– Ja?
– Tak, Brennan. Ty.
– Jakie czasopismo? – Mój żołądek zareagował tak, jakbym właśnie napiła się kwasu. Na pewno nie wskutek McMuffinki.
– „Health Science”.
– Nie pamiętam, żebym udzielała im wywiadu…
– No cóż, udzielałaś.
– Kiedy ukazał się ten artykuł?
– W dwa tysiące ósmym.
– Na jaki tem…
– Zachowała się tylko jedna strona. Twoje zdjęcie, jak dokonujesz pomiarów czaszki w laboratorium Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte.
Coś mi się mgliście przypominało. Rozmowa telefoniczna. Publikacja poświęcona zmianom, jakie zaszły w antropologii fizycznej w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Czy zechciałabym to skomentować z punktu widzenia mojej specjalizacji antropologa sądowego? Udostępnić jakiś wykres?
Uznałam wtedy, że artykuł ten może pomóc rozwiać hollywoodzki mit o tym, jak cudownie pracuje się na miejscu zbrodni i że wykrywalność wynosi sto procent. Czyżby naprawdę minęło już sześć lat?
Palenie w żołądku rozlewało się dalej, ku piersiom. Przełknęłam ślinę.
Pomerleau wycięła sobie z gazety moje zdjęcie. Wiedziała, że mieszkam w Charlotte. Wiedziała od 2008 roku.
Lizzie Nance zmarła w 2009. Później zginęły pozostałe ofiary. Estrada. Leal. Być może Koseluk i Donovan. ME107-10.
Zanim zdołałam coś powiedzieć, w kieszeni Ryana zawibrował telefon. Rzucił okiem na ekran, odebrał, słuchał.
– Pomerleau.
Ucho Ryana zagłuszyło okrzyk przekleństwa. Popłynęły pytania. Ryan odpowiadał, najczęściej używając pojedynczych wyrazów. „Tak”. „Nie”. „Nieokreślona”. „Podejrzana”.
– Przełączę na głośnik. – Zrobił to, a następnie położył telefon na tablicy rozdzielczej.
– Jak leci, pani doktor? – zapytał Rodas.
– W porząsiu.
– Oto aktualne ustalenia w sprawie. Przesłuchanie sąsiadów trwało około pięciu sekund, ponieważ praktycznie nie ma żadnych sąsiadów. Na południe od domu mieszka para staruszków po osiemdziesiątce. Nie słyszą, nie widzą. Znali oboje Corneau. Powiedzieli, że wiosną, a sporadycznie także latem wyrabiali oni w szopie syrop klonowy. Bardzo żałowali ich śmierci. Zdaniem starszego pana jakiś czas mieszkała tam wnuczka Corneau.
– Kiedy widział ją po raz ostatni?
– Nie wie.
– Była blondynką?
– Zapytam.
– Wysyłam dwa zdjęcia. Jedno to policyjny portret Pomerleau, odpowiednio postarzony. – Mówiłam tak, jakbym opisywała akta. – Oraz zbliżenie wykonane przeze mnie podczas sekcji zwłok. Proszę im je pokazać.
– Zrobi się. Sąsiad mieszkający na północ od domu to wdowiec, przebywa tam tylko okresowo. Nie wie nic. To samo mieszkańcy ulicy Hale.
– Nikt nie zauważył, że w domu jest ciągle ciemno?
– Stoi za głęboko w lesie. Wczoraj wieczorem sprawdziłem. Przez drzewa kompletnie nic nie widać.
– Nikt nie pamięta jakichś pojazdów, wjeżdżających tam albo wyjeżdżających stamtąd?
– Nie.
– Ktoś ich kiedykolwiek odwiedzał? Nie pytał o zagubionego szczeniaka? Nie przyniósł ciasteczek, żeby przywitać się z sąsiadami?
– Ludzie z Vermontu mają skłonność do separowania się od innych.
– Przeprowadziliście wywiad w miasteczku?
– Wygląda na to, że Pomerleau robiła zakupy gdzieś indziej. Jak dotąd nie znaleźliśmy nikogo, kto pamiętałby kobietę pasującą do jej rysopisu. Jeżeli wpadała do jakiegoś sklepu tylko od czasu do czasu, uznawano ją pewnie za turystkę lubiącą wędkowanie i kajaki. Nie zwróciła niczyjej uwagi.
Pasowało to do mojej teorii, według której Pomerleau robiła zakupy w pobliżu Burlington. W większym mieście, gdzie łatwiej pozostać anonimowym.
Usłyszałam stłumione piknięcie. I kolejne. Wiedziałam, że wiadomość ode mnie wylądowała w komórce Rodasa.
– Skąd brała drewno? – spytałam.
– Znaleźliśmy faceta, który powiada, że od kilku lat w marcu każdego roku przywoził tam ciężarówkę drewna. Płaciła za nie kobieta, gotówką.
– Kiedy była ostatnia dostawa?
– Jego dokumentację cechuje, powiedzmy, nieporządek. Podejrzewa, że w dwa tysiące dziewiątym.
– Pokażcie mu te zdjęcia.
– Jasne. Andy?
– Jestem.
– Mówiłeś jej o gazetach i terminach ważności na jedzeniu?
– Tak.
– Wiecie, co myślę? W dwa tysiące czwartym Pomerleau ucieka z Montrealu do stanu Vermont. Zaszywa się tutaj, siedzi jak mysz pod miotłą. Dom zostaje opuszczony w dwa tysiące dziewiątym. Czy pani i doktor Karras podejrzewacie, że mogła nie żyć od tak długiego czasu?
Wyobraziłam sobie tę beczkę. Ciało. Liście zakonserwowane w doskonałym stanie.
– Pięć lat jest możliwe – powiedziałam. A potem spytałam: – Kto jest właścicielem nieruchomości?
– I to jest właśnie ciekawe. W akcie notarialnym wciąż figuruje Margaux Daudet Corneau.
– Babka Stephena Menarda ze strony matki.
– Domyślam się, że skoro Corneau zmarli w Kanadzie, po ich śmierci nikt nie zauważył, że tytuł własności się nie zmienił. Podatek, całe dziewięćset dolarów rocznie, wpływał automatycznie z konta na nazwisko Corneau w Citizens Bank w Burlington.
– Kiedy założono to konto?
– Dowiem się więcej, jak dostanę nakaz.
– A co z rachunkami za media?
– Dom ma własną studnię, nie ma gazu. Zakład energetyczny Green Mountain opłacano z tego samego konta co podatek. Ale w końcu pieniądze się skończyły. Wysyłano ponaglenia…
– Których nikt nie odbierał, ponieważ nie było telefonu ani skrzynki pocztowej.
– Prąd został odcięty w dwa tysiące dziesiątym.
– Państwo nie podjęło żadnych działań, mimo niepłacenia podatków?
– Wysyłano zawiadomienia. Postępowanie się jeszcze nie zakończyło.
Usłyszałam kliknięcie.
– Proszę zaczekać. Mam drugi telefon.
Na linii zapanowała cisza. Potem znów rozległ się głos Rodasa, w którym wyczułam odrobinę większe napięcie niż przedtem.
– Oddzwonię, dobrze?
– Miałaś rację – rzekł Ryan, kiedy przejechaliśmy kilka kolejnych mil. – Zachowywałem się jak dupek.
– Owszem – zgodziłam się.
– Jestem wściekły, że Pomerleau wiedziała, gdzie mieszkasz. – W okularach Ryana odbijały się żółte podwójne linie na jezdni. – Że w ogóle się tym interesowała.
– Mnie też to się nie podoba.
– I cieszę się, że ta suka nie żyje. Mam nadzieję, że zgnije w piekle.
– Ktoś ją zabił.
– Dostaniemy go.
– A w międzyczasie?
– Dostaniemy go – powtórzył Ryan, nie patrząc na mnie.
– Gdybym nie udzieliła tego wywiadu, Pomerleau nigdy nie trafiłaby do Charlotte.
– Nie wiemy na pewno, czy tam trafiła.
– Jej DNA znajdowało się na ciele Lizzie Nance.
– No to zabijałaby tutaj, w Vermoncie, albo gdzieś indziej.
– Dlaczego Charlotte? Dlaczego na moim terenie?
Oboje znaliśmy odpowiedź na to pytanie.
Przekroczyliśmy już granicę z Quebekiem, gdy zabrzęczał telefon Ryana. Tak jak poprzednio, przełączył Rodasa na głośnik.
– Jeden z moich detektywów znalazł mechanika, który twierdzi, że serwisował piec w domu Corneau, raz w dwa tysiące czwartym, drugi raz w dwa tysiące siódmym.
– Rozpoznał osobę na zdjęciach, które wysłałam?
– Tak jest. Mówi, że za pierwszym razem Pomerleau była sama. Podczas jego drugiej wizyty w domu przebywał ktoś jeszcze.
Popatrzyłam na Ryana; miał zaciśnięte szczęki, ale nic nie powiedział.
– Macie tam kogoś, kto mógłby z nim popracować nad portretem pamięciowym? – spytałam.
– Niestety. Facet twierdzi, że ta osoba była zbyt daleko, żeby zapamiętał jej twarz, na tyłach szopy. Poza tym grubo ubrana, jak to w zimie. Pewny jest tylko tego, że gość był wysoki.
– To już coś – powiedziałam.
– To już coś – zgodził się Rodas i rozłączył.
Przez jakiś czas przetrawialiśmy z Ryanem tę ostatnią informację. Pierwszy odezwał się on.
– W dwa tysiące siódmym roku Pomerleau spiknęła się z kimś chorym na tę samą psychozę. Zabili Nellie Gower. Półtora roku później pojechali do Karoliny Północnej, zamordowali Lizzie Nance, potem wrócili do Vermontu, żeby nacinać klony. Potem coś w ich relacji się psuje…
– Może dochodzi do wypadku – zastrzegłam, w stylu Karras.
– …on ją zabija, chowa ciało w beczce i zwiewa do Karoliny Północnej.
– Wszystko gra – powiedziałam.
– Jak w marszu kapelmistrza Sousy.
– I co teraz?
– Zamkniemy gnojka.
Zdecydowaliśmy się z Ryanem na działanie dwutorowe. Sami jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie, jak tory te powinny przebiegać.
On miał zostać w Montrealu. Niespecjalnie się ucieszył, biorąc pod uwagę, że Pomerleau i jej współlokator umieścili sobie moją podobiznę na ścianie. Ale po długiej dyskusji zgodził się, że takie rozwiązanie jest bardziej sensowne.
Wczesnym rankiem poleciałam do Charlotte. Rozstając się z Ryanem, zastanawiałam się, kiedy znów go zobaczę. Zważywszy na naszą przeszłość oraz fakt, że moje towarzystwo sprawiało mu teraz przykrość, podejrzewałam, iż będzie wolał zajmować się sprawami niewymagającymi mojego udziału.
Tuż po jedenastej wysiadłam z taksówki pod swoją przybudówką. Zapłaciłam i zaczęłam szukać kluczy. Nie były mi jednak potrzebne. Tylne drzwi okazały się otwarte.
Wpadłam w chwilową panikę. Sprawdzić sama? Zadzwonić na policję?
Wtedy przez okno zobaczyłam Mary Louise wchodzącą do kuchni z Birdiem przyciśniętym do piersi.
Zalało mnie uczucie ulgi. A potem irytacji.
– Powinnaś zawsze zamykać drzwi na zamek – powiedziałam, wchodząc do środka.
Mary Louise znów miała na głowie kapelusz światowej damy z minionej epoki. Jej twarz, pod dzwonowatym obwisłym rondem, zastygła.
Doskonałe posunięcie, Brennan. Wracasz i od razu opieprzasz tę małą.
– Chodzi mi tylko o bezpieczeństwo.
– Dobrze, proszę pani.
Birdie spoglądał na mnie okrągłymi żółtymi oczyma. Z naganą?
– Widzę, że się dobrze dogadujecie.
– To wspaniały kot.
Birdie nie próbował się jej wyrwać i przyjść do mnie, co było jego normalną reakcją, gdy wracałam z wojaży.
– Właśnie miałam dać mu jego smakołyk – powiedziała dziewczynka z wahaniem.
Birdie obrzucił mnie długim, taksującym spojrzeniem. Niezadowolony, że się wtrącam?
– Na pewno mu się to spodoba – odrzekłam, uśmiechając się szeroko.
Mary Louise skierowała się do spiżarni. Odstawiłam swoją torbę podróżną i położyłam torebkę na blacie.
– Dzwoniła pani mama – oznajmiła dziewczynka, karmiąc Birdiego Greenies z ręki. – Nie odebrałam. Ale słyszałam, jak zostawia wiadomość. Babcia ma taką samą automatyczną sekretarkę jak ta.
Super. Jestem wapniaczką. Ciekawe, ile ona ma lat. Dwanaście, może trzynaście.
– Były jakieś inne telefony?
– Czerwone światełko mruga od środy. Więc chyba tak.
– Ile jestem ci dłużna?
Pogłaskała Birdiego po głowie. Król dramatu wygiął grzbiet i zamruczał.
– Nic. Naprawdę bardzo go lubię.
– Nie tak się umawiałyśmy. – Wygrzebałam cztery dziesiątki i podałam jej.
– Łał. – Schowała banknoty do kieszeni. – Moja mama ma alergię. Nie mogę trzymać zwierząt w domu.
– Szkoda.
Nastąpiła niezręczna pauza.
– Mogę go czasem odwiedzać? To znaczy nawet jak pani będzie w domu.
– Oboje z Birdiem będziemy się bardzo cieszyć. – Podziękowałam Mary Louise, a potem obserwowałam przez okno, jak podskakuje, idąc chodnikiem. Z uśmiechem wcisnęłam guzik odtwarzania na swojej archaicznej sekretarce automatycznej.
Mama narzekająca na doktor Finch.
Harry polecająca mi książki o raku.
Na zewnątrz Mary Louise zrobiła właśnie dwa koziołki pośrodku trawnika.
Ostatnia wiadomość pochodziła od Larabee’ego: dostał wyniki badań DNA włosa znalezionego w gardle Shelly Leal. Dziwne. Sprawdziłam iPhone’a. Na niego też dzwonił. Zapomniałam go włączyć po wylądowaniu.
Zatelefonowałam do MCME. Pani Flowers przełączyła mnie dalej, wygłosiwszy parę uwag na temat sałaty uprawianej w kontenerach.
– Larabee, słucham.
– Tu Tempe.
– Jak było w Kanadzie?
– Zimno. W Vermoncie też. – Streściłam mu nasze rozmowy z Sabine Pomerleau, Violette’ami i Kezerianami. A potem rzuciłam bombę o Anique Pomerleau.
– Niech mnie diabli.
– No. – Przypomniał mi się komentarz Ryana. Nie czułam prawie żadnych wyrzutów sumienia, dzieląc się teraz swym poglądem na temat śmierci Pomerleau. Prawie.
– Włosy znalezione w gardle Leal zostały wyrwane ze skóry głowy siłą, dlatego laboratorium mogło wyodrębnić sekwencję DNA. – Głos Larabee’ego brzmiał dziwnie. – Pasuje do Pomerleau.
Byłam zbyt wstrząśnięta, żeby odpowiedzieć.
– Włosy rozjaśniono, więc tym bardziej odpowiada to cechom znalezionych przez was zwłok. Prawdopodobnie Pomerleau próbowała zmienić wygląd.
– Ale ona nie żyła na długo przed zamordowaniem Leal.
– Włosy mogły się tam znaleźć na różne sposoby. Być wcześniej na ubraniu. Na kocach. Jej wspólnik nie jest chyba zbyt uważny.
W moim umyśle obrazy zmieniały się niczym w kalejdoskopie; jeden był gorszy od drugiego.
– Co teraz? – zapytał Larabee po chwili.
– Teraz zamkniemy gnojka. – Zacytowałam Ryana.
Rozpakowywałam bagaż w sypialni, gdy nagle ktoś zabębnił we frontowe drzwi.