Rozdział 40

Ta sama procedura co poprzednio.

Zadzwoniłam do Slidella. Włączyła się poczta głosowa. Zaklęłam. Pozostawiłam mu wiadomość, żeby jak najszybciej wziął dupę w troki i przyjechał.

Zatelefonowałam do Ryana. Udało się. Przedstawiłam mu swoją teorię. Poprosiłam, żeby sprawdził materiał dowodowy z domu przy ulicy de Sébastopol. Aby potwierdził moje przypuszczenia.

Potem czekałam, chodząc. Czy moje domniemane objawienie było jedynie wynikiem frustracji? Skutkiem sugestii? Nieuzasadnionym wnioskiem wywołanym żarcikiem o króliczej norze?

Nie. Czułam to na samym dnie duszy.

Kiedy komórka się wreszcie odezwała, aż cała się wzdrygnęłam.

– Gdzie ty się podziewasz, do cholery? – warknęłam.

Minęła dłuższa chwila.

– W radiowozie – głos był niski i chrapliwy.

Mój podekscytowany mózg potrzebował paru sekund, by go zanalizować. Hen Hull. Prowadząca dochodzenie w sprawie Estrady.

– Przepraszam. Spodziewałam się kogoś innego.

– Nie zazdroszczę temu komuś.

Byłam zbyt nabuzowana, żeby wymyślić jakąś ciętą ripostę.

– Wymagało to trochę roboty, ale w końcu udało mi się zlokalizować Marię Estradę – powiedziała Hull. – Matkę Tii. Mieszka w Juarez i nie ma telefonu. Ale zaraz pod Charlotte, w Rock Hill, jest jakiś jej kuzyn. Mam trochę wolnego czasu, więc się tam wybieram.

– To bardzo chwalebne.

– Sprawę tej małej zlekceważono. Jej rodzina zasługuje na to, żeby się czegoś dowiedzieć z pierwszej ręki.

– Może jednak lepiej się wstrzymać.

– Wstrzymać?

– Uważamy, że to nie Ajax.

– Uważacie?

– To nie był Ajax. I nie popełnił samobójstwa.

Przekazałam jej okrojoną wersję tego, co się stało. Czułam, że z Wadesboro zmierza w moją stronę zimny front.

– Wyniki badań toksykologicznych Ajaxa wylądowały na biurku Larabee’ego dopiero wczoraj. – Próbowałam usprawiedliwić fakt, że o niczym jej nie informowaliśmy. – A z lekarką McGee pogadałam sobie zaledwie dzisiaj.

– Aha.

– Wiem, że powinnam częściej dawać ci znać.

– Tak. – Pauza. – Naprawdę sądzicie, że McGee mogła to wszystko zrobić?

– Terapeutka nie powiedziała tego wprost, ale zasugerowała, że Tawny jest głęboko zaburzona.

Tak jak Slidella, umysł Hull przeszedł od razu do meritum. Praca w wydziale zabójstw tego wymaga. W odróżnieniu od kradzieży czy oszustw, motyw morderstwa często pozostaje niejasny.

– Dlaczego zabijała?

– Nie wiem.

Krótka pauza, po czym Hull znów zabrała głos.

– Może McGee czerpie nieustanną satysfakcję z wrabiania Pomerleau.

– Jeśli realizuje tylko swoje fantazje, to dlaczego wybiera małe dziewczynki? – Zerknęłam szybko na zegarek. Od ostatniego sprawdzenia minęło zaledwie dziesięć minut.

– A może symbolicznie zabija samą siebie. Ma poczucie winy. Ona przeżyła, podczas gdy inne ofiary Pomerleau zginęły.

Mnie też nurtowały te pytania, nie miałam jednak ochoty bawić się w Freuda. Chciałam weryfikacji. Działania.

– Może…

Piknięcie na linii informowało, że mam drugi telefon.

– Chwileczkę. – Nie czekając na zgodę Hull, przełączyłam się. Nie był to ani Ryan, ani Slidell.

Wszelki udawany spokój zniknął.

– Mary Louise nie wróciła do domu. Jest prawie ósma. Coś się musiało stać. O mój Boże! Widuje się różne rzeczy w wiadomościach. O Boże! – Yvonne Marcus była rozgorączkowana. – Dzwoniłam do każdego, kto mi przyszedł do głowy. Do jej nauczycieli, koleżanek. Nikt jej nie widział, odkąd wyszła ze szkoły o wpół do czwartej. Mój mąż jej szuka, ale…

– Pani Marcus…

– Co mam robić? Zadzwonić na policję?

– Czy Mary Louise jeździ autobusami?

– Nie, nie. Chodzi do szkoły Myers Park Traditional. To niedaleko nas, więc pozwalam jej iść na piechotę.

Bezpośrednio obok Sharon Hall.

Poczułam, jak jeżą mi się włoski na karku. Moja dłoń ściskała telefon aż za mocno.

– Jestem pewna, że nic jej się nie stało – powiedziałam w kontrolowany sposób. – Ale na wszelki wypadek proszę zadzwonić na dziewięćset jedenaście. Ja też wykonam parę telefonów.

– O mój Boże!

– Wszystko będzie dobrze.

– Powinnam wyjść i…

– Nie. Proszę zostać w domu. Być tam, kiedy Mary Louise wróci.

Gdy znów przełączyłam się na Hull, moje neurony wypluły z siebie przerażającą pstrokaciznę obrazów.

Patykowata dziewczynka, która uwielbia modę i kapelusze.

Ruch w cieniu ogromnej magnolii.

Moje zdjęcie, jak mierzę czaszkę.

Dlaczego nie odebrałam wtedy telefonu? Dlaczego nie odpowiedziałam na prośbę dziecka? Jak mogłam być taką egoistką?

– McGee uprowadziła kolejne dziecko.

– Mówisz poważnie?

– Mary Louise Marcus wyszła ze szkoły cztery godziny temu. Nie dotarła do domu.

– Są z nią kłopoty wychowawcze?

– Nie.

– Czyli mało prawdopodobne, żeby uciekła z domu?

– Tak.

– Pasuje do profilu?

– Tak. – Czternastolatka. Jasna karnacja. Długie brązowe włosy z przedziałkiem pośrodku głowy i warkoczem.

Usłyszałam, jak Hull wciąga głęboko powietrze.

– Jeśli to McGee, sądzisz, że się z nami bawi? Prowokuje władze?

– Myślę, że tym razem to sprawa osobista – przełknęłam ślinę. – I sądzę, że wiem, gdzie ona jest.

Siąpił drobny deszczyk. Włączyłam wycieraczki na maksa. Nie ze względu na deszcz. Żeby pasowały do rytmu mojego serca.

Zadzwoniłam do Slidella. Poczta głosowa. No jasne.

Chrzanić Slidella.

Zatelefonowałam do wydziału osób zaginionych. Odebrał facet nazwiskiem Zoeller, o którym słyszałam, że jest głupi, ale nie znałam go osobiście.

– Tak. Yvonne Marcus. Dzwoniła dwadzieścia minut temu, żeby zgłosić zaginięcie córki.

– I?

– Mówiła pani, że kim ona jest?

Raz jeszcze wyjaśniłam wszystko.

– Pokłóciły się. Mała ogląda pewnie jakiś film, żeby dać mamie nauczkę.

– Uważam, że dziecko może być w niebezpieczeństwie.

– Wszystkie są.

– Co takiego?

Westchnienie z udawaną nadludzką cierpliwością.

– Tej małej nie ma dopiero od kilku godzin. Jest ustalony tryb postępowania. Gdybyśmy szli za każdym podszeptem, to byśmy nadwyrężyli system i w końcu by się posypał.

– Chcę, żeby pan sprawdził pewien adres.

– Jasne. – Zoeller mógłby wydawać się bardziej znudzony, lecz dopiero po wypiciu dzbanka środków uspokajających. – Nie mam tutaj dostępu do danych, ale przekażę.

– Kiedy możecie aktywować alert BURSZTYNOWY?

– Kiedy uprowadzenie jest potwierdzone i uzyskano odpowiednie informacje rysopisowe. – Miał to wyuczone na pamięć.

– Więc proszę wszcząć ten proces teraz – rzuciłam lodowato.

– Proszę pani, właśnie mieliśmy zgłoszenie 10-91 z 10-33.

Przemoc domowa i ranny policjant. Cholera. Teraz nigdy nie uda mi się skłonić go do pomocy w poszukiwaniu Mary Louise.

– Jeszcze zadzwonię.

– Nie mogę się doczekać – Zoeller się rozłączył.

Spróbowałam z Barrowem.

Z Salter.

Czy cały cholerny świat wziął sobie dziś wolne?

Kiedy mknęłam po Queens, mój umysł dokonywał nadludzkich wysiłków w poszukiwaniu zwyczajnego wyjaśnienia nieobecności Mary Louise. Znalazł kilkadziesiąt. Wszystkie do niczego.

Jechałam dalej przez Providence, skręciłam w Laurel, a potem minęłam Randolph. Na Vail stanęłam sparaliżowana, z wilgotnymi dłońmi na kierownicy. W prawo czy w lewo? Gdzie? Dokąd mogła pójść?

Usłyszałam za sobą klakson.

Ten palant Zoeller miał rację w jednym. Fałszywy trop mógł skierować wszystkie niezbędne do poszukiwań środki i personel w ślepy zaułek.

Znów klakson. Dłuższy. Bardziej nieuprzejmy.

Decyzja.

Skręciłam w lewo, wystrzeliłam na północ, okrążyłam kompleks mieszkalny, a potem zjechałam w uliczkę wiodącą do szpitala Mercy, na pogotowie.

Pod portykiem stały cztery radiowozy policyjne, ustawione niczym gupiki w porze karmienia. Coś tu nie grało, wyglądało dziwnie. Ale co? Sposób ich parkowania? Nie. W strzelaninie, o której wspomniał Zoeller, został ranny gliniarz. Oczywiście, że w pośpiechu samochody pozostawiono byle jak.

Ambulans miał otwarte tylne drzwi. Dwa nieoznakowane sedany. Furgonetki ze wszystkich stacji telewizyjnych w mieście.

Ranny policjant. Nie żyje? O jedenastej podadzą informacje o tym na wszystkich kanałach, poranne gazety będą krzyczeć wielkimi literami. Wcześniej jednak wszystko pojawi się w cyberprzestrzeni i zwróci uwagę każdego wydawcy. Media będą mieć używanie całą noc.

Policja z Charlotte-Mecklenburga zapragnie zemsty za śmierć jednego ze swoich.

Nikt nie zechce poświęcić nawet sekundy moim „podszeptom”.

Rozejrzałam się. Taurusa Slidella nie widać.

Byłam zdana na siebie.

Przesunęłam dźwignię biegów na tryb parkingowy i wyłączyłam silnik. Sprintem przeleciałam przez chodnik, a potem przez drzwi; tętno miałam szybsze od stóp.

Spodziewałam się chaosu. Sanitariuszy krzyczących o niezbędne rzeczy. Lekarzy wydających polecenia. Pielęgniarek spieszących po sprzęt i leki.

Nic z tego. Sytuacja była pełna napięcia, ale opanowana.

Krzesła w poczekalni zajmowali ci sami petenci co zwykle. Zakrwawieni, kaszlący, ćpuny, pijacy.

W grupkach stali umundurowani funkcjonariusze. A także mężczyźni w ciemnych marynarkach i poluzowanych krawatach, zapewne detektywi. Nie znałam żadnego.

Gdy pospiesznie zmierzałam do recepcji, śledziło mnie kilka par oczu, zatroskanych, twardych od gniewu. Do nikogo się nie odezwałam. Nie chciałam przerywać ich czuwania.

Kiedy zadałam pytanie, kobieta za blatem uniosła wzrok. Być może zaskoczona. Może poirytowana. Nie umiałam powiedzieć. Nosiła okulary, które zakrywały połowę jej twarzy. Na identyfikatorze widniało nazwisko T. Santos.

Wiedząc, że nie mam tu żadnych uprawnień, przesunęłam jej przed oczyma kartą wejściową do wydziału medyczno-sądowego. Szybko.

Santos rzuciła okiem na zdjęcie, a potem na moją twarz. Miała już coś powiedzieć, gdy podszedł jakiś mężczyzna, cuchnący niemytym ciałem i alkoholem.

– Panie Harker, musi pan poczekać na swoją kolej.

Harker odkaszlnął w chusteczkę, poplamioną i mokrą od flegmy.

Santos skierowała Harkera do poczekalni. Spojrzała na mnie i przeniosła kciuk ponad swoim ramieniem.

Ruszyłam spiesznie we wskazanym kierunku. Mój umysł pracował na pełnych obrotach, oczy lustrowały otoczenie. Nadzieja. Lęk. Czy Mary Louise naprawdę tu jest? Dokąd Alice Hamilton zabierała swoje ofiary? Woziła je na tylnym siedzeniu samochodu? W bagażniku?

Boże, proszę, nie.

Czułam napięcie całego ciała. Nawet płuc. Bardzo się starałam oddychać równomiernie.

Podobnie jak w części recepcyjnej, w głębi szpitala było stosunkowo spokojnie. Na wózku inwalidzkim pod ścianą siedział jakiś pacjent. Minął go sanitariusz z noszami na gumowych kółkach, które zaszumiały po płytkach podłogi. Dzwonił niewidoczny telefon.

Mijali mnie członkowie personelu ze zdjęciami rentgenowskimi, tackami, na których nieśli próbki do laboratorium, ze stetoskopami zwisającymi z szyi. Wszyscy w fartuchach. Wszyscy efektywni. Wszyscy obojętni na moją obecność.

Jedyną oznakę sytuacji nadzwyczajnej dało się zauważyć niedaleko zasłoniętego boksu, trzeciego z całego rzędu po prawej. Pełnił przed nim straż umundurowany policjant. Dochodziły stamtąd różne dźwięki, przefiltrowane przez biały poliester: podenerwowane ludzkie głosy, brzęk metalu, rytmiczne pikanie jakiejś maszyny.

Żal mi było człowieka za parawanem. Kobiety albo mężczyzny, ranionego podczas niesienia pomocy nieszczęsnej żonie bądź dziewczynie, może jej dzieciom. Zmówiłam cichą modlitwę.

Musiałam jednak znaleźć porywaczkę Mary Louise. Albo przekonać się, że jestem w błędzie.

Czując się jak intruz, zaczęłam odsuwać zasłony i wypatrywać twarzy.

Za pierwszą kurtyną leżało jakieś dziecko w stroju Spidermana, ze szwami na czole, wymazane krwią. Mocno trzymała je za rękę kobieta, po której policzkach spływał tusz do rzęs.

Za drugą zasłoną spoczywał mężczyzna z nagą klatką piersiową, oddychający przez przezroczystą tlenową maskę.

Kiedy zbliżyłam się do trzeciego boksu, strażnik uniósł rękę. Za nim widać było naprędce zaparkowane nosze na kółkach, pod takim kątem, że tworzyły wyłom w zasłonie.

Skręcając w lewo, do sąsiedniego rzędu, zerknęłam przez otwór.

Zobaczyłam sprzęt. Zakrwawione ubranie. Lekarzy i pielęgniarki w maskach.

Pacjent leżał na noszach, miał poszarzałą twarz, powieki zamknięte, przezroczyste i niebieskie.

Zamarłam w bezruchu.