Rozdział 21

Śnieg zaczął padać, gdy przejeżdżaliśmy przez most Champlain. Zmienił się w śnieg z deszczem, kiedy dotarliśmy do Stanstead, nieco na północ od granicy.

Obserwowałam, jak wycieraczki ściągają grube, nieregularne płatki, a potem breję z szyby. Od czasu do czasu jakiś liść trafiał w okno i po chwili uciekał, kruchy i lśniący od wilgoci.

Wnętrze samochodu pachniało mokrą skórą i wełną. Zastałym dymem tytoniowym.

– Rozglądaj się za cmentarzem Passumpsic.

Były to pierwsze słowa, jakie Ryan wypowiedział od prawie dwóch godzin. Miałam już doświadczenie w tych sprawach. Kiedy zrelacjonował mi to, czego się dowiedział, czyli niemal nic, oboje głęboko pogrążyliśmy się we własnych myślach.

Sporadycznie sprawdzałam swojego iPhone’a. Chwilę po dwunastej od Slidella przyszedł mail z załącznikiem. Ściągnęłam i powiększyłam otrzymane zdjęcie.

Widzieliście zapewne fotografie Charlesa Mansona. Niezależnie od wieku, w jakim zostały zrobione, oczy tego człowieka wysyłają lodowaty wiatr, wbijający się każdemu prosto w serce. Czasem ma potargane włosy, niekiedy jest ogolony, policzki może mieć pełne albo wychudzone. Zawsze jednak ma się wrażenie, że widzi się samą istotę zła.

Tak samo było z Pomerleau. Gdy zrobiono jedyne jej istniejące zdjęcie, miała kilkanaście lat. Teraz była trzydziestodziewięciolatką.

Komputer zmiękczył linię żuchwy, sprawił, że opadły jej powieki, poszerzył usta i kontury twarzy, przekształcając twarz dziecka w oblicze kobiety. Mimo to oczy pozostały lodowato zimne, gadzie, bezduszne.

Jak podczas naszego ostatniego spotkania. Kiedy oblała mnie środkiem łatwopalnym, a potem z zimną krwią potarła zapałkę.

Zrobiłam to, o co prosił Ryan. Właśnie przejechaliśmy przez St. Johnsbury, gdzie zobaczyliśmy głównie pola uprawne, drzewa i grupkę domów.

– Tam. – Wskazałam cmentarz. Był stary, z pomnikami i kolumnami w dawnym stylu, zamiast płytek nagrobnych na poziomie gruntu dla wygody koszących trawę. Lodowata ponurość, jakby żywcem wyjęta z opowiadania Poego.

Po przejechaniu jeszcze ćwierci mili Ryan zwolnił, włączył kierunkowskaz i zjechał z drogi numer 5 na Bridge Street. Minęliśmy kościół, sklep spożywczy i pocztę w jednym, szary budynek ze starym samochodowym fotelem koloru czerwonego na werandzie oraz czerwonym plastikowym kajakiem przymocowanym do frontowego okapu. Na boku kajaka białą farbą napisano Passumpsic. Drewniany znak nad drzwiami oznajmiał: Sklep sportowy nad rzeką Passumpsic, sp. z o.o.

Zaraz za nim wznosił się most, wąski przesmyk zbudowany z metalowych dźwigarów i drewnianych szczebli pomalowanych na zielono. Bez zadaszenia typowego dla Nowej Anglii, jakiego bym się spodziewała. Rzeka Passumpsic wyglądała na groźną i mroczną, gdy nad nią przejeżdżaliśmy. Na jednym z brzegów stała bardzo stara elektrownia z cegieł.

Wkrótce nazwa ulicy zmieniła się na Hale. Po obu stronach pojawił się las. Wysokie sosny, mniej wyniosłe świerki. Potężne drzewa liściaste o nagich gałęziach i ciemnej korze, lśniące od wilgoci.

Żadnych domów, żadnych stodół. Tylko Stumilowy Las.

Minęło siedem minut milczenia; ciągle sprawdzałam godzinę na zegarku. Potem Ryan skręcił w prawo przy zniszczonym słupku, na którym kiedyś mogła znajdować się skrzynka pocztowa. Znak przybity do drzewa informował: ORNE. Jego litery wyblakły od słońca tak, że wyglądały jak sprany dżins. Pod tym fragmentem nazwy widniała równie sfatygowana lilijka.

Ścieżka była tylko czymś trochę więcej niż przestrzenią pozbawioną drzew i dwiema koleinami, ciągnącymi się niezdecydowanie pomiędzy błotem a lodem. Gdy jeep chwiał się i podskakiwał, podtrzymywałam się otwartymi dłońmi tablicy rozdzielczej. Zanim Ryan wreszcie się zatrzymał, w zębach zdążyły mi się poluzować plomby.

Po drugiej stronie polany, w odległości około dziesięciu jardów stał niewielki drewniany dom pamiętający lepsze dni. Parterowy, kiedyś zapewne żółty z białym wykończeniem. Podobnie jak w przypadku skrzynki pocztowej, farba dawno już się na nim złuszczyła.

Frontowe drzwi, do których wchodziło się po jednym betonowym schodku, były otwarte; podtrzymywał je kamień. Okna widoczne od przodu i po prawej zabito od środka dyktą. Po lewej, na wzgórku, wsparte o wysokie sosny, stały trzy szopy, jedna duża i dwie małe. Całą trójkę i dom łączyła gruntowa ścieżka.

Przed domem parkował policyjny radiowóz z Hardwick. Założyłam, że należy do Umpiego Rodasa. Obok stała furgonetka techników kryminalistyki oraz czarny van z podwójnymi drzwiami na tyłach. Coś mi mówiło, że to pojazd z kostnicy.

– Tabernac!

Obróciłam się do Ryana, gotowa okazać wściekłość, jeśli coś przede mną zataił. Ale wyglądał na równie zaskoczonego jak ja.

– O co chodzi? – spytałam.

– Żebym to wiedział, do cholery.

– Rodas ci nie powiedział?

– Mówił tylko, że znaleźli coś, co musimy zobaczyć. Sprawiał wrażenie rozkojarzonego.

– Nie wątpię. Przecież był zajęty wykonywaniem setek telefonów.

Zarzuciłam sobie kaptur kurtki na głowę. Włożyłam rękawiczki. Wysiadłam i ruszyłam w kierunku domu. Wiał mocny wiatr, zacinał mi w twarz ostrymi, lodowatymi grudkami. W głowie mi się kotłowało od różnych myśli i możliwości. Niedorzecznych. Zrozumiałam to już po chwili. Gdzieś za mną, na śliskich liściach i trawie szurały buty Ryana. Tak samo jak moje.

Za frontowymi drzwiami stał umundurowany policjant, trzymał kciuki za paskiem w połowie schowanym w wielkiej fałdzie tłuszczu. Na czapce i kurtce miał insygnia informujące o przynależności do Policji w Hardwick.

Widząc nas, gliniarz się wyprostował.

– Doktor Temperance Brennan – machnęłam mu przed oczyma kartą do czytnika z LSJML, a Ryan pokazał swoją odznakę. – Rodas prosił, żebyśmy przyjechali.

Facet ledwie spojrzał na nasze identyfikatory. Z innego pokoju dobiegł mnie dźwięk otwieranych i zamykanych szuflad.

– Jest w tej dużej szopie, na zewnątrz.

– Dzięki.

– Ścisłe zabezpieczenie, nie ma co – rzekł Ryan, gdy okrążaliśmy narożnik domu.

– To wiejskie tereny Vermontu.

Szliśmy ścieżką pod górę, dodając ślady naszych butów do dziesiątków innych widocznych w na pół zamarzniętym błocie.

Szopa była zrobiona z niemalowanych desek, ledwo utrzymujących ze sobą kontakt. Dach stanowiła pordzewiała blacha, z prześwitem pośrodku, po bokach zawinięta, ponieważ zabezpieczające ją gwoździe zniknęły.

Drzwi wyglądające jak wrota od stodoły stały otworem na całą szerokość, a wnętrze oświetlone było tak intensywnie, że widzieliśmy każdy szczegół. Cała scena sprawiała surrealistyczne wrażenie, niczym plan filmowy, na którym szalał nadgorliwy technik świateł. Przypuszczałam, że zastosowano tu przenośne reflektory.

Po co?

W drugim końcu szopy, częściowo w cieniu, obok niebieskiej plastikowej beczki stały dwie postacie i rozmawiały ze sobą. Jedną z nich był Umpie Rodas, drugą jakaś wysoka kobieta w czerwonym kapeluszu z dzianiny, nasuniętym nisko, na same brwi. Spowijał ją długi czarny płaszcz. Na odgłos naszych kroków odwrócili się oboje. Rodas nie miał nakrycia głowy, jego kurtka była rozpięta. Nosił prawdopodobnie tę samą czerwoną koszulę co w Charlotte. Być może miał ich całą kolekcję.

– Cieszę się, że dotarliście. Przykro mi z powodu pogody.

Weszliśmy z Ryanem do środka. Pachniało dymem, wilgotną ziemią i czymś słodkim, jakby domowymi naleśnikami smażonymi w niedzielny poranek.

Miałam rację co do świateł. Trzy standardowe reflektory na trójnogach, często wykorzystywane na miejscu zbrodni. Generator na gaz, z rodzaju tych, jakie można kupić w każdym Home Depot.

Rodas dokonał prezentacji. Kobieta, Cheri Karras, była szefową wydziału medycyny sądowej w Burlington. Zamiast ciepłych rękawic miała rękawiczki chirurgiczne. Tak samo jak Rodas.

Poczułam ucisk w żołądku.

Z tyłu, za plecami Karras, mężczyzna w grubej watowanej kurtce robił zdjęcia. Za każdym razem, gdy błyskała lampa, para jego oddechu lśniła bielą.

Rozejrzałam się szybko. Podłogę stanowiło twarde klepisko zastawione rozmaitymi przedmiotami. Ogromne kotły poczerniałe od ognia. Otwarte pudło zawierające niebieskie plastikowe worki. Obok niego dziesiątki innych identycznych pudeł, zamkniętych. Wzdłuż ścian ustawiono zardzewiałe wiadra, rondle różnych rozmiarów, siatki okienne, kartony po soku i mleku oraz pięciogalonowe białe pojemniki, które tworzyły chwiejne, sięgające pięciu stóp wysokości wieże.

Na regałach z nieheblowanych desek stały drewniane skrzynki, pełne drobnych metalowych przyrządów, z kolcem po jednej stronie i rynienką po drugiej. W innych spoczywały haczyki. Dwie wiertarki. Różnorodne młotki. Pół tuzina zwojów niebieskich przewodów. Słoje z domowej roboty wybielaczem.

Pośrodku szopy, bezpośrednio pod prześwitem w dachu, widać było dół wielkości trzy na pięć stóp, o ceglanym obramowaniu; pomiędzy jego szerszymi bokami biegły metalowe pręty. Wspierała się na nich prostokątna metalowa forma z płaskim dnem, pusta, gdzieniegdzie pokryta żółtawym osadem. Cegły i pręty poczerniały od ognia, pokrywała je sadza. Podobnie jak zewnętrzną część formy.

Byłam nieco skołowana. Jasne było tylko jedno. Niezależnie od przeznaczenia tej szopy, pajęczyny i brud wskazywały, że od lat jej nie używano.

– …dostaliśmy informację, że nikt tu nie mieszka. Postanowiłem się rozejrzeć, upewnić się, że wandale czegoś nam nie wykręcą. Czasem zdarzają się squatterzy, tacy goście, co to znajdują pusty domek letniskowy i wprowadzają się na zimę.

Skierowałam uwagę z powrotem na Rodasa i Karras. Na złowieszczą niebieską beczkę pomiędzy nimi.

– Do domu ktoś się włamał, to pewne. Zamek wyrwano łomem. To oznaczało dla mnie zielone światło. Wewnątrz brak widocznych szkód, nic wartego kradzieży, dlatego zajrzałem także tutaj.

– Cabane à sucre. – Z jakiegoś powodu Ryan powiedział to po francusku.

Oczywiście. W szopie produkowano syrop klonowy z soku drzewnego.

Popatrzyłam na beczkę. Ucisk w żołądku jeszcze się wzmógł.

Rodas skinął głową.

– Mieszkaniec Quebecu od razu pozna, co?

Odezwał się telefon Karras. Bez słowa wyszła na zewnątrz. Obserwowałam ją, podczas gdy Rodas mówił dalej. Sprawiała wrażenie bardzo spokojnej. Czyżby w beczce był tylko szop pracz? A może dla niej to kolejny dzień ze śmiercią?

– Według aktu notarialnego ta nieruchomość należała do Margaux i Martina Corneau. Dziesięć akrów, z czego na ośmiu klony czerwone i cukrowe, koło siebie. Aż do końca lat osiemdziesiątych państwo Corneau prowadzili skromny biznes, dostarczali dziesięć, dwadzieścia galonów syropu rocznie do sklepu, który rozlewał go do butelek i sprzedawał na miejscu. – Rodas zatoczył ręką łuk, pokazując otaczające nas rekwizyty. – Stare rzeczy należały do nich: kotły, wiadra aluminiowe i pokrywy. Ale plastikowe worki i przewody z polietylenu to już inna sprawa.

– To znaczy? – zapytał Ryan.

– To znaczy, że są nowe.

– Co wskazuje na niedawne działania.

Rodas kiwnął głową z ponurym wyrazem twarzy. A może nie tylko. Podekscytowanym? Przejętym?

– Kto je prowadził?

– Pracuję nad tym.

– Co jest w tej beczce? – Niespecjalnie starałam się skrywać swoją niecierpliwość.

– Lepiej zaczekajmy na doktor Karras.

– Gdzie można kupić sprzęt do produkcji syropu? – zapytał Ryan.

– Wszędzie. Takich beczek używa się powszechnie do przechowywania żywności. A przeznaczenie przewodów bywa rozmaite.

– A kraniki i worki?

– Dostarczają je firmy specjalizujące się w tego rodzaju sprzęcie. Worki nie są drogie, jakieś czterdzieści centów za sztukę. Większość małych producentów woli stosować je zamiast wiader. Zawiązuje się taki worek na głowicy wbitej w drzewo, wprowadza przewód bezpośrednio do niego; sok drzewny wpływa do worka, a kiedy ten jest pełny, zdejmuje się go i zakłada kolejny, aż w drzewie nic już nie zostaje. Worki są lepsze także dlatego, że nie wpadają w nie owady ani inna drobnica.

– Niemożliwe, żeby sprzedawano ich aż tyle.

– Więcej, niż myślisz.

– Można je kupić w Internecie?

Rodas kiwnął głową.

– Każę podzwonić w tej sprawie.

Karras ciągle rozmawiała przez telefon.

Objęłam ramionami swój tułów, dłonie wetknęłam pod pachy, chcąc je trochę ogrzać. Przez podeszwy butów czułam zimno rozchodzące się po kościach. Ów chłód nie brał się wyłącznie z warunków atmosferycznych.

– Czy to odparowalnik? – Ryan wskazał podbródkiem palenisko.

– No. Jest lepszy niż kocioł, ale wciąż potrzebuje mnóstwa paliwa.

– Poważnie? – warknęłam. – Omawiamy teraz doskonalenie sztuki produkcji syropu klonowego?

– Drewutnia jest tuż obok. – Rodas zignorował mój wybuch. – Ale niewiele drewna zostało. Przypuszczam, że sąsiedzi się nim częstowali przez te lata. – Zwrócił się do mnie: – Wie pani coś o syropie klonowym?

– Tracimy czas – odparłam niegrzecznie, ale było mi bardzo zimno. I czułam niepokój. Miałam już dość tych pogaduszek dwóch facetów.

– Więc proszę skorzystać z okazji, żeby się czegoś nauczyć. – Rodas wziął mój brak odpowiedzi za zaproszenie do kontynuowania rozmowy. – W okresie wegetacji w korzeniach i pniach klonów magazynowana jest skrobia. Enzymy przekształcają ją w cukier, a woda, pochłaniana przez korzenie, zmienia go w sok. Wiosną, wskutek zmiennych warunków atmosferycznych – mrozy i odwilże, naprzemiennie – sok jest wypierany w górę drzewa. Większość ludzi pobiera go, gdy temperatura sięga pięciu stopni Celsjusza. Tutaj przypada to zwykle na koniec kwietnia. Następnie sok drzewny trzeba poddać obróbce, odparować wodę i pozostawić sam skoncentrowany syrop. Oznacza to, że z pięciu do trzynastu galonów soku otrzymuje się ćwierć galona syropu. Wszystko można zrobić nad jednym źródłem ciepła. – Rodas wskazał palenisko. – Albo podzielić surowiec na mniejsze porcje i gotować go w garnkach. – Pokazał naczynia.

– To ma coś wspólnego ze sprawą?

Wyszczerzył do mnie zęby.

– Potrzebuje pani kawy? Mam w termosie.

– Nic mi nie jest – odparłam szorstko.

– Chodzi o to, żeby zawartość cukru w syropie klonowym wynosiła około sześćdziesięciu sześciu procent. To właściwie sacharoza i woda, z niewielkim dodatkiem glukozy i fruktozy powstałych w procesie gotowania. Trochę kwasów organicznych, na przykład jabłkowy. Stosunkowo uboga zawartość soli mineralnych, głównie potas i wapń, nieco cynku i manganu. Różne lotne związki organiczne, wanilina, hydroksybutan, propionaldehyd.

– Alleluja. Lekcja chemii – nie wierzyłam własnym uszom.

– Sacharoza, glukoza i fruktoza. Kleiste i słodkie. Z czymś się pani kojarzy?

Jasna cholera. W końcu zrozumiałam.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, oczy Rodasa skierowały się nade mną w stronę otwartych drzwi. Gdy się odwróciłam, Karras wkroczyła w krąg światła. Na jej ramionach i kapeluszu lśniły kropelki wody.

– Możemy? – spytał Rodas.

– Przedstawienie czas zacząć.

Rodas wsunął palce w rękawiczkach pod lewarek otwierający pokrywę beczki. Pociągnął na zewnątrz.

Pokrywa puściła z łatwością. Ale nacięcia i żłobienia na jej obrzeżu, a także na krawędzi samej beczki wskazywały, że wcześniej zadano sobie znacznie więcej trudu.

Rodas odsunął się, uniósł pokrywę i odrzucił ją daleko.

Ryan i ja ruszyliśmy do przodu.