13

Całą noc i kilka następnych dni spędziłam na rozmyślaniach. Musiałam działać na dwóch frontach: kurczowo trzymać się faktów, żeby utrzymać wyobraźnię i umysł na wodzy, a także mobilizować siły i być jak salamandra, która przebiega przez płomienie, nie czując bólu.

Nie poddawaj się, mówiłam do siebie. Walcz. Bałam się przede wszystkim tego, że coraz trudniej poprzestać mi tylko na jednej myśli, skupić się na jednym działaniu. Przerażały mnie gwałtowne, niełatwe do poskromienia reakcje. Mario – pisałam, żeby dodać sobie otuchy – nie zabrał ze sobą całego świata, wziął tylko siebie samego. A ty nie żyjesz trzydzieści lat temu. Jesteś współczesną kobietą, zakotwiczoną w teraźniejszości, nie cofaj się więc, nie zatracaj, trzymaj się mocno. Przede wszystkim nie ulegaj błędnym, wściekłym i pełnym przekleństw monologom. Odrzuć wykrzykniki. On odszedł, ty zostałaś. Co z tego, że nie ucieszy cię więcej błysk w jego oczach, w jego słowach? Wypracuj system obronny, zachowaj równowagę, nie daj się rozbić, jak jakaś ozdóbka, nie jesteś zabawką, żadna kobieta nie jest zabawką. La femme rompue, dobre sobie, gówno, a nie rozbita. Moim zadaniem – przekonywałam siebie samą – jest udowodnić, że można przetrwać. Udowodnić sobie i nikomu innemu. Jeśli pojawią się jaszczurki, będę z nimi walczyć. Będę walczyć też z mrówkami. I ze złodziejami. Będę walczyć nawet sama ze sobą, jeśli zajdzie taka konieczność.

Jednocześnie zadawałam sobie pytania: kto włamał się do domu, kto zabrał tylko kolczyki? I odpowiadałam: on. Wziął rodzinne klejnoty. Chce mi pokazać, że ja już nie należę do jego rodziny, że mnie z niej wykluczył, że stałam się mu obca.

Zaraz jednak zmieniałam zdanie, bo to było trudne do zniesienia. Uważaj, mówiłam do siebie. Uważaj na złodziei. Na narkomanów. Na głodzie zrobią wszystko. To prawdopodobne. Możliwe. I ze strachu przed wybujałą fantazją odrywałam się od pisania, szłam do drzwi, otwierałam je, cicho zamykałam, a potem chwytałam za klamkę, ciągnęłam z siłą i odskakiwały. Zamek nie trzymał, sprężyna się wyrobiła, rygiel ledwo wchodził w zaczep, zaledwie na milimetr. Drzwi wyglądały na zamknięte, ale wystarczyło szarpnąć i stawały otworem. Mieszkanie, moje życie, życie moich dzieci – wszystko na oścież, zagrożone w dzień i w nocy.

Doszłam do wniosku, że powinnam zmienić zamek. Bo jeśli do domu weszli złodzieje, mogą wrócić. A jeśli to był Mario, czym różni się od złodziei, skoro też wdarł się po kryjomu? Jest jeszcze gorszy od nich. Jak można się zakradać do własnego mieszkania? Grzebać w szufladach, może nawet czytać moją pisaninę, moje listy. Serce przyspieszyło mi ze złości. O nie, nie powinien więcej przekroczyć tego progu, nigdy więcej, nawet dzieci się z tym zgodzą. Co to za ojciec, który po cichu przemyka do domu i nie zostawia po sobie żadnego śladu, żadnego „cześć” czy „do zobaczenia”, albo przynajmniej „jak się macie”.

Decyzję podjęłam na fali zalewających mnie na przemian rozgoryczenia i niepokoju. Ale o ile – jak wyjaśnili sprzedawcy, do których się zwróciłam – zamki chronią drzwi przed otworzeniem dzięki szeregowi rygli, prowadnic, bębenków, zastawek i zapadek, o tyle wszystkie skrzydła da się wyważyć siłą. Dlatego doradzili mi, abym dla własnego spokoju zamontowała system antywłamaniowy.

Długo się wahałam, nie mogłam wydawać pieniędzy lekką ręką. Mario zdezerterował, nietrudno było więc przewidzieć, że nasza sytuacja finansowa w przyszłości tylko się pogorszy. W końcu jednak zaryzykowałam, zaczęłam krążyć po sklepach specjalistycznych i porównywać ceny, usługi, rozważać plusy i minusy. Po wielu tygodniach poszukiwań i pertraktacji w końcu wybrałam firmę i pewnego ranka w mieszkaniu pojawiło się dwóch robotników, jeden pod trzydziestkę, drugi pod pięćdziesiątkę, obaj śmierdzący papierosami.

Dzieci były w szkole, Otto wylegiwał się w kącie, całkiem obojętny na obcych, a ja czułam się skrępowana. To mnie rozdrażniło, tak jak drażniła mnie każda zmiana w moim dotychczasowym zachowaniu. W przeszłości byłam zawsze uprzejma dla każdego, kto pukał do moich drzwi: dla inkasentów z gazowni czy z elektrowni, dla zarządcy kamienicy, dla hydraulika, tapicera, a nawet dla akwizytorów czy agentów nieruchomości, którzy szukali mieszkań na sprzedaż. Byłam ufna, czasami wymieniałam kilka zdań z przybyszami, okazywałam zainteresowanie ich istnieniem. Czułam się tak pewna siebie, że wpuszczałam ich do domu, zamykałam drzwi, proponowałam coś do picia. Moje zachowanie było zarazem życzliwe i zdystansowane, tak że nikt nigdy nie odważył się na lekceważące czy dwuznaczne wypowiedzi, aby sprawdzić moją reakcję i ocenić seksualną dyspozycyjność. Ci dwaj natomiast od razu zaczęli wymieniać między sobą jakieś aluzje, chichotać, nucić pod nosem sprośne przyśpiewki, a robota wcale nie paliła im się w rękach. Ogarnęło mnie zwątpienie: może w moim ciele, w ruchach, w spojrzeniu pojawiło się coś, nad czym już nie panuję? Zdenerwowałam się. Jaki oni sygnał odebrali? Że od prawie trzech miesięcy nie sypiam z facetem? Że nie robię laski, że nikt nie liże mi cipy? Że się nie rżnę? I dlatego się śmieją, gdy mówią mi o dziurkach, o wkładaniu klucza do zamka? To siebie powinnam zaryglować, przybrać nieodgadnioną minę. Byłam coraz bardziej zażenowana. Nie wiedziałam, co z sobą począć, gdy robotnicy energicznie stukali młotkami, palili papierosy, choć nawet nie spytali o pozwolenie, i wypełniali przedpokój ostrą wonią potu.

Najpierw wycofałam się do kuchni, zabierając ze sobą Ottona: zamknęłam drzwi, usiadłam przy stole, zaczęłam czytać gazetę. Ale nie mogłam się skupić, robili zbyt wiele hałasu. Porzuciłam czytanie i zabrałam się za gotowanie. Jednocześnie się zastanawiałam, skąd u mnie takie zachowanie, dlaczego chowam się we własnym domu, co to znaczy. Miałam dość. Po chwili wróciłam do przedpokoju: robotnicy montowali właśnie osłony na starych zawiasach.

Kiedy przyniosłam im piwo, nie kryli entuzjazmu. Zwłaszcza starszy, który od razu zaserwował mi niedwuznaczną wiązankę: może chciał być po prostu zabawny, a tylko tak umiał żartować. Mimowolnie – gardło samo wepchnęło mi powietrze na struny głosowe – roześmiałam się i odpowiedział w jeszcze bardziej niewybrednych słowach, a ponieważ bardzo ich tym zaskoczyłam, nie czekałam na ripostę, tylko dorzuciłam coś tak niecenzuralnego, że robotnicy spojrzeli na siebie pytająco, uśmiechnęli się niepewnie, zostawili niedopite piwo i z werwą zabrali się do pracy.

Po chwili słychać było tylko zacięte walenie młotkiem. Znowu poczułam zakłopotanie, aż ciężko było mi je znieść. Ogarnął mnie wstyd, że stoję tak i czekam na dalsze aluzje, ale one nie padają. Nastąpiła długa i żenująca chwila ciszy, panowie co najwyżej prosili mnie o podanie takiego czy innego narzędzia, ale już bez chichotów, z ostentacyjną grzecznością. Zabrałam więc butelki i szklanki i wróciłam do kuchni. Co się ze mną dzieje? Niewolniczo podążałam drogą autodestrukcji. Czyżbym się poddała i przestała szukać pomysłu na siebie?

W pewnym momencie robotnicy mnie zawołali. Skończyli. Pokazali, jak działają drzwi, i wręczyli mi klucze. Starszy powiedział, że jeśli pojawią się trudności, wystarczy zadzwonić, i grubymi, brudnymi palcami podał mi swoją wizytówkę. Odniosłam wrażenie, że znowu wpatruje się we mnie niedwuznacznie, ale to zignorowałam. Skupiłam na nim uwagę dopiero, gdy wsunął klucze do dwóch jaśniejących jak słońce zamków i podkreślił, że pozycja jest bardzo ważna.

– Ten wkłada pani pionowo – powiedział – a ten poziomo.

Spojrzałam niepewnie, więc dodał:

– Proszę uważać, bo można zniszczyć mechanizm. – Nagle wróciły mu śmiałość i humor, więc dorzucił filozoficznie: – Zamek trzeba oswoić, żeby rozpoznawał rękę pana.

Wypróbował pierwszy klucz, potem drugi, odniosłam wrażenie, że musiał w to włożyć nieco siły. Chciałam sama sprawdzić. Płynnym ruchem bez trudu zamknęłam i otworzyłam oba zamki. Młodszy z mężczyzn skomentował przymilnie:

– Ma pani pewny uchwyt dłoni.

Zapłaciłam im i pożegnałam się. Zamknęłam drzwi, oparłam się o nie plecami i wsłuchałam, jak na ryglach powoli obumierają drgania, aż w końcu wszystko się uspokoiło.