26

Właśnie miałam się rozpłakać, gdy Ilaria, która na palcach podeszła do mnie od tyłu, zapytała:

– Co robisz?

Było to pytanie retoryczne, chciała po prostu, żebym się odwróciła i ją zobaczyła. Odwróciłam się i zadrżałam z odrazy. Ubrała się w moje ciuchy, umalowała i włożyła na głowę starą blond perukę, którą podarował jej ojciec. Na nogach miała szpilki, niebieska sukienka krępowała jej ruchy i opadała z tyłu jak tren, a twarz pokrywała maska z cieni do powiek, pudru i szminki. Przypominała starą karlicę, jedną z tych, które moja matka widziała w młodości w kolejce linowej na Vomero. Dwie bliźniaczki, identyczne, miały ze sto lat, mówiła, wchodziły do wagoników i bez słowa zaczynały grać na mandolinie. Na głowach słomiane kapelusze, mocne cienie na powiekach, czerwone pomarszczone policzki i umalowane usta. Gdy kończyły koncert, zamiast podziękować za uwagę, wystawiały język. Nigdy ich nie widziałam, ale historie opowiadane przez dorosłych są jak ciąg obrazów, i te dwie karlice na dobre zapadły mi w pamięć. Teraz Ilaria stała przede mną i wyglądała tak, jakby wyszła prosto z tych opowieści.

Musiała wyczytać z mojej twarzy obrzydzenie, bo uśmiechnęła się speszona, zmrużyła oczy i rzuciła, niejako na usprawiedliwienie:

– Jesteśmy takie same.

Wstrząsnęły mną te słowa, poczułam dreszcze, w jednej chwili utraciłam grunt, który, jak mi się wydawało, miałam już pod nogami.

Co znaczy, że jesteśmy takie same? W tym momencie chciałam być tylko sobą. Nie mogłam, nie powinnam sobie wyobrażać, że przypominam starą karlicę z kolejki. Na samą myśl zakręciło mi się w głowie i dostałam nudności. Wszystko zaczęło się rozpadać. Może Ilaria to nie Ilaria. Może naprawdę jest jedną z miniaturowych kobiecin z Vomero i teraz podstępnie zjawiła się przede mną, jak wcześniej bidulka, która utopiła się w Capo Miseno. A może nie. Może to ja od dawna jestem taką starą mandolinistką, Mario to odkrył i mnie zostawił. Niepostrzeżenie przekształciłam się w jedną z bliźniaczek, postać z dziecięcych fantazji, a Ilaria tylko przypomina mi, jak naprawdę wyglądam, umalowała się jak ja, żeby się do mnie upodobnić. Oto moja prawdziwa, skrywana latami natura i dopiero teraz ją poznaję. Ja to już nie ja, jestem kim innym, właśnie tego bałam się od przebudzenia, od bardzo dawna. Daremny opór, utraciłam siebie dokładnie w chwili, w której ze wszystkich sił starałam siebie zatrzymać: mnie tutaj, w przedpokoju, nie ma, nie stoję przed drzwiami z antywłamaniowym zamkiem i nie mocuję się z krnąbrnym kluczem. Udaję tylko, jak w dziecinnej zabawie.

Wzięłam się w garść, chwyciłam Ilarię za rękę i pociągnęłam ją przez korytarz. Opierała się, ale słabo, zgubiła jedną szpilkę, walczyła, peruka spadła jej z głowy.

– Jesteś potworem, nie znoszę cię! – krzyknęła.

Otworzyłam drzwi do łazienki i unikając wzrokiem lustra, zaciągnęłam małą do wanny po brzegi wypełnionej wodą. Jedną ręką chwyciłam ją za głowę i zanurzyłam w wodzie, drugą energicznie szorowałam jej buzię. Rzeczywistość, czysta rzeczywistość bez pudru. Tego teraz potrzebowałam, jeśli chciałam ocalić siebie, ocalić dzieci i psa. Muszę wytrwać w roli wybawicielki. I już, umyta. Podniosłam córkę, a ona prychnęła na mnie wodą, wyrywając się, zachłannie łapiąc powietrze i wrzeszcząc.

– Udławiłam się, mogłam się udusić!

W nagłym przypływie czułości powiedziałam łagodnie:

– Chciałam zobaczyć, jaka piękna jest moja Ilaria, bo już o tym zapomniałam.

Znowu zebrało mi się na płacz. Dłonią zaczerpnęłam wody i nie zważając na to, że ona dalej się wyrywa i próbuje wywinąć z uścisku, jeszcze raz umyłam jej policzki, wargi, oczy, rozmazując na skórze resztki makijażu, mieszając i łącząc kolory, aż w końcu wyglądała jak fioletowa lalka.

– No i proszę – spróbowałam ją przytulić. – Teraz mi się podobasz.

Odepchnęła mnie i krzyknęła:

– Zostaw mnie! Dlaczego ty się możesz malować, a ja nie?

– Masz rację. Też nie będę.

Puściłam ją i zanurzyłam twarz i włosy w zimnej wodzie. Zrobiło mi się lepiej. Gdy się podniosłam i wytarłam rękami, pod palcami wyczułam nasiąknięty gazik, który dalej tkwił w nosie. Wyjęłam go ostrożnie i wrzuciłam do wanny. Był czarny od krwi i unosił się na powierzchni.

– Teraz lepiej?

– Przedtem byłyśmy ładniejsze.

– Będziemy ładne, jeśli będziemy się kochać.

– Ty mnie nie kochasz, tak mnie ścisnęłaś za rękę, że aż bolało.

– Bardzo cię kocham.

– A ja ciebie nie.

– Naprawdę?

– Tak.

– Kochasz mnie i musisz mi pomóc.

– Co mam zrobić?

Nagły błysk w oczach, pulsowanie w skroniach, zawrót głowy. Niepewnie spojrzałam w lustro. Nie było ze mną dobrze: mokre, lepiące się do czoła włosy, strupy krwi koło nosa, rozmyty makijaż, czarne grudki tuszu do rzęs, rozmazana szminka wokół warg. Wyciągnęłam rękę po bawełniane płatki.

– Co mam robić? – niecierpliwiła się Ilaria.

Jej głos dobiegał jakby z daleka. Jedna chwilka. Najpierw muszę porządnie oczyścić twarz. Dzięki bocznym skrzydłom zobaczyłam dwie połówki własnego oblicza oddzielnie, wpierw zaintrygował mnie mój prawy profil, potem lewy. Oba były mi całkiem obce, bo nigdy nie używałam bocznych luster, znałam się tylko z głównego odbicia. Teraz ustawiłam je w taki sposób, żebym mogła naraz oglądać się i z boku, i z przodu. Nie ma takiej zdobyczy techniki, która zostawiłaby w tyle zwierciadło i sny. Spójrz na mnie, szepnęłam do lustra. I lustro przeanalizowało moją sytuację. Obraz od frontu uspokajał i zapewniał, że jestem Olgą i że może zdołam szczęśliwie dotrwać do końca dnia, za to oba profile ostrzegały, że jest zupełnie inaczej. Pokazywały mi kark, brzydkie mięsiste uszy, lekko zadarty nos, który nigdy mi się nie podobał, brodę, wystające kości policzkowe i napiętą, białą jak papier skórę. Czułam, że Olga ma niewielką władzę nad tymi dwoma połówkami, jest zbyt słaba i mało wytrwała. Co ona ma z nimi wspólnego? Gorsza strona, lepsza strona, geometria tego, co niewidoczne. Przez całe życie byłam przekonana, że jestem Olgą widzianą od frontu, inni natomiast od zawsze dostrzegali niepewne i ruchome połączenie obu profili, choć ja nie miałam pojęcia o złożoności mojego obrazu. Myślałam, że ofiarowuję Mariowi Olgę ze środkowego lustra, a teraz nie wiedziałam nawet, jaką twarz, jakie ciało naprawdę mu oddałam. On zmontował mnie w oparciu o boczne ruchome profile, niedopasowane i zmienne, i kto wie, jaką przypisał mi fizjonomię i w czym się zakochał, a co potem tak go zraziło, że się odkochał. Aż zadrżałam: nigdy nie byłam dla Maria Olgą. Nagle pojęłam, że sensem jej życia była ułuda młodości, moja wizja stabilizacji. Dotarło do mnie, że jeśli chcę przetrwać, pora zaufać obydwu profilom, ich obcości, a nie bliskości, i opierając się na nich, powoli odzyskać wiarę w siebie, dorosnąć.

Oto szczery wniosek. Na dodatek, gdy dobrze przyjrzałam się mojej lewej połowie twarzy i ukrytym w niej cechach, dostrzegłam rysy bidulki, choć nigdy bym nie przypuszczała, że tyle nas łączy. Jej profil widziany, gdy schodziła po schodach, gdy przerywała mnie i moim koleżankom zabawę i mijała nas z nieobecnym, cierpiącym spojrzeniem, wsiąkł we mnie i teraz objawił się w lustrze. Kobieta mruknęła do mnie z bocznego skrzydła:

– Pamiętaj, że pies umiera, a Gianni wymiotuje i ma gorączkę.

– Dziękuję – odparłam bez strachu, wręcz z wdzięcznością.

– Za co? – zapytała Ilaria ze złością.

Otrząsnęłam się.

– Za to, że obiecałaś mi pomóc.

– Ale nie powiedziałaś mi jeszcze, co mam robić!

Uśmiechnęłam się.

– Chodź ze mną, to ci pokażę.