Rozdział 44

Nazajutrz rano pojechałam samochodem do Heatherhill Farm. Podobnie jak magnolia przy Sharon Hall, tamtejsze azalie i rododendrony migotały woskowatą zielenią i monotonnymi brązami. Wyobraziłam sobie pączkujące liście, zdumione pierwszym ciepłem, oczekujące instrukcji od korzeni.

Sam River House do połowy skrywał się w cieniu, a w połowie wystawiony był na jasne promienie słoneczne. Jego okna sprawiały wrażenie skonfundowanych: jedne odbijały światło dnia, inne je pochłaniały.

Mama przebywała na tylnym tarasie, opatulona w kurtkę z kapturem i szalik, rozciągnięta na tym samym szezlongu, który zajmowała podczas Święta Dziękczynienia. Tak jak wówczas, zatrzymałam się na moment, żeby jej się przyjrzeć. Albo uwiecznić jej obraz w mojej pamięci.

Schudła, jednak obszerna kurtka utrudniała oszacowanie, jak bardzo. Miała spierzchnięte dłonie, tak ważne dla niej włosy w lekkim nieładzie. Mimo wszystko moja mama wyglądała pięknie.

To była przyjemna wizyta. Żadnych wyrzutów. Resentymentów. Nie pytałam o chemioterapię. Ona nie krytykowała moich manier ani sposobu ubierania.

Opowiedziałam jej o aresztowaniu Tawny McGee. O CAIS. O psychopatologicznej miłości i nienawiści. Nazwała to wszystko schedą po szaleństwie Pomerleau.

Podziękowałam mamie za jej wkład. Oświadczyłam, że ów filmik na YouTube oznaczał przełom w sprawie. Wielki przełom, o którym wspominał Ryan.

Spytała, czy widziałam się z Ryanem. Odparłam, że już od pewnego czasu nie. Nie naciskała.

A potem przekazałam mamie dobre nowiny. Policja zlokalizowała brata Kim Hamilton, mieszkającego obecnie w Miami. Wieść o śmierci siostry przyjął ze smutkiem, trapił go również fakt, że nie zna miejsca spoczynku jej ciała. Ostatecznie jednak potwierdzenie, że Kim zginęła – o czym zawsze był głęboko przekonany – przyniosło mu pociechę. Kim nie odwróciła się bowiem plecami do swojej rodziny, nie uciekła z domu.

W południe zjadłyśmy z mamą lunch, składający się z sałatki z awokado i grillowanej piersi kurczaka. O pierwszej Goose zagoniła mamę do łóżka, na drzemkę.

Tego wieczoru poszłam spać wcześnie. Zdarzało mi się to często, odkąd przed dwoma miesiącami poznałam Umpiego Rodasa; gdy tylko zamykałam oczy, bombardowały mnie wspomnienia. Nieproszeni goście: zwłoki, kości, dzieci.

Nie miałam nic do powiedzenia, jeśli chodzi o pory tych przykrych wizyt. Mogłam jedynie decydować o ich długości. Gdy tylko film zaczynał się kręcić, starałam się go wyłączyć.

Z jakiegoś powodu tej nocy pozwoliłam, by mój umysł krążył swobodnie.

Ujrzałam Nellie Gower, jak pedałuje na swoim rowerze, z rozwianymi brązowymi włosami chwytającymi słońce. Tawny McGee zaciskającą pod jej brodą troczki foliowego worka.

Lizzie Nance ćwiczącą przysiady i arabeski przy baletowym drążku. McGee zaciskającą jej martwe paluszki na zmiętej białej chusteczce.

Tia Estrada idzie, trzymając mamę za rękę. McGee wtyka jej głęboko w gardło długie jasne włosy.

Shelly Leal stuka w klawiaturę, jej twarz odbija blask ekranu. McGee układa jej nieruchome ciało pod estakadą na szosie.

Wyobrażałam sobie dziewczynki w chwili, gdy ich świat zatrzymywał się na zawsze. Czy wiedziały o zbliżającej się śmierci? Czy pytały dlaczego?

Oprócz baletowego pantofelka i wycinków z gazet, skrzynka na pamiątki McGee zawierała żółtą tasiemkę, identyczną jak ta znaleziona w bagażniku samochodu Hameta Ajaxa. Matka Avery Koseluk nie rozpoznała tasiemek. Laura Lonergan zeznała, że nie należały do Colleen Donovan. Na żadnej nie było śladów DNA.

Wyobraziłam sobie te tasiemki, zastanawiając się, czy kiedyś wiązały włosy mojej NN. Albo jakiejś innej dziewczynki, której jeszcze nie znaleźliśmy. Nigdy nie ustalimy z całą pewnością, czy były inne ofiary, jednak Barrow i Rodas nie zaprzestaną poszukiwań w Stanach Zjednoczonych, a Ryan w Kanadzie.

Zobaczyłam moją NN, smutny zbiorek kości oznaczonych jako ME107-10. Czy gdzieś szuka jej rodzina?

Ujrzałam też Colleen Donovan. Avery Koseluk. Miałam nadzieję, że pewnego dnia zgłoszą się na policję w poszukiwaniu pomocy.

Nigdy się nie dowiemy, kto usunął nazwisko Donovan z listy osób zaginionych na stronie NamUS. Na szczęście już tam wróciło. Wraz z nazwiskiem Koseluk i dziesiątkami innych zaginionych lub spoczywających anonimowo w kostnicach i policyjnych magazynach dowodów rzeczowych.

Anique Pomerleau. Tawny McGee. Ofiary. Potwory. Skradzione dzieciństwo. Dorosłe gierki przeprowadzane z zimną przebiegłością.

Już po wszystkim.

A jednak nie.

Następnego ranka przebiegłam dwie mile. Szybki prysznic, trochę przerzucania papierów. Potem zaczęłam wystawiać oceny za ćwiczenia laboratoryjne z semestru wiosennego, które prowadziłam na Uniwersytecie Karoliny Północnej.

Kilka dni temu mój dzwonek do drzwi jął skrzeczeć jak mewa chora na migdałki. Byłam już w połowie stosu zeszytów, gdy pracę przerwał mi rozdygotany skrzek.

Zaciekawiona, pospieszyłam do drzwi i wyjrzałam przez judasza.

Z drugiej strony wyzierało spektakularnie niebieskie oko.

Aż podskoczyłam ze zdumienia.

Świetnie.

Świadoma, że mam mokre włosy i workowate spodnie do jogi, otworzyłam drzwi.

Ryan miał na sobie dżinsy, skórzaną kurtkę i czarny wełniany szal. Na policzkach widniały czerwone plamy. Zapewne z przegrzania.

Przez chwilę żadne z nas nic nie mówiło. Potem spróbowaliśmy równocześnie.

– A to ci niespodzianka – ja powiedziałam.

– Powinienem był zadzwonić – powiedział on.

– Ty pierwszy – powiedziałam.

– Wyjdź za mnie – powiedział on.

– Ja… Co takiego? – musiałam się przesłyszeć.

– Oświadczam się. Proponuję.

– Proponujesz.

– Małżeństwo.

– No tak.

– To mój pierwszy raz.

– Tak.

– Wyobrażałem sobie znacznie bardziej romantyczne okoliczności.

– Twoje przesłanie było bardzo jasne.

– Mam trochę poćwiczyć i wrócić?

– Poszło ci świetnie.

– Moglibyśmy zjeść kolację.

– Często jadam kolacje.

Ryan przyciągnął mnie do siebie. Objęłam go, przycisnęłam policzek do jego piersi. Po chwili się odsunęłam.

Patrzyliśmy na siebie.

– Ósma? – zapytał.

– Ósma może być – odpowiedziałam.

A potem sobie poszedł.

Niczym zombie weszłam do środka. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie.

Nie potrafiłabym powiedzieć, jak długo tak stałam, przyglądając się temu, co znajome. Domowe.

Szenila od Harry zarzucona na oparcie sofy. Kosz wypleciony z turówki wonnej, należący kiedyś do babci, stojący na dywanie koło fotela. Srebrne świeczniki mamy na kominku.

Mój wzrok zatrzymał się na przedmiocie skonfiskowanym z mieszkania na Dotger. Dziecięcym rysunku przedstawiającym Birdiego – tym samym, który Mary Louise chciała mi podarować.

Ciągle widziałam te lodowatoniebieskie oczy. Słyszałam propozycję, która zmieniała moją przyszłość.

Pomyślałam o niezliczonych wersjach możliwych wydarzeń. O przeszkodach, których nie umiałam przewidzieć i nad którymi nie potrafiłam zapanować.

Czułam, jak na moje usta wkrada się uśmiech.

Może.

Tylko może.

Ale dzisiaj zajmę się jedynie oprawieniem w ramkę rysunku białego kota bawiącego się czerwoną myszką w kratkę.