– Boże wszechmogący!
Karras obrzuciła mnie kamiennym wzrokiem pełnym dezaprobaty.
Znalazłam zdjęcie w swoim telefonie, podeszłam do niej i przytrzymałam ekran tak, żeby mogła zobaczyć. Jej wzrok wędrował między iPhone’em a lśniącą brązową twarzą na stole. Minęła bardzo długa chwila.
– Kto to jest?
– Anique Pomerleau.
Puste spojrzenie.
– Prawdopodobna morderczyni Nellie Gower i kilkorga innych dzieci.
– Proszę powiedzieć więcej.
Powiedziałam. Krótko.
– Jest pani pewna, że to ona? – zapytała, przyglądając się zwłokom.
– To ona.
– Przekażemy odciski palców i damy próbkę DNA do badania.
– Oczywiście.
– Jak to się stało, że pani podejrzana skończyła w beczce z syropem?
– Mam nadzieję, że pomoże mi pani to wyjaśnić.
O godzinie 2.45 Karras przecięła nić, którą zaszyła wielkie Y na piersi Pomerleau.
Odtąd bakterie, do tej pory długo trzymane na smyczy, mogły zacząć atak na ciało. Powietrze było gęste od obrzydliwego zapachu rozkładu, zmieszanego ze słodkim odorem syropu.
Niestety, sekcja zwłok przyniosła więcej pytań niż odpowiedzi.
Stężenie pośmiertne, stan przejściowy objawiający się zesztywnieniem mięśni, miało miejsce bardzo dawno i dawno też ustąpiło. Nic dziwnego. Dało się to już zauważyć podczas przenoszenia ciała.
Plamy opadowe, czyli odbarwienia spowodowane gromadzeniem się krwi w dolnej części zwłok, były wyraźnie widoczne na pośladkach, łydkach i stopach. Albo Pomerleau umarła w beczce, albo została w niej umieszczona bezpośrednio po śmierci.
W jej zatokach przynosowych, drogach oddechowych, płucach i żołądku nie było syropu klonowego, co oznaczało, że nie połknęła go ani się nim nie zadławiła. Nie utopiła się w tej beczce; ergo włożono ją tam już martwą.
W żołądku Pomerleau znajdowało się tylko parę skórek pomidora. Nie zjadła niczego w okresie – mniej więcej – od sześciu do ośmiu godzin przed śmiercią.
Karras nie znalazła pocisków, ich fragmentów ani śladów po kulach. Brak urazów po ciosie tępym narzędziem. Żadnych złamań kości gnykowej wskazujących na uduszenie. Brak większych wybroczyn sugerujących asfiksję.
Pod powiększalnikiem zauważyła trzy równoległe żłobienia na zewnętrznej powierzchni czaszki, znajdujące się niedaleko krawędzi jednej z owalnych zmian; miały kształt litery Y, w przekroju poprzecznym były niezwykle wąskie. Ani Karras, ani ja nie potrafiłyśmy ich zadowalająco wyjaśnić.
Poza maleńkimi nakłuciami po wewnętrznej stronie łokci zwłoki nie wykazywały cech typowych dla narkomanów.
Karras wyjęła zestaw do oględzin pod kątem wykorzystania seksualnego. Pobrała tyle krwi, ile się dało, do badań toksykologicznych. W jednym i drugim przypadku nie wierzyłam w sukces.
Podsumowując: Pomerleau była zdrową trzydziestodziewięcioletnią białą kobietą, bez śladów odniesionych urazów, infekcji, przewlekłych chorób ani wad wrodzonych. Nie wiedziałyśmy, jak ani kiedy zmarła. Nie wiedziałyśmy, jak i dlaczego skończyła w beczce.
Kiedy Karras odwiozła mnie do Comfort Inn, oddalonnego o jakąś milę od kompleksu medycznego, wciąż padał lodowaty deszcz ze śniegiem. Po drodze dzieliłyśmy się teoriami. Uważałam za prawdopodobne, że Pomerleau została zamordowana. Karras, ostrożniejsza ode mnie, zamierzała wpisać „nieustaloną” przyczynę śmierci, a sposób jej zadania uznać za „podejrzany”.
Miała rację. Choć mało prawdopodobne, istniały przecież inne możliwości. Przedawkowanie narkotyków, a potem próba ukrycia ciała. Przypadkowe uduszenie. Nie wierzyłam w to jednak.
Zgadzałyśmy się co do jednego: Pomerleau sama się w tej beczce nie zamknęła.
Udałam się do swojego pokoju hotelowego, zastanawiając się, czy nie zadzwonić do Ryana. I do Slidella. Zamiast tego wzięłam drugi prysznic i padłam na łóżko.
Wraz z nadchodzącym snem dotarła do mnie prawda.
Pomerleau wreszcie nie żyła. Ten potwór, który nam uciekł. Starałam się zapanować nad emocjami kłębiącymi się w żołądku. Nie mogłam.
W moim mózgu odbijały się rykoszetem fakty i obrazy.
Odcisk ust na kurtce.
DNA mężczyzny.
Stephen Menard.
Dźwiękoszczelna cela więzienna w piwnicy.
Pytania. Mnóstwo pytań.
Jak Pomerleau znalazła sobie nowego wspólnika? Czy mężczyzna ten był odpowiedzialny za jej śmierć?
Czy ją zamordował? Dlaczego?
Kim był? I gdzie jest teraz?
Czy przeniósł swój chory spektakl na południe?
Tym razem grubą otulinę mego snu przerwało jakby walenie.
Obudziłam się zdezorientowana.
Z powodu snu? Nie pamiętałam.
W pokoju panowała ciemność.
Poszczególne elementy zaczęły mi się składać w całość. Szopa cukrowa. Beczka. Sekcja zwłok.
Pomerleau.
Czy to walenie tylko mi się śniło?
Nasłuchiwałam.
Pomruk ruchu ulicznego. Ciężki, przerywany.
Żadnego śniegu z deszczem ani wiatru łomoczącego w okno.
– Brennan. – Łup, łup, łup.
8.05.
Cholera.
– Wyłaź z łóżka.
– Idę. – Naciągnęłam na siebie ubranie, które nosiłam poprzedniego dnia. Tylko je tutaj miałam.
Kiedy otworzyłam drzwi, oślepiło mnie słońce. Zawieja minęła, pozostawiając po sobie nienaturalną ciszę.
Szkła przeciwsłonecznych okularów zniekształciły moje oblicze tak, jak to się dzieje w wesołym miasteczku. Nad nimi ujrzałam czarną wełnianą czapkę. Pod nimi – zaczerwienione od wiatru policzki i nos.
– Przyjechałeś. – Słabo mi to wyszło. Wciąż byłam nieprzytomna.
– Powinnaś pracować jako detektyw.
Jedno z dawnych powiedzonek Ryana. Żadne z nas się nie roześmiało.
– Zbierz się do kupy w dziesięć minut.
– W dwadzieścia – odparłam, przecierając oczy jedną ręką.
– Będę w jeepie.
Dwanaście minut później siedziałam zapięta w pasy, z palcami zaciśniętymi na ciepłym woskowanym kubku z polietylenu. W jeepie pachniało kawą i rozgotowaną wieprzowiną.
– Ktoś mógł mi podprowadzić brykę.
– Ale nie podprowadził.
– Ten jeep jest mi potrzebny.
– Z pewnością ty jemu bardziej.
– Gdzie ty miałaś głowę?
– Daj już spokój, Ryan. Przecież dostałeś kluczyki.
– Pozostawienie ich w kompleksie medycznym to zwykłe lenistwo. Dobrze, że Karras mnie powiadomiła.
Na moich kolanach leżała kanapka Egg McMuffin; tłuszcz sprawiał, że na opakowaniu pojawiły się prześwitujące plamy.
– Jak się tu dostałeś z St. Johnsbury? – zapytałam.
– Umpie załatwił mi transport.
A więc teraz już jest Umpie.
– Dokąd jedziemy?
Ryan włączył się w ruch. Nie odpowiedział.
Rozpakowałam kanapkę i urwałam parę gryzów. Po kilku minutach przejechaliśmy pędem przez zjazd na drogę numer I-89. Zmierzaliśmy na północ.
– No i proszę – wskazałam Ryana. – Znów ten dawny uśmiech.
Ale najwyraźniej nie był w nastroju do żartów.
Świetnie.
Obserwowałam przesuwający się obok Vermont.
Poranne słońce roztapiało świat wykonany z lodu. Rolniczy krajobraz wyglądał jak karmelizowany na lśniący brąz. Być może nawet pokryty syropem klonowym.
– Okej, słoneczko. Ja zacznę – Wcisnęłam zmięte opakowanie po kanapce McMuffin do torby pomiędzy nami. – W tej beczce była Anique Pomerleau.
Okulary przeciwsłoneczne wystrzeliły w moją stronę.
– Jaja sobie ze mnie robisz?
– Nie.
– Jak zginęła?
– Mogę ci tylko powiedzieć, w jaki sposób nie zginęła.
Przekazałam mu w zarysie ustalenia sekcji zwłok. Ryan słuchał, nie przerywając, z twarzą napiętą i czujną. Kiedy skończyłam, powiedział:
– Ekipa Rodasa przetrząsnęła tę nieruchomość z góry na dół. Nie znaleźli żadnych narkotyków ani przyrządów do ich wytwarzania.
– Co było w domu?
– Badziewiaste meble i AGD. W spiżarni konserwy, płatki śniadaniowe oraz makaron, którym delektowały się całe pokolenia gryzoni.
– Datę przydatności do spożycia dało się jeszcze odczytać?
– W kliku przypadkach. Najbardziej aktualne sięgały roku dwa tysiące dziesiątego.
– A lodówka?
– Różne zgnilizny. Robactwo, mysie odchody, pleśń. Wygląda na to, że dom był zamieszkany przez jakiś czas, a potem opuszczony.
– Kiedy?
– W koszu leżały stare gazety. „Burlington Free Press”. Najnowsza pochodziła z niedzieli, piętnastego marca dwa tysiące dziewiątego roku. To oraz daty na żywności wskazują, że przez ostatnie pięć lat nikt tam nie mieszkał.
– Sprawdziłeś kontakty? Lampy?
Ryan posłał mi spojrzenie.
– Wszystkie wyłączone, z wyjątkiem świetlówki na suficie w kuchni i lampy w jednej sypialni. Tam żarówki były wypalone.
– A łóżka? Pościelono je?
– Jedno tak, drugie nie.
– Ten, kto był w tym domu jako ostatni, nie starał się po sobie posprzątać. Wiesz, wyjąć wszystko z lodówki, przebrać pościel, wyłączyć światła. Po prostu wyjechał. Zapewne w nocy.
– Bardzo dobrze.
– Jak przychodziły gazety?
– Pocztą nie. Usługi zawieszono, ponieważ pod tym adresem brakowało skrzynki pocztowej.
– Kiedy to było?
– W dziewięćdziesiątym siódmym roku. Według Umpiego nie świadczono też usług dostarczania towarów do domu.
Zastanowiłam się chwilę.
– Pomerleau musiała robić zakupy w Burlington albo w okolicach.
– Lub w miejscowym sklepie, w którym sprzedawano gazety z Burlington.
– Jakieś pojazdy?
– Ford F-150 z osiemdziesiątego szóstego roku, zaparkowany w szopie.
– To półciężarówka, tak?
– Tak, Brennan. Półtonowy pick-up. – Ryan uprzedził moje kolejne pytanie. – Zatankowany w jednej czwartej. Bez tablic rejestracyjnych. Na pewno też bez GPS-u, żeby go można sprawdzić.
– Na pewno. Coś jeszcze znaleźliście w tej szopie?
– Stary traktor i wózek.
– Zakładam, że w domu nie było systemu alarmowego?
– Chyba że pies.
– Jakieś ślady jego obecności?
Ryan tylko potrząsnął głową. To miało znaczyć „nie”? A może stanowiło wyraz jego irytacji?
– W pobliżu nie mieszkają żadni sąsiedzi – powiedziałam do przedniej szyby, podłokietników, a może nawet do wentylatora. – Nie było komu zaobserwować, czy światła są włączane i wyłączane.
Ryan ostro skręcił w lewo, żeby wyprzedzić ciężarówkę z piwem Budweiser. Szybko. Zbyt szybko.
– W domu był telefon? – Nie pamiętałam, żebym widziała tam jakieś druty.
– Nie.
– I domyślam się, że kablówki i wi-fi też nie?
Brak odpowiedzi.
– A co z mediami? Gaz? Woda? Elektryczność?
– Przyglądają się temu.
– Małżonkowie Corneau zmarli w osiemdziesiątym ósmym. Kto płacił podatki po ich śmierci?
– Temu też się przyglądają.
– Naprawdę sądzisz, że Pomerleau tam mieszkała, nacinała drzewa, starała się nie rzucać w oczy?
– W jednej sypialni znajdowała się kolekcja książek poświęconych produkcji syropu klonowego. Cały niezbędny sprzęt był na miejscu.
– Co mówią sąsiedzi?
– Że…
– …się nie przyglądali. Dlaczego zachowujesz się dziś jak dupek?
Ręce Ryana zacisnęły się mocno na kierownicy. Wciągnął głęboko powietrze. Wypuścił je przez nos.
– Znaleźliśmy tam jeszcze coś.
– Pewnie żądne ludzkiego mięsa zombie, wnioskując po twoim zachowaniu.
Było gorzej.