12
Opanowałam się dopiero wtedy, gdy dotarła do mnie jej reakcja. Popatrzyłam na kobietę, która teraz prawie biegła ścieżką, zostawiając za sobą chmurę kurzu, a potem usłyszałam skomlenie Ottona: leżał nieszczęśliwy, chowając pysk w łapach.
Wyrzuciłam rózgę, przytuliłam się do niego, długo go głaskałam. Co ja zrobiłam. Wpadłam w szał i zaczęłam ujadać jak on – biedne, zdezorientowane zwierzę. Brutalnie wyładowałam się na nim, dałam upust temu, co we mnie narastało. Zburzyłam jego poukładany świat i zaserwowałam mu kapryśny potok wydarzeń. No już, biedny Otto, szeptałam do niego długo, no już.
Wróciliśmy do domu. Otworzyłam drzwi i weszłam. Zdałam sobie sprawę, że ktoś jest w mieszkaniu.
Otto natychmiast odzyskał wigor i radość i pędem ruszył wzdłuż korytarza. Pobiegłam za nim do pokoju dzieci: każde siedziało na swoim łóżku, z niepewną miną, tornistry leżały na podłodze. Spojrzałam na zegarek, całkiem o nich zapomniałam.
– Co to za smród? – zapytał Gianni, odpychając witającego się Ottona.
– Preparat na owady. Mamy mrówki w domu.
Ilaria jęknęła:
– Kiedy jemy?
Pokręciłam głową. Dręczyło mnie niejasne pytanie. Tymczasem wytłumaczyłam dzieciom, że nie zrobiłam zakupów, niczego nie ugotowałam, nie wiem, co dać im na obiad, a wszystko to wina mrówek.
Nagle podskoczyłam. Pytanie brzmiało:
– Jak weszliście do domu?
Właśnie, jak weszli? Nie mieli kluczy, bo im nie dałam, mało prawdopodobne, żeby poradzili sobie z zamkiem. A mimo to siedzieli w pokoju jak zjawy. Przytuliłam ich z przesadną siłą, objęłam, żeby się upewnić, że to oni, z krwi i kości, że nie gadam do ścian.
– Drzwi były niedomknięte – wyjaśnił Gianni.
Ruszyłam do wejścia, przyjrzałam się framudze. Nie znalazłam żadnych śladów włamania, ale to nic dziwnego, zamek był stary, niewiele trzeba, by go otworzyć.
– Nikogo nie było w domu? – zapytałam zdenerwowana, a w duchu myślałam: co, jeśli dzieci zaskoczyły złodziei i ci się gdzieś przyczaili?
Ruszyłam korytarzem, przyciskając do siebie Gianniego i Ilarię, pocieszana faktem, że Otto nie zdradza oznak zaniepokojenia, tylko wesoło skacze wokół nas. Sprawdziłam pokoje: nic. Wszystko w należytym porządku, czyste, nawet mrówek nie było.
Ilaria znowu zaczęła marudzić:
– Co będziemy jeść?
Zrobiłam omlet. Dzieci pochłonęły go ze smakiem, ja zjadłam tylko odrobinę chleba z serem. Byłam roztargniona, nie słuchałam uważnie tego, co mówią: co robiły w szkole, co powiedział taki czy inny kolega, kto im dokuczał.
Zastanawiałam się: złodzieje wszędzie grzebią, wysypują rzeczy z szuflad, jeśli nie znajdą niczego wartościowego, mszczą się, srając na pościel, sikając gdzie popadnie. Tutaj nic takiego się nie stało. Chociaż to nie reguła. Przypomniało mi się pewne wydarzenie sprzed dwudziestu lat, gdy mieszkałam jeszcze z rodzicami. Podważało wszystko, co się mówi o zachowaniu złodziei. Po powrocie do domu zobaczyliśmy wyważone drzwi, ale w środku panował absolutny porządek. Nie było śladu nawet po obleśnej zemście. Dopiero kilka godzin później zorientowaliśmy się, że brakowało jedynego wartościowego przedmiotu w naszym posiadaniu: złotego zegarka, który mój ojciec wiele lat temu podarował matce.
Zostawiłam dzieci w kuchni i poszłam sprawdzić, czy pieniądze są tam, gdzie je zawsze chowam. Były. Nie znalazłam za to biżuterii po babci Maria. Nie leżała ani w szufladzie komody, ani w żadnym innym miejscu.