21
Chciałam usłyszeć ich głosy, oni jednak nie odpowiadali. Rzuciłam się do drzwi, próbowałam je otworzyć, bez skutku. Klucz, przypomniałam sobie: przekręciłam w prawo, zamiast w lewo i tylko je zamknęłam. Zrobiłam głęboki wdech, muszę przypomnieć sobie właściwy ruch: przekręciłam w dobrą stronę i wyszłam z łazienki.
Pod drzwiami wpadłam na Ottona. Leżał na boku, z głową na podłodze. Nawet nie drgnął na mój widok, nie podniósł uszu, nie zamerdał ogonem. Znałam tę pozycję, przyjmował ją, gdy coś mu dolegało albo gdy chciał pieszczot, pozycja smutku i cierpienia na znak, że oczekuje zrozumienia. Głupi pies, on też chce mi wmówić, że zarażam niepokojem. A może naprawdę roznoszę po domu zarazki przygnębienia? Od jak dawna? Od czterech, pięciu lat? Czy dlatego Mario uciekł do małej Carli? Oparłam nagą stopę na brzuchu wilczura, poczułam ciepło, które ogarnęło całą nogę aż do pachwiny. Dostrzegłam koronkę z piany wokół pyska.
– Gianni śpi – szepnęła Ilaria z głębi korytarza. – Chodź.
Przekroczyłam psa i poszłam do pokoju dzieci.
– Jaka jesteś piękna – zawołała Ilaria ze szczerym podziwem i pchnęła mnie w stronę Gianniego. Miał na czole trzy monety i oddychał ciężko.
– Monety są chłodne – wyjaśniła Ilaria – łagodzą ból i gorączkę.
Co chwilę zdejmowała jedną, wkładała do szklanki z wodą, potem wycierała i znowu kładła na czole brata.
– Gdy się obudzi, musi zażyć paracetamol – stwierdziłam.
Położyłam pudełko na szafce i wróciłam na korytarz, żeby czymś się zająć, czymkolwiek. Śniadaniem, na przykład, chociaż Gianni nie mógł nic jeść. Albo pralką. I Ottonem, który czekał na pieszczoty. Psa nie było już przed drzwiami do łazienki, postanowił przestać demonstrować swoją zaślinioną melancholię. Może i lepiej. Skoro moje złe samopoczucie nie udziela się innym, w takim razie to przygnębienie innych zaatakowało mnie i wywołało chorobę. Dlatego – postanowiłam stanowczo – potrzebny jest lekarz. Muszę zadzwonić.
Przykazałam sobie, by przytrzymać tę myśl, zabrałam ją więc ze sobą jak wstążkę chyboczącą na wietrze i ostrożnym krokiem przeszłam do salonu. Zaskoczył mnie bałagan na biurku. Szuflady były pootwierane, wszędzie walały się książki. Zeszyt, w którym notowałam pomysły do mojej powieści, leżał na wierzchu. Przejrzałam ostatnie strony. Znalazłam kilka przepisanych moją ręką fragmentów z Kobiety zawiedzionej i kilka zdań z Anny Kareniny. Nie pamiętałam, żebym to zrobiła. Oczywiście miałam w zwyczaju notowanie cytatów z książek, ale nie w tym zeszycie, do tego celu przeznaczony był inny. Czyżby mnie głowa zawodziła? Nie pamiętałam nawet, żebym zdecydowanym ruchem podkreśliła na czerwono pytania, które Anna sobie stawia na chwilę przed tym, jak wpada pod koła pociągu: „Gdzie jestem? Co robię? Dlaczego?”. Same fragmenty mnie nie dziwiły, odnosiłam wrażenie, że dobrze je znam, nie mogłam jednak pojąć, co robią w tym miejscu. I czy znam je dlatego, że niedawno je przepisałam – wczoraj, może przedwczoraj? Ale w takim razie z jakiego powodu wyparłam to z pamięci? Dlaczego znalazły się w tym zeszycie, a nie w drugim?
Usiadłam przy biurku. Miałam o czymś pamiętać, ale już zapomniałam o czym. Nic nie trzymało się kupy, wszystko się rozpadało. Spojrzałam na zeszyt, na czerwone kreski pod pytaniami Anny, jak na kotwicę. Przeczytałam kilkakrotnie, ale oczy bez zrozumienia sunęły po słowach. Coś szwankowało w moich zmysłach. Jakaś przerwa w słyszeniu, w odczuwaniu. Raz jej ulegałam, innym razem mnie przerażała. Co z pytaniami, na przykład: nie potrafiłam znaleźć na nie odpowiedzi, każda brzmiała absurdalnie. Gubiłam się przy „gdzie jestem”, przy „co robię”. Milczałam przy „dlaczego”. Tym się stałam w ciągu jednej nocy. Być może po wielu miesiącach buntu i oporu dostrzegłam w tych książkach siebie, a wtedy całkiem straciłam wątek i się popsułam. Stałam się jak felerny zegar, którego metalowe serce ciągle bije, dlatego wszystkiemu niszczy czas.