nacisnął guzik, usłyszałam stłumiony podwójny gong, a potem rozległo się warknięcie, jakby doberman ostrzegał swoich właścicieli. Po paru sekundach szczęknęły zamki i drzwi się otworzyły.

André Violette wyglądał na mniejszego, niż go zapamiętałam, niższego i chudszego. Miał teraz farbowane włosy, matowe i nieubłaganie czarne. Styl fryzury z lat pięćdziesiątych nie zmienił się u niego od 2004 roku. Podobnie jak postawa typu „pocałujcie mnie w dupę”.

– Chyba nas pan pamięta? Jestem detektyw Ryan. A to doktor…

– Wiem, kim jesteście.

– Dziękuję, że zgodził się pan z nami spotkać.

– Pfff. A daliście mi jakiś wybór?

Joual to dialekt języka francuskiego występujący w Quebecu. Posługuje się nim wiele osób bez wykształcenia, inne natomiast używają go celowo, manifestując swą przynależność do frankofonów. Akcent André był silniejszy, niż pamiętałam. Jego moi brzmiało nosowo, jak „moe”, a toi jak „toe”. Wątpiłam, by za tym wyborem leksykalnym stały poglądy polityczne.

– Bardzo nam przykro…

André mi przerwał.

– I wyrażacie swoje kondolencje. Słyszałem tę gadkę dziesięć lat temu.

– Nadal staramy się znaleźć kobietę, która skrzywdziła pańską córkę.

Brak odpowiedzi.

– Możemy wejść? – Ton głosu Ryana świadczył, że to czysto retoryczne pytanie.

André wycofał się do wnętrza domu. Poszliśmy za nim przez krótki korytarz do salonu, przepełnionego zwalistymi sofami, krzesłami i rzeźbionymi meblami z mahoniu. Na każdym stoliku stała lampa z frędzlami, każde oparcie siedzenia chroniła papierowa serweta o koronkowym wzorze. Na półkach po obu stronach malowanego ceglanego kominka ustawiono bibeloty, posążki świętych i fotografie w ramkach.

André opadł na fotel i założył nogę na nogę. Jego uniesiona stopa wyglądała na nienaturalnie dużą w poplamionym solą bucie.

Gdy Ryan i ja zasiedliśmy na przeciwległych krańcach kanapy, w drzwiach po naszej lewej zmaterializowała się kobieta. Jej włosy, niegdyś brązowe, siwiały. Nie starała się tego ukryć. Polubiłam ją za to.

André też dostrzegł żonę.

– Wszystko w porządku…? – zaczęła.

Mężczyzna machnął niecierpliwie ręką. Kobieta podeszła szybko do krzesła, ręce miała zaciśnięte na piersiach.

Nigdy dotąd nie spotkałam Marguerite Violette. W 2004 roku kontaktowałam się tylko z André. To on składał zeznania dotyczące ostatnich chwil dziewczyny przed śmiercią. To jemu przekazałam informację o ustaleniu tożsamości ofiary.

Przypomniała mi się jego dziwna reakcja. Nie płakał, nie wypytywał, nie krzyczał. Wyciągnął z kieszeni batonik Mr. Goodbar, zjadł go do połowy, wstał i wyszedł z mojego gabinetu.

Widząc Violette’ów razem, zrozumiałam sposób ich funkcjonowania.

– Czy ktoś miałby ochotę na…? – znów zaczęła Marguerite.

– To nie jest towarzyska wizyta. – Przerwał jej mąż. Zwracając się do Ryana, zapytał: – I co? Złapaliście wreszcie tę wariatkę?

– Przykro mi, że nie mogę tego potwierdzić. Jeszcze nie. Ale są nowe tropy.

André pokręcił głową. Marguerite wyraźnie zapadła się w sobie.

– Mamy powody sądzić, że kobieta zamieszana w porwanie państwa córki…

– Morderstwo mojej córki. – Stopa André podskoczyła na jego kolanie.

– Tak jest. Sądzimy, że porywaczka państwa córki przebywa teraz w Stanach Zjednoczonych.

– Anique Pomerleau. – Szept Marguerite był ledwo słyszalny.

Ryan kiwnął głową.

– Najnowsze dowody wskazują, że w dwa tysiące siódmym roku Pomerleau była w Vermoncie, a obecnie znajduje się gdzieś w Karolinie Północnej.

– Jakie dowody? – zapytał André.

– DNA.

Oczy Marguerite rozszerzyły się. Miała niebieskie tęczówki, nakrapiane punkcikami barwy karmelu.

– Czy ona skrzywdziła kolejne dziecko?

– Przykro mi – powiedział Ryan miękko. – Nie mogę ujawniać szczegółów śledztwa.

– Więc aresztujcie sukę – warknął André. – Dobrze, że jest w Stanach. Mają tam karę śmierci.

– Angażujemy wszelkie dostępne środki, żeby ją znaleźć.

– I tylko tyle? Dziesięć lat, a wy mówicie, że morderczyni naszej córki zostawiła trochę śliny to tu, to tam? Wielkie mi, kurwa, halo. – Ostatnie słowa wygłosił po angielsku. – Jesteście do niczego. Za chwilę powiecie, że porwał ją Bonhomme Sept Heures.

– Mieli państwo wiele czasu na zastanawianie się – powiedziałam łagodnie. – Może któreś z was przypomniało sobie jakiś szczegół, który nie wyszedł na jaw wtedy, gdy Manon zaginęła. Albo wydawał się nieistotny. Każda najdrobniejsza informacja bywa przydatna.

– Przypomniało? O tak, ja pamiętam. Każdy dzień. – Jego oblicze stwardniało, w głosie pojawił się jad. – Pamiętam, jak moja mała lubiła zrzucać kołdrę i spała ukosem na łóżku. Jak uwielbiała tęczowy sorbet. Jak opatrywałem jej kolano, kiedy spadła z roweru. Jak jej włosy pachniały pomarańczą, kiedy je myła. Jak wsiadła do pierdolonego metra i nigdy nie wróciła.

Szczęka André zacisnęła się gwałtownie. Jego policzki gorzały czerwonymi plamami gniewu.

Ryan złapał mnie wzrokiem. Zrozumiałam wiadomość i milczałam.

Jednak żadne z Violette’ów nie wydawało się skłonne przerwać niezręcznej ciszy, która zapadła po tym wybuchu. André wciąż się nie odzywał. Marguerite oddychała szybko i płytko, na jej twarzy walczyło ze sobą tysiąc różnych emocji.

Patrzyłam w oczy André, czytałam język jego ciała. Widziałam mężczyznę skrywającego ból za fanfaronadą macho.

Minęła pełna minuta. Ryan przemówił pierwszy.

– Właśnie o takie wspomnienia nam chodzi, bo mogą okazać się użyteczne.

– Tak, coś mi się przypomniało. Mam dziś spotkanie kółka robótek ręcznych. – Stopa André znów tańczyła na jego kolanie. – Koniec rozmowy.

– Panie Violette…

– Mam prawo do zachowania milczenia, tak?

– Nie jest pan podejrzanym.

– I tak skorzystam z tego prawa.

– Dziękuję za poświęcony czas. – Ryan wstał. Poszłam w jego ślady. – Raz jeszcze proszę przyjąć nasze kondolencje.

André wciąż siedział, jego myśli krążyły niewątpliwie gdzieś indziej niż wokół igły z nitką.

Marguerite odprowadziła nas do holu. W drzwiach położyła rękę na moim ramieniu.

– Nie osądzajcie mojego męża zbyt surowo. To dobry człowiek.

Smutek w niebiesko-karmelowych oczach zdawał się bezdenny.