11
Pies pruł do przodu po alejce, niezadowolony, że obroża go hamuje, wrzyna mu się w szyję. Minęłam mostek zielonego statku podwodnego, który tak bardzo lubił Gianni, weszłam do tunelu zabazgranego obscenicznymi tekstami, ruszyłam w stronę sosnowego zagajnika. O tej porze matki – tworzące zwarte, rozgadane grupki – przesiadywały w cieniu drzew, w zamkniętym kręgu wózków, jak osadnicy na westernach podczas postoju, albo pilnowały kilkuletnich dzieci, które kawałek dalej hałaśliwie grały w piłkę. Większość z nich nie cierpiała wolno biegających psów. Swoje obawy projektowały na zwierzęta, bały się, że mogą ugryźć dzieci albo zapaskudzić place zabaw.
Mój wilczur cierpiał, chciał biec, szaleć, ale nie mogłam go puścić. Miałam tak napięte nerwy, że wolałam unikać konfliktowych sytuacji. Lepiej przytrzymać Ottona szarpnięciami, niż się kłócić.
Weszłam między sosny, z nadzieją, że tutaj nie trafię na żadne awanturnice. Pies rzucił się do obwąchiwania ziemi. Rzadko się nim zajmowałam, ale przywiązałam się do niego. On też mnie kochał, choć nie miał wielkich oczekiwań. To Mario troszczył się o Ottona, bawił się z nim, pozwalał mu się wybiegać. Teraz, gdy mój mąż odszedł, ten wilczur o łagodnym charakterze pogodził się z jego nieobecnością, choć nie bez tęsknoty i wyrażającego rozdrażnienie warczenia, gdy nie respektowałam utrwalonych zwyczajów. Mario na przykład już wcześniej spuściłby go ze smyczy, od razu za tunelem, i jednocześnie zagadał panie na ławkach, aby je udobruchać i zapewnić, że to dobry pies, kochający dzieci. Ja natomiast nawet w zagajniku musiałam się upewnić, że nikogo nie rozzłoszczę, zanim uwolniłam Ottona. Oszalał z radości, od razu pogonił to tu, to tam.
Podniosłam z ziemi długi, giętki patyk i machnęłam nim w powietrzu, najpierw od niechcenia, potem zdecydowanym ruchem. Lubiłam ten świst, bawiłam się tak w dzieciństwie. Kiedyś znalazłam cienką rózgę na podwórku i zaczęłam nią wywijać, tnąc powietrze z jękiem. To właśnie wtedy usłyszałam, że nasza sąsiadka, ponieważ nie udało jej się z trucizną, utopiła się w okolicy Capo Miseno. Głos biegł z jednego okna do drugiego, z piętra na piętro. Moja matka od razu zawołała mnie do domu, była zdenerwowana. Często złościła się na mnie o byle co, przecież nie zrobiłam nic złego. Czasami wydawało mi się, że mnie nie lubi, że widzi na mojej twarzy coś, czego nie cierpi u siebie, jakąś sekretną chorobę. Tamtego dnia zabroniła mi wychodzić na podwórko, bawić się na schodach. Siedziałam w ciemnym kącie i w myślach układałam opowieść o napęczniałym od wody i pozbawionym tchu ciele bidulki, srebrzystej sardynki gotowej do zanurzenia w soli. Od tamtej pory za każdym razem, gdy cięłam powietrze rózgą, by usłyszeć jego żałosne wycie, na myśl powracała ona, kobieta w solance. Słyszałam, jak się topi, jak unosi się na wodzie przez całą noc, jak płynie do Capo Miseno. Teraz, gdy sobie o tym przypomniałam, z jeszcze większą siłą zaczęłam wywijać rózgą, jak w dzieciństwie, żeby przywołać duchy, a może żeby je przegnać, a im więcej energii w to wkładałam, tym bardziej przeciągły był świst. Roześmiałam się: niezły widok, trzydziestoośmioletnia kobieta z poważnymi problemami nagle wraca do dziecięcych rozrywek. O tak, pomyślałam, nawet w dorosłości planujemy i robimy mnóstwo bezsensownych rzeczy, dla zabawy bądź z rozpaczy. Śmiałam się, machałam długim, cienkim patykiem i śmiałam się coraz głośniej.
Ucichłam dopiero wtedy, gdy usłyszałam wrzask. Przeciągły krzyk młodej kobiety, która nagle wyłoniła się na końcu ścieżki. Duża, ale nie gruba, o mocnej budowie kostnej pod białą skórą i ostrych rysach twarzy, z kruczoczarnymi włosami. Darła się, mocno zaciskając dłonie na rączce wózka, z którego dochodziło kwilenie noworodka. Otto groźnie na nią ujadał, przestraszony przez wrzaski i płacz. Biegiem ruszyłam w ich stronę, wołając psa: do nogi, do nogi. Ale on nie przestawał szczekać. Kobieta krzyknęła w moją stronę:
– Czy wie pani, że powinien być na smyczy? Że powinien mieć kaganiec?
Durna baba. Sama powinna nosić kaganiec. Nie wytrzymałam i jej to wywrzeszczałam:
– Masz choć trochę rozumu? Sama się drzesz, wystraszyłaś dziecko, ono też się drze, więc przestraszyliście psa i dlatego szczeka! Akcja i reakcja, kurwa, akcja i reakcja! Sama sobie załóż kaganiec!
Odpowiedziała mi z jednakową agresją. Naskoczyła na mnie, na Ottona, który nie przestawał ujadać. Wspomniała coś o mężu, rzuciła groźnie, że on wie, jak ostatecznie rozwiązać problem z biegającymi po parku psami, krzyknęła, że to miejsce dla dzieci, a nie dla zwierząt. Potem wyjęła maleństwo z wózka i przytuliła do piersi, mrucząc coś na pocieszenie, sama nie wiem, czy dziecku, czy sobie. W końcu wysyczała, patrząc wytrzeszczonymi oczami na Ottona:
– Widzi pani? Słyszy? Zapłacicie mi, jeśli stracę mleko!
Na wzmiankę o mleku poczułam, jak coś szarpnęło mną w piersi, jakby mój słuch i wzrok nagle się przebudziły. Zobaczyłam Ottona takim, jaki naprawdę był w tej chwili, jego wyszczerzone kły, nastawione uszy, najeżoną sierść, wrogie spojrzenie, każdy mięsień gotowy do skoku, groźne ujadanie. To był przerażający widok, jakby wyszedł z siebie, jakby opętał go inny pies o nieprzewidywalnej brutalności. Głupi, zły wilk z bajki. Nie przybiegł potulnie do nogi, jak mu kazałam, lecz dalej szczekał, komplikując tylko sytuację – akt nieposłuszeństwa. Krzyknęłam na niego:
– Dosyć, Otto! Przestań!
Nic to nie dało, podniosłam więc rózgę, którą miałam w ręce, ale nawet wtedy nie ucichł. Nie wytrzymałam i walnęłam go z siłą. Usłyszałam świst i zobaczyłam jego zaskoczone oczy, gdy cios sięgnął ucha. Głupi pies, głupi pies, którego Mario – jeszcze jako szczeniaka – sprezentował Gianniemu i Ilarii, który wyrósł na wielkie i kochane bydlę, prezent nie dla dzieci, a dla samego Maria, bo mąż od dziecka marzył o takim psie, pies rozwydrzony, bestia, która zawsze musiała postawić na swoim. Wrzeszczałam na niego, że jest bydlę parszywe, i wyraźnie słyszałam swój głos, i waliłam, waliłam, waliłam, a on piszczał, kulił się, coraz bardziej przywierał do ziemi, z opuszczonymi uszami, nieruchomy i smutny pod gradem niezrozumiałych ciosów.
– Co pani robi? – wymamrotała kobieta.
Ponieważ nie odpowiedziałam, tylko dalej okładałam Ottona, odeszła w pośpiechu, pchając wózek jedną ręką, przerażona już nie psem, a mną.