19
– Obrzydlistwo – stwierdziła Ilaria i cofnęła się z przesadną odrazą, gdy niosłam szmatę do łazienki.
Pomyślałam, że lepiej się poczuję, jeśli od razu rzucę się w wir codziennych obowiązków. Pranie. Segregowanie białego i kolorów. Pralka. Musiałam uspokoić wewnętrzny wzrok, myśli. Fragmenty słów i obrazów mieszały się ze sobą, goniły, bzyczały jak chmara os, plątały mi ręce, co groziło katastrofą. Wypłukałam porządnie szmatę, potem namydliłam obrączkę i pierścionki: ten z akwamarynem należał kiedyś do mojej matki. Udało się je ściągnąć, ale nie doznałam ulgi, moje ciało nadal było jak zatkane, a żyły nabrzmiałe. Odruchowo położyłam pierścionki na brzegu umywalki.
Wróciłam do pokoju dzieci i pochyliłam się nad Giannim, żeby ustami sprawdzić temperaturę na czole. Mój syn zadrżał i powiedział:
– Strasznie boli mnie głowa.
– Wstań – poleciłam bez współczucia. Podniósł się niemrawo, wpatrując się we mnie zdziwionym wzrokiem, bo nie zważałam na jego cierpienie. Z udawanym spokojem przebrałam pościel, a brudne poszewki i prześcieradło wrzuciłam do kosza na bieliznę. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, co miałam mu powiedzieć:
– Idź na swoje łóżko, zaraz przyniosę ci termometr.
– Masz go uderzyć – Ilaria nie dawała za wygraną.
Ponieważ nie zaspokoiłam jej żądania, tylko zaczęłam szukać termometru, uszczypnęła mnie znienacka, patrząc uważnie, czy bardzo mnie boli.
Nie zareagowałam, nic mnie to nie obchodziło, bo nic nie czułam. Ona jednak nie ustępowała, czerwona na twarzy z wysiłku i skupienia. W końcu znalazłam termometr, odepchnęłam ją lekko łokciem i wróciłam do Gianniego. Wsunęłam mu termometr pod pachę.
– Zaciśnij – poleciłam i skinęłam na zegar ścienny. – Masz trzymać dziesięć minut.
– Źle go włożyłaś – zauważyła Ilaria z wyzywającą miną.
Zignorowałam ją, ale Gianni sprawdził i z wyrzutem w oczach pokazał, że podałam mu termometr odwrotnie, końcówką na zewnątrz. Koncentracja: tylko koncentracja może mi pomóc. Poprawiłam. Ilaria skomentowała z zadowoleniem: ja to zobaczyłam. Przytaknęłam głową, w porządku, moja wina. Bo muszę robić tysiąc rzeczy naraz, pomyślałam, od dziesięciu lat tak żyję, zresztą jeszcze się nie dobudziłam, nie wypiłam kawy, nawet nie zjadłam śniadania.
Chciałam przygotować kawiarkę i postawić ją na gazie, chciałam podgrzać mleko Ilarii, chciałam zająć się pralką. Ale nagle do moich uszu znowu dotarło skomlenie Ottona, który ani na chwilę nie przestał drapać w drzwi. Wyrzuciłam go z pamięci, żeby skupić się na synu. Teraz jednak pies zaczął wydawać dźwięki przypominające wyładowania elektryczne.
– Już lecę – krzyknęłam.
I wtedy dotarło do mnie, że nie wyprowadziłam go wieczorem, zapomniałam: pies wył pewnie przez całą noc, teraz już wychodził z siebie, musiał biec za potrzebą. Ja zresztą też. Byłam workiem żywego mięsa, wypełnionym odchodami, z obolałym brzuchem i pęcherzem. Ale nie użalałam się nad sobą, stwierdziłam nagi fakt. Chaotyczne dźwięki w głowie zadawały precyzyjne ciosy: zwymiotował, boli mnie głowa, gdzie termometr, hau, hau, hau, zrób coś.
– Wychodzę z psem – powiedziałam na głos do siebie.
Wzięłam Ottona na smycz, przekręciłam klucz w zamku, wyciągnęłam z trudem. Dopiero na schodach zorientowałam się, że jestem w kapciach i nocnej koszuli. Zauważyłam to, przechodząc przed drzwiami Carrana. Prychnęłam z niesmakiem, pewnie jeszcze odsypia burzliwą noc. Co on mnie obchodzi, widział, jaka jestem naprawdę, moje prawie czterdziestoletnie ciało, byliśmy ze sobą blisko. A pozostali dawno wyjechali na wakacje albo wybyli w piątek po południu w góry czy nad morze. My też już od miesiąca siedzielibyśmy w jakimś nadmorskim kurorcie, jak co roku, gdyby Mario nie odszedł. Dziwkarz. W sierpniu kamienica zawsze pustoszała. Miałam ochotę przed każdymi drzwiami wystawiać język i grać na nosie. Niech mnie w dupę pocałują. Szczęśliwe rodzinki, wolne zawody i dobrobyt zbudowany na usługach, za które trzeba słono płacić, choć powinny być gratis. Mario też zapewniał nam dostatnie życie, perswazyjnym głosem sprzedając na wykładach swoje myśli, inteligencję. Ilaria krzyknęła z podestu:
– Nie chcę siedzieć w tym smrodzie.
Nie odpowiedziałam, wróciła więc do domu i z wściekłością zatrzasnęła drzwi. Na miłość boską, przecież się nie rozerwę, nie umiem być w dwóch miejscach naraz. Otto głośno sapał i ciągnął mnie pędem w dół, a ja usiłowałam go przytrzymać. Nie chciało mi się biec, połamałabym sobie nogi, i tak każdy zostawiony z tyłu stopień od razu się rozpadał, a poręcz i żółta ściana spływały z boku jak wodospad. Przed sobą widziałam schody, za plecami czułam smugę oparów: byłam kometą. Co za parszywy dzień, siódma rano i już taki ukrop, a na parkingu żadnych aut, z wyjątkiem mojego i Carrana. Byłam zbyt zmęczona, żeby utrzymać świat w ryzach. Nie powinnam wychodzić. Co zdążyłam zrobić? Czy postawiłam kawiarkę na gazie? Czy wsypałam do niej kawę, nalałam wodę? Czy dobrze zakręciłam, żeby nie wybuchła? A co z mlekiem dla córki? Czy ja to wszystko zrobiłam, czy tylko zamierzałam zrobić? Otworzyć lodówkę, wziąć mleko, zamknąć, nalać do garnka, nie zostawiać mleka na stole, włożyć z powrotem do lodówki, odkręcić gaz, postawić garnek na palniku. Czy właściwie wykonałam te wszystkie czynności?
Otto pociągnął mnie aleją do tunelu z wulgarnymi bazgrołami. Park był pusty, rzeka wyglądała jak niebieski plastik, nie słychać było szumu samochodów, tylko śpiew ptaków. Jeśli zostawiłam kawę i mleko na gazie, wszystko się spali. Mleko wykipi, zgasi płomień i gaz wypełni mieszkanie. Znowu ten strach przed gazem. Nie otworzyłam okien. A może otworzyłam, ale tego nie zakodowałam? Rutynowe czynności, które same się wykonują w głowie, nawet jeśli ręce pozostają bez ruchu. Albo mechanicznie wykonują się w rzeczywistości, choć głowa przestaje je rejestrować. Z roztargnieniem wyliczałam możliwości. Szkoda, że nie zamknęłam się w łazience, miałam spięty brzuch, czułam silne kłucie. Słońce precyzyjnie rysowało liście na drzewach, nawet igły sosnowe, co za maniakalna dokładność, mogłam je policzyć. Nie, ani kawy, ani mleka nie postawiłam na gazie. Byłam tego pewna. Chciałam być. Spokój, Otto.
Pies biegł przed siebie pod przymusem załatwienia potrzeb, a ja za nim, powstrzymując swoje. Smycz obcierała mi dłoń, szarpnęłam mocno, pochyliłam się, żeby go odpiąć. Wystrzelił jak czyste życie, ciemna, niecierpliwa masa. Podlał drzewa, w trawie zostawił kupę, pogonił motyle i zniknął w piniowym zagajniku. Nie pamiętam, kiedy utraciłam upór i zwierzęcą energię, chyba we wczesnej młodości. Teraz znowu dziczałam, obejrzałam kostki, pachy, od jak dawna się nie goliłam? Ja, która jeszcze cztery miesiące temu byłam pachnąca i gładka. Gdy zakochałam się w Mariu, ogarnął mnie strach, że może zacząć się mną brzydzić. Myć ciało, zlewać je wonnościami, likwidować nieprzyjemne skutki fizjologii – to był mój cel. Lewitować. Chciałam oderwać się od ziemi, żeby patrzył na mnie jak na ucieleśnienie doskonałości. Nie wychodziłam z łazienki, dopóki unosił się w niej nieprzyjemny zapach, odkręcałam kurki, żeby nie słyszał cieknącego moczu. Szorowałam się, wyrzynałam, co dwa dni myłam włosy. Uważałam, że piękno polega na bezustannym trudzie likwidowania cielesności. Chciałam, żeby kochał moje ciało, zapominając o tym, co o ciele wiadomo. Z uporem powtarzałam sobie, że piękno to właśnie zapomnienie. Ale może się myliłam, może tylko ja sądziłam, że jego miłość potrzebuje takiej obsesji. Zacofanej, niestosownej, wpojonej mi przez matkę, która przyzwyczaiła mnie do maniakalnej pielęgnacji. Sama nie wiem, czy byłam zdegustowana, zaskoczona czy może rozbawiona, gdy pewnego ranka młoda, co najwyżej dwudziestopięcioletnia dziewczyna, z którą długo dzieliłam pokój, gdy pracowałyśmy dla towarzystwa lotniczego, bez żenady puściła głośnego bąka, po czym spojrzała na mnie wesoło i uśmiechnęła się porozumiewawczo. W dzisiejszych czasach dziewczęta bekają w towarzystwie i charczą, zresztą podobnie zachowywała się jedna z koleżanek z klasy, miała wtedy siedemnaście lat, o trzy lata mniej niż Carla. Chciała zostać baletnicą i przy każdej okazji przyjmowała charakterystyczne pozy. Zdolna była. Podczas przerw z lekkością wirowała po klasie, precyzyjnie omijając ławki. Zaraz potem, żeby wzbudzić w nas zgorszenie albo żeby zniszczyć obraz, jaki pozostał w oczach zauroczonych chłopców, wydawała różne dźwięki, w zależności od upodobania, gardłem bądź tyłkiem. Tę kobiecą plugawość czułam w sobie od razu po przebudzeniu. Nagle ogarnął mnie strach, że zamienię się w odchody: przerażenie ścisnęło mnie za trzewia, musiałam usiąść na ławce i wstrzymać oddech. Otto gdzieś przepadł, może nie zamierzał więcej wracać, zagwizdałam nieudolnie: dostrzegłam go w gęstwinie bezimiennych drzew, przypominały nierealną akwarelę. Miałam je z boku, za plecami. Topole? Cedry? Akacje? Robinie? Przypadkowe nazwy, bo co ja wiem o drzewach, nic, nie znam nawet tych, które rosną pod domem. Nie potrafiłabym ich opisać. Pnie wyglądały jak podłożone pod ogromną lupę. Nie było między nami odległości, a przecież żeby o czymś mówić, trzeba wpierw wziąć linijkę, kalendarz, obliczyć, ile czasu minęło, ile przestrzeni nałożyło się między nami a faktami, sprawdzić emocje. Ja zaś czułam się przytłoczona, stałam z otoczeniem twarzą w twarz. Przez chwilę odniosłam nawet wrażenie, że zamiast koszuli nocnej mam na sobie długą pelerynę, na której wymalowano roślinność parku Valentino, alejki, most Principessa Isabella, rzekę, kamienicę, w której mieszkam, a nawet wilczura. Dlatego jestem taka ciężka i napuchnięta. Wstałam, mruknęłam coś ze skrępowaniem, ledwo znosiłam ból brzucha i pełny pęcherz. Szłam zygzakiem, w ręce ściskałam klucze, smycz wlokłam po ziemi. Nie, nic nie wiem o drzewach. Topola? Cedr libański? Sosna z Aleppo? Co odróżnia akację od robinii? Jedno wielkie oszustwo dla upiększania faktów, pułapka zastawiona przez słowa: może chociaż ziemia obiecana jest od nich wolna. Uśmiechnęłam się szyderczo – z pogardą dla siebie samej – podkasałam koszulę, kucnęłam za drzewem, wysikałam się i zesrałam. Byłam taka zmęczona, taka zmęczona.
Powiedziałam to wyraźnie, ale głoski szybko obumierają, żyją w głębi gardła i gasną dokładnie w chwili, w której padają z ust. Z daleka doszło mnie wołanie Ilarii. Ledwo słyszałam jej słowa.
– Mamo, wracaj, mamo.
Słowa zaniepokojonej istotki. Nie widziałam jej, wyobraziłam sobie jednak, jak krzyczy z pięściami zaciśniętymi na poręczy balkonu. Wiedziałam, że ten długi i szeroki podest zawieszony nad pustką przeraża ją, chyba naprawdę mnie potrzebowała, skoro odważyła się wyjść. Może mleko naprawdę kipiało na ogniu, może kawiarka eksplodowała, może gaz wypełnił dom. Ale dlaczego miałabym biec? Z żalem stwierdziłam, że chociaż ona potrzebuje mnie, ja nie potrzebuję jej. Mario zresztą też nie. Dlatego odszedł i zamieszkał z Carlą: bo nie potrzebował już ani Ilarii, ani Gianniego. Zadecydowały żądze. Ucięły relacje. Zaprowadziły go daleko od nas, na bezkresne połacie. Moje żądze natomiast ciągnęły mnie na dno, gdzie mogłabym się poddać, niema i głucha zatopić we własnych żyłach, w trzewiach, w pęcherzu. Chociaż ranek był ciepły, cała pokryłam się zimnym potem, jakby szronem. Co się ze mną działo? Zgubiłam drogę do domu.
Wtedy coś musnęło mnie po kostce i ją zwilżyło. Obok siebie zobaczyłam Ottona z nastawionymi uszami, z wiszącym językiem, z łagodnym spojrzeniem. Podniosłam się, spróbowałam przypiąć mu smycz do obroży, ale nie mogłam trafić, chociaż stał nieruchomo, z dziwnym, chyba smutnym wzrokiem, i tylko lekko sapał. Skupiłam wszystkie siły i w końcu zniewoliłam jego szyję. Leć, leć, powiedziałam. Pomyślałam, że jeśli będę się go trzymać, znowu poczuję ciepłe powietrze na twarzy, suchą skórę, ziemię pod nogami.