Rozdział 39

Po serii pytań o cel rozmowy i krótkim oczekiwaniu usłyszałam w słuchawce głos:

– Pamela Lindahl.

– Nazywam się Temperance Brennan. Poznałyśmy się kilka lat temu.

– Pracuje pani w laboratorium medyczno-sądowym tutaj, w Montrealu.

– Tak.

– Ale dzwoni pani z Karoliny Północnej. Recepcjonistka mówi, że była pani dość natarczywa.

– Sprawa jest pilna.

– Proszę mówić. – W jej głosie dało się słyszeć czujność świadka koronnego.

– Chodzi o Tawny McGee.

– Tak właśnie podejrzewałam – westchnęła. – Powiem pani to, co już powiedziałam temu detektywowi. Rozmowa o pacjencie bez jego zgody byłaby poważnym naruszeniem kodeksu etyki zawodowej.

Dobra, bez owijania w bawełnę. Bez apelowania do jej poczucia sprawiedliwości. Trzeba z grubej rury.

– Tawny spiknęła się z Anique Pomerleau.

– Nie rozumiem.

– Owszem – powiedziałam. – Rozumie pani. Nie mam czasu na gierki.

– Czego pani chce?

– Tawny cierpi na zespół niewrażliwości na androgeny, prawda?

Brak odpowiedzi.

– Nie miesiączkowała w okresie dojrzewania. Wysoki wzrost, duże piersi, obfite owłosienie głowy.

– Wydaje się pani bardzo pewna swojej diagnozy. Po co zatem dzwoni pani do mnie?

– Potrzebuję weryfikacji.

– Przykro mi, ale…

Wypaliłam z grubej rury.

– Niewykluczone, że to Tawny zabiła Pomerleau. I że morduje dzieci.

Po stronie Montrealu zaległa głucha cisza.

– Małe dziewczynki. Jak dotąd cztery. A może sześć.

– Gdzie?

– Czy to ważne?

– Nie.

– Więc?

– Diagnoza, której nie potwierdzam, byłaby niezbędna do czego?

– Na jednej z ofiar, czternastolatce, znaleziono obce DNA. Testy amelogeninowe wykazały, że pozostawił je mężczyzna. Odkrycie to skierowało śledztwo, jak teraz podejrzewam, w niewłaściwą stronę. – Nie komplikowałam całej dyskusji wzmianką o DNA Pomerleau.

– A co ja mam z tym wspólnego?

– Myślę, że się pani domyśla.

– Chwileczkę.

Usłyszałam jakiś ruch i domyśliłam się, że Lindahl zamknęła drzwi.

– Tawny przyszła do mnie po tym, jak przeżyła niewyobrażalny koszmar, o czym pani wie. Nie mogę ujawniać szczegółów, ale pięć lat w tej piwnicy sprawiło, że jej psychika doznała bardzo ciężkiego urazu.

– Dziękuję. – To już coś, na razie.

– Najpierw zajęłyśmy się najpilniejszymi kwestiami terapeutycznymi. Gdy zyskałam jej zaufanie, Tawny się przede mną otworzyła, w końcu zaczęła mówić o swoich zmartwieniach dotyczących jej organizmu.

Lindahl przerwała, żeby pozbierać myśli. Albo opracować strategię ujawnienia tylko tego, co było najbardziej istotne.

– Tawny nigdy nie miała menstruacji, nie wyrosły jej włosy pod pachami ani włosy łonowe. Lekarze przekonywali ją, że to wynik fatalnego odżywiania i ciągłego stresu. Że z czasem wszystko wróci do normy. I pod wieloma względami wróciło. Tawny wyrosła, pojawiły się piersi, ale do innych zmian nigdy nie doszło. Na moją sugestię zgodziła się poddać badaniom. Jeśli sama wybiorę lekarza i z nią pójdę. Co też zrobiłam. – Pauza. – Co pani wie o zespole niewrażliwości na androgeny?

– Znam tylko podstawy. To dysfunkcja rozwojowa, występująca zarówno w okresie prenatalnym, jak i podczas dojrzewania płciowego. Osoby z tym zespołem nie reagują na androgeny, męskie hormony płciowe. Co do podłoża genetycznego, wiem niewiele.

Ostatniego zdania pożałowałam, ledwie wyszło z moich ust. Nie chciałam żadnego wykładu. Zależało mi tylko na ustaleniu jednej rzeczy.

– Zespół niewrażliwości na androgeny wywołany jest mutacją genu AR, który koduje białko zwane receptorem androgenowym. Receptory te umożliwiają komórkom reagowanie na hormony, które kierują męskim rozwojem płciowym.

– Testosteron. – Chciałam czy nie, wykład się jednak odbywał. Wolałabym już przejść do meritum.

– Oraz inne. Androgeny i ich receptory występują zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet. Mutacje genu AR sprawiają, że receptory androgenowe nie funkcjonują prawidłowo. W zależności od poziomu niewrażliwości, dotknięta nią osoba może być pod względem cech płciowych przede wszystkim kobietą lub przede wszystkim mężczyzną.

Stukałam paznokciami w blat biurka, niecierpliwie czekając na to, czego potrzebowałam. Na potwierdzenie, które wyniosłoby mój puls do stratosfery.

– Zespół niewrażliwości na androgen, AIS, przejawia się w bardzo szerokim spektrum. Może występować w postaci kompletnej, zwanej CAIS; wówczas organizm jest całkowicie niezdolny do wykorzystania androgenów. Osoby z CAIS mają żeńskie zewnętrzne cechy płciowe, jednak nienormalnie płytką waginę, a ich owłosienie pod pachami i w okolicy łonowej jest albo bardzo skąpe, albo nie ma go w ogóle. Brakuje im macicy, jajowodów i jajników, w podbrzuszu mają niezstąpione jądra.

– Nie mogą miesiączkować i zajść w ciążę.

– Zgadza się. Łagodniejsza postać choroby, zwana PAIS, występuje wtedy, gdy tkanki organizmu są częściowo wrażliwe na wpływ androgenów. Pacjenci z PAIS, zwanym także zespołem Reifensteina, wyglądają jak normalni mężczyźni bądź normalne kobiety, z dobrze wykształconą pochwą lub mikropenisem, miesiączkowaniem wewnętrznym i normalnym owłosieniem ciała.

– Zarówno u osób z CAIS, jak i z PAIS kariotypem jest 46,XY? – sięgnęłam do jądra zagadnienia.

– Tak. Choć wyglądają jak kobiety, osoby te są genetycznie mężczyznami.

– A Tawny McGee?

– Tawny wykazuje kompletny zespół niewrażliwości na androgeny.

– Czyli w każdej komórce organizmu ma jeden chromosom X i jeden chromosom Y.

– Tak.

Moje palce zamarły.

– Kto przeprowadzał badania genetyczne Tawny?

– Kolega, który specjalizuje się w tego typu zaburzeniach.

– Wyodrębnił DNA? Ma próbki biologiczne?

– Dostęp do wszystkich jego danych wymaga uzyskania nakazu sądowego.

– Oczywiście. Mogę prosić o nazwisko tego lekarza?

Podała mi je. Zapisałam sobie.

– Ostatnie pytanie. Jakie odczucia żywiła Tawny względem Anique Pomerleau?

– Naprawdę trzeba o to pytać? – W głosie lekarki usłyszałam coś twardego i smutnego zarazem.

– Dziękuję, doktor Lindahl. Ogromnie mi pani pomogła.

– Mogę przesłać materiały naukowe o CAIS, jeśli pani chce.

– Dziękuję.

Jakby westchnęła. Potem usłyszałam:

– Wszystko będzie z nią dobrze?

Minęła chwila, zanim odpowiedziałam miękko.

– Nie wiem.

Rozłączyłam się i wybrałam inny numer.

– Jo. – Slidell znajdował się w jakimś hałaśliwym miejscu.

– Możliwe, że zabójczynią jest McGee.

– Ślina mówiła, że nie.

– McGee cierpi na schorzenie, które sprawia, że wygląda jak kobieta, ale jej geny są męskie. – Był to stopień komplikacji zagadnienia, który Slidell mógł ewentualnie przyjąć.

Ewentualnie. Zapadła bardzo długa cisza.

– Łał, doktorko. Jeśli chodzi o kości, zawsze wszystko się zgadza z tym, co mówisz. Ale to… No nie wiem.

– Co masz na myśli? – Czyżby Slidell prawił mi komplementy?

– Kości nigdy nie kłamią. Ale to… To jest popierdzielone.

– Słuchaj, wszystko do siebie pasuje. McGee znała daty porwań w Montrealu. Nienawidziła Pomerleau, a jednak była z nią na farmie Corneau. Jest wysoka, odpowiada opisowi, który podał tamten mechanik.

– Dlaczego mordowała dzieci?

– Matko Przenajświętsza! Zostaw psychoanalizę i znajdź ją!

– Miałaś do czynienia z McGee. Domyślasz się, pod jakim nazwiskiem może się ukrywać?

Zaczęłam już odpowiadać, że nie. Zatrzymałam się.

– Pomerleau nazywała siebie Q. McGee była dla niej D.

– Dlaczego?

– Ponieważ była stuknięta! – rzuciłam o wiele za ostro. – Q jak queen, królowa. Królowa Serc. Jeśli chodzi o D, nie pamiętam. – Usłyszałam nagrany głos, wzywający jakiegoś lekarza. – Jesteś w szpitalu Mercy?

– Dobieram się do Yodera.

– Zostaw Yodera. Szukaj McGee.

Slidell wydał z głębi gardła niezobowiązujący odgłos.

– Mówię poważnie. Znajdź ją.

– Prawdopodobnie posługuje się fałszywym nazwiskiem. Nikt nie zna jej adresu. Nie kupuje za pomocą kart kredytowych. Nie ma konta w banku. Nie ma komórki ani linii stacjonarnej. Abonamentu na autostradę także nie ma. Nie jest ubezpieczona, nie płaci podatków. Nie pozostawia za sobą śladów na papierze i w cyberprzestrzeni. Równie dobrze może być jak Alicja w pierdolonej króliczej norze.

– Jesteś dochodzeniowcem. Dojdź do niej.

Rozłączyłam się i wcisnęłam kolejny klawisz szybkiego wybierania.

– Ryan, słucham.

Opowiedziałam mu o wszystkim, czego się dowiedziałam od Slidella i od Lindahl. O swojej teorii na temat McGee.

– CAIS mogło dać wynik uzyskany metodą Y-STR?

– Tak. A lekarz, który badał Tawny, ma jej DNA. – Podałam Ryanowi nazwisko.

– Zwrócę się o nakaz.

– Jakieś postępy z tą tablicą rejestracyjną?

– Jeszcze nic.

– Daj mi znać, jak coś wyskoczy.

Mijały godziny. Zapłaciłam rachunki. Rozebrałam choinkę i zdjęłam inne dekoracje świąteczne. Skończyłam następny cholerny raport. Nieustannie sprawdzałam oba telefony. Przecież jasne, że tamci robią swoje.

Zadzwoniłam do Larabee’ego. Do mamy. Do Harry.

Do mnie nikt nie zadzwonił.

Birdie spędzał dzień, drzemiąc albo bawiąc się swoją czerwoną myszką.

Nie mogłam wysiedzieć spokojnie. Nie mogłam się skoncentrować. Kiedy wstałam, żeby się trochę poruszać, nie bardzo wiedziałam, co zrobić z rękoma i nogami. Gdzie patrzeć. Co kilka minut spoglądałam na zegarek.

Wróciło też swędzenie świadomości. Uczucie, że coś przegapiłam. Że moje id zna fakt, którego jeszcze nie dostrzegam.

Wróciłam do dokumentów. Cholernych, nieustępliwych dokumentów. Na pewno gdzieś w tym lesie papierów kryła się odpowiedź. Dowód, że miałam rację. Dowód, że się myliłam.

O czwartej poszłam do kuchni po Oreo i mleko. Pokarm pocieszenia. Kiedy mój wzrok padł na telefon, poczułam ukłucie winy wywołane odrzuconą prośbą Mary Louise.

Czemu nie? Narzuciwszy na siebie kurtkę i szalik, wsunęłam do kieszeni telefon i wyszłam z domu.

Po niebie przemykały ciemne kobaltowe chmury. Powietrze było ciepłe, ale nieruchome i ciężkie od wilgoci. Zbierało się na deszcz.

Mary Louise mieszkała tylko jedną przecznicę od Queens. Drzwi otworzyła jej matka, ubrana w cynamonową bluzę od dresu, który wyglądał na kaszmirowy. Miała brązowe włosy, zaczesane wysoko nad czołem i zabezpieczone turkusowo-srebrną spinką. Przedstawiłam się. Ona również.

Yvonne Marcus mogłaby sprawić, że przy niej orka poczułaby się zupełnie małym stworzeniem. Jej wagę oceniałam na około trzysta funtów. A jednak była piękna, o bursztynowych oczach i skórze, która nigdy nie zaznała żadnych porowatości.

– Razem z mężem bardzo doceniamy pani uprzejmość względem naszej córki. Ona uwielbia pani kota.

– A on ją.

Rzucając okiem za moje plecy, zaświergotała nagle:

– Nikt nie zaglądał jeszcze pod werandę!

Musiałam okazać zaskoczenie.

– Pewnie uważa pani, że zwariowałam – zachichotała gardłowo. – To z bajki, którą Mary Louise kochała, kiedy była mała. Ona się chowała, ja ją wołałam, wyskakiwała i biegła do nowej kryjówki. Wiem, że teraz jest już o wiele za duża na takie zabawy. – Znów zachichotała. – Ale to wciąż nasz mały sekret.

– Przyszłam zapytać, czy Mary Louise miałaby ochotę na mrożony jogurt w Pinkberry.

– Przecież ona jest u pani.

– Nie. – Ukłucie niepokoju. – Nie ma jej.

– Powiedziała, że wpadnie do pani po szkole.

– Dzwoniła, ale ja nie mogłam się dzisiaj spotkać.

– Bez obaw – rzekła z ciepłym uśmiechem, ale i z nutką niepewności. – Wróci.

– Na pewno?

Wzruszyła ramionami, jakby mówiąc: „Ta moja mała to niezły nicpoń”.

Wracając do domu po własnych śladach, sprawdziłam iPhone’a. Żadnych połączeń.

Na automatycznej sekretarce w przybudówce nie miałam zapisanych nowych wiadomości.

Co się dzieje, u diabła?

O szóstej włożyłam do piekarnika mrożoną pizzę. Yvonne Marcus zadzwoniła, gdy ją wyjmowałam.

– Mary Louise ciągle nie wraca, nie odbiera komórki. Pojawiła się u pani?

– Nie widziałam jej. Domyśla się pani, dokąd mogła pójść?

Pauza. Zbyt długa.

– Pani Marcus?

– Mary Louise i ja troszkę się posprzeczałyśmy dziś rano. Trywialna rzecz, naprawdę. Zamierzała sobie zaczesać włosy do góry w taki śmieszny sposób, a ja nalegałam, żeby zapleść warkocz, jak zwykle. – Jej chichot brzmiał mniej wesoło niż poprzednio. – Najwyraźniej nie chcę, żeby moja córeczka dorosła.

– Robiła to już wcześniej? – Wyjrzałam przez okno. Na zewnątrz było całkiem ciemno.

– Ten mały urwis potrafi żywić urazę.

– Chętnie rozejrzę się wokół Sharon Hall.

– Jeśli to nie sprawi kłopotu. Ona często chodzi tam karmić ptaki.

– Nie sprawi. – Właściwie nawet cieszyłam się, że będę miała zajęcie.

Jeden plasterek pizzy z pepperoni i serem i już mnie nie było. Schodziłam cały teren, wielokrotnie nawołując Mary Louise, mój wysiłek nie zdał się niestety na nic.

Zadzwoniłam do domu Marcusów. Yvonne mi podziękowała i ponownie przeprosiła, zapewniła, że nie ma powodów do obaw.

Wróciłam zatem do milczących telefonów i ciszy panującej w mieszkaniu. Do upartych akt.

Do subtelnego pulsowania mojej podświadomości.

Chrzanić akta. Wyciągnęłam się na kanapie w gabinecie. Skrzyżowałam nogi w kostkach. Zamknęłam oczy. Oczyściłam umysł.

Co takiego się wydarzyło? Co zostało powiedziane? Co przeczytałam? Zobaczyłam? Zrobiłam?

Pozwoliłam faktom i obrazom swobodnie krążyć w głowie. Nazwiska. Imiona. Miejsca. Daty.

Akta. Tablice w sali konferencyjnej. Gower. Nance. Estrada. Koseluk. Donovan. Leal.

Stare sprawy z Montrealu. Bastien. Violette. McGee.

Mimo że bardzo się starałam, igła na mym podprogowym wskaźniku nie chciała nawet drgnąć.

Rozmowa z Violette’ami. Z Sabine Pomerleau. Z rodzicami Tawny McGee, Bernadette i Jakiem Kezerianami.

W tym miejscu coś zamigotało.

Zdjęcie. Świadomość, że McGee miała CAIS.

Rozmowa z Lindahl.

Iskierka.

To McGee jest sprawczynią. Myśl była rozdzierająca, wiedziałam jednak w głębi duszy, że prawdziwa.

Gdzie ona jest? I kim jest?

Pomyślałam o rozmowach przeprowadzonych wspólnie ze Slidellem.

Hamet Ajax.

Ellis Yoder.

Wyższe ośrodki mózgowe dotknęły czegoś ważnego w nieprzeniknionych głębinach.

Czego?

Alice Hamilton.

Igła drgnęła i podskoczyła.

No dalej. Dalej.

Nędzne mieszkanie przy North Dotger.

Igła uniosła się wysoko i opadła, gdy wszystko wymknęło mi się z głowy.

Cholera. Cholera. Cholera.

I nagle, jakby znikąd, usłyszałam komentarz Slidella. Alicja w króliczej norze.

Nazwisko wydrukowane na czasopiśmie. Alice Hamilton.

Nazwisko nabazgrane w dzienniku w piwnicy. Alice Kimberly Hamilton.

Igła wystrzeliła do góry i skierowała się zdecydowanie w prawo.