29
Zaprowadziłam ją do schowka. Przeszukałam całe pomieszczenie, byłam pewna, że gdzieś mam solidną linkę. Ale znalazłam tylko szpulę sznurka pakowego. Poszłam do przedpokoju i przywiązałam sznurek do żelaznego pręta, który porzuciłam pod drzwiami. Potem wróciłam do salonu, Ilaria podążała za mną krok w krok, wyszłam na balkon.
Uderzył mnie podmuch gorącego wiatru, który giął drzewa i zostawiał za sobą niezadowolony szmer liści. Aż zaparło mi dech w piersiach, a kusa koszula przywarła do ciała. Ilaria uczepiła się jej wolną ręką, jakby w obawie, że zaraz odleci. W powietrzu unosił się intensywny zapach dzikiej mięty, kurzu i spalonej przez słońce kory.
Wychyliłam się przez poręcz, żeby zajrzeć na balkon Carrana.
– Uważaj, bo wypadniesz – Ilaria ostrzegła mnie z przerażeniem i pociągnęła za koszulę.
Okno było zamknięte, słyszałam tylko śpiew ptaków i odległy warkot autobusu. Rzeka wyglądała jak samotna szara wstążka. Żadnych ludzkich głosów. Na pięciu piętrach kamienicy ani po prawej, ani po lewej stronie nie dostrzegłam oznak życia. Nadstawiłam uszu, może jakieś radio, piosenka, dźwięk programu telewizyjnego. Nic a nic, przynajmniej w sąsiedztwie, nic, co dałoby się odróżnić od szumu liści poruszanych przez ten dziwny gorący wiatr. Zawołałam kilkakrotnie, ale dość słabo, bo mój głos nigdy nie był donośny:
– Carrano! Aldo! Czy ktoś mnie słyszy? Pomocy! Błagam, pomóżcie!
Żadnego odzewu. Wiatr zdmuchnął mi sprzed warg słowa, jakbym chciała je wypowiedzieć dokładnie w chwili, gdy podnosiłam do ust filiżankę z wrzątkiem.
Ilaria zapytała spiętym głosem:
– Dlaczego ktoś ma nam pomagać?
Nie odpowiedziałam, nie wiedziałam co, mruknęłam tylko:
– Nie martw się, same sobie poradzimy.
Przełożyłam pręt przez poręcz i opuściłam na sznurku aż do barierki Carrana. Wychyliłam się i sprawdziłam, ile brakuje do okna, a wtedy Ilaria puściła moją koszulę i mocno objęła mnie za gołą nogę. Czułam jej oddech na skórze.
– Ja cię przytrzymam, mamuś.
Wyciągnęłam prawą rękę tak nisko, jak tylko się dało, mocno zacisnęłam sznurek między kciukiem i palcem wskazującym i zaczęłam wprawiać pręt w ruch wahadłowy. Ten kołysał się coraz bardziej. Ja zaś coraz bardziej wychylałam się całym tułowiem, nie spuszczając oczu z żelastwa, jakbym próbowała się nim zahipnotyzować: patrzyłam, jak ciemny podłużny kształt szybuje nad brukiem, potem wraca, ocierając się o poręcz sąsiada. Szybko wyzbyłam się strachu, że mogę wypaść, wydawało mi się, że odległość między moim balkonem a ulicą nie wynosi więcej niż długość sznurka. Chciałam zbić szybę w oknie Carrana. Chciałam, żeby pręt wpadł do jego mieszkania, do salonu, w którym przyjął mnie minionej nocy. Roześmiałam się. Prawdopodobnie jeszcze smacznie śpi: facet w stanie fizycznego rozkładu, o niepewnej erekcji, przypadkowy partner, bezużyteczny dla kobiety, która chce odbić się od dna upokorzenia. Gdy wyobraziłam sobie, jak spędza całe dnie, poczułam pogardę. Bez dwóch zdań gnuśnieje w cieniu, cały spocony, zasapany, i czeka na koncert z drugorzędną orkiestrą, bez szans na coś lepszego. Przypomniał mi się jego szorstki język, słonawy smak ust. Nagle się otrząsnęłam, bo poczułam ostrze noża na mojej prawej nodze. Pojętna ta moja Ilaria, uważna i wrażliwa. Oto namacalny znak, którego potrzebowałam. Popuściłam sznurek, wtedy żelastwo z pędem zniknęło pod moim balkonem. Usłyszałam dźwięk rozbijanego szkła, sznurek się zerwał, pręt potoczył się po płytkach, uderzył w balustradę, odbił się i spadł w dół. Leciał długo, waląc o poręcze innych, jednakowych balkonów: coraz mniejszy czarny odcinek, a za nim błyszczące odłamki szkła. Wylądował na bruku, z brzękiem, podskoczywszy kilka razy.
Cofnęłam się ze strachem, przepaść pod piątym piętrem odzyskała głębię. Ilaria mocno obejmowała mnie za nogę. Poczekałam, aż rozlegnie się chrapliwy głos muzyka, powinien się wściec za szkodę, jaką mu wyrządziłam. Ale reakcji nie było. Wróciły za to ptaki, gorące podmuchy wiatru i moja córka, prawdziwy wymysł mojego ciała, która nie pozwalała mi oddalić się od rzeczywistości.
– Dzielnie się spisałaś – pochwaliłam ją.
– Wypadłabyś, gdybym cię nie trzymała.
– Słyszysz coś?
– Nie.
– Wołajmy razem: Carrano, Carrano, pomocy!
Długo krzyczałyśmy, ale Carrano nie dawał oznak życia. Odpowiedziało nam za to długie słabe wycie, mógł to być jakiś porzucony na poboczu pies albo nasz wilczur Otto.