10
Następnego dnia Carrano i jego prawo jazdy powoli zaczęły się osuwać w strefę zapomnienia. Gdy dzieci poszły do szkoły, zorientowałam się, że dom zaatakowały mrówki. Jak co roku o tej porze, po pierwszych letnich upałach. Nacierały zwartymi rzędami, jedna za drugą, od okien, z balkonu, spod parkietu, to się wyłaniały, to w popłochu chowały, maszerowały w stronę kuchni, do cukru, do chleba, do dżemu. Otto je wąchał, szczekał, mimowolnie roznosił na sierści po wszystkich zakamarkach domu.
Od razu pobiegłam po szmatę i porządnie wymyłam podłogę. Miejsca najbardziej zagrożone natarłam skórką cytryny. I nerwowo czekałam. Jak się tylko znowu pojawiły, zlokalizowałam wejścia i wyjścia z kryjówek i zasypałam talkiem. Ale ani talk, ani cytryna nie rozwiązały problemu, postanowiłam więc zastosować środek owadobójczy, pomimo obaw o Ottona, który lizał wszystko i wszystkich, nie rozróżniając tego, co zdrowe, od tego, co szkodliwe.
Ruszyłam do schowka i wygrzebałam aerozol z trucizną. Uważnie przeczytałam instrukcję, zamknęłam Ottona w pokoju dzieci i spryskałam zabójczym płynem wszystkie kąty. Nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnemu wrażeniu, że sprej stanowi przedłużenie mojego ciała, które rozsiewa w powietrzu przepełniającą mnie gorycz. Poczekałam chwilę, ignorując ujadanie Ottona i jego drapanie w drzwi. Postanowiłam wyjść na balkon, żeby nie oddychać morowym powietrzem.
Balkon był jak trampolina nad basenem – wisiał nad pustką. Duszne powietrze opadało na nieruchome drzewa w parku, napierało na niebieską taflę Padu, na szare i niebieskie kajaki i na łuki mostu Principessa Isabella. W dole zobaczyłam Carrana, jak pochylony kręci się po ulicy, najwyraźniej w poszukiwaniu prawa jazdy. Krzyknęłam do niego:
– Proszę pana! Panie Carrano!
Nie mam donośnego głosu, nie potrafię głośno wołać, słowa upadają kilka kroków ode mnie jak piasek rzucony ręką dziecka. Chciałam powiedzieć, że mam jego dokument, ale on nawet się nie obejrzał. Stałam więc i obserwowałam go z piątego piętra: chudego, ale szerokiego w ramionach, z gęstymi siwiejącymi włosami. Czułam, jak rośnie we mnie niechęć do niego, tym mocniejsza, że nieracjonalna. Kto wie, ile tajemnic starego kawalera skrywa, pewnie męską obsesję na punkcie silnej płci, infantylny kult penisa. Bez wątpienia nie potrafi wyjrzeć poza coraz cieńszą z wiekiem strużkę spermy, cieszy się tylko, jeśli mu jeszcze stanie, jak więdnące liście na zasuszonej roślinie, która nagle dostała zastrzyk wody. Szorstki dla damskich ciał, które mu się przytrafią, pośpieszny, brudny, ma na celu jedno: wbić chorągiewkę jak na poligonie, zanurzyć się w czerwonej cipie jak w idée fixe okolonej czerwonymi kręgami. Lepiej, jeśli gąszcz owłosienia jest młody i błyszczący. Och, zalety jędrnego tyłka! Cały on, tak go sobie wyobrażałam i aż trzęsłam się z gniewu. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy zauważyłam, że szczupła postać Carrana nie przecina już alei swoim ciemnym ostrzem.
Wróciłam do środka, smród preparatu na owady zelżał. Zmiotłam czarne zwłoki mrówek, z zapałem i zaciśniętymi wargami umyłam podłogę i wypuściłam wyjącego z rozpaczy Ottona. Wtedy z przerażeniem odkryłam, że teraz przeniosły się do pokoju dzieci. Wyłaziły spomiędzy klepek starego parkietu, z determinacją, jedna za drugą, czarne oddziały w rozpaczliwym odwrocie.
Znowu zabrałam się do pracy, nie miałam wyjścia. Tym razem bez werwy, przygnębiona wrażeniem nieuchronności. Nie było to przyjemne zadanie, bo ten mrówczy zapał był przejawem aktywnego i intensywnego życia, które ma za nic przeszkody, a gdy na nie natrafia, dobywa z siebie upartą, okrutną wolę, by postawić na swoim.
Rozpyliłam truciznę, wzięłam Ottona na smycz i dałam się pociągnąć w dół po schodach. Biegłam z piętra na piętro za dyszącym wilczurem.