32
Przerażona dziewczynka zrobiła krok w tył, w ręce ciągle trzymała nóż.
– Czyś ty oszalała? – rzuciłam, groźnie obracając się w jej stronę.
– Bo mnie nie słuchasz – wrzasnęła Ilaria. – Ja cię wołam, a ty nic, tylko wywracasz oczami i się krzywisz. Powiem o tym tacie.
Spojrzałam na głęboką ranę i na cieknącą z niej krew. Wyrwałam córce nóż i cisnęłam nim prosto w otwarte drzwi do schowka.
– Koniec – oświadczyłam. – Nie umiesz się bawić. Teraz stój cierpliwie i się nie ruszaj. Jesteśmy zamknięte, uwięzione, a twój ojciec nigdy nie przyjdzie, żeby nas uratować. Popatrz, co mi zrobiłaś.
– Zasłużyłaś na więcej – odparła, a w oczach miała łzy.
Musiałam się uspokoić, zrobiłam głęboki wdech.
– Tylko nie płacz, nawet się nie waż...
Nie wiedziałam, co mówić, co robić. Próbowałam już chyba wszystkiego, nie pozostało mi nic innego, jak jasno określić sytuację i pogodzić się z nią.
Oznajmiłam więc z udawaną stanowczością:
– Mamy w domu dwóch chorych, Gianniego i Ottona. Ty, bez płaczu, idziesz sprawdzić, jak ma się twój brat, a ja idę do psa.
– Muszę być przy tobie, żeby cię kłuć, sama mi kazałaś.
– Źle kazałam. Gianni leży sam, ktoś powinien mu sprawdzać czoło i kłaść chłodne monety. Nie mogę wszystkim zająć się sama.
Przeprowadziłam ją przez salon. Ilaria nie dawała za wygraną:
– Co, jeśli znowu zrobisz się roztargniona? Kto cię ukłuje?
Popatrzyłam na ranę na nodze, z której ciągle wypływała gęsta strużka krwi.
– Od czasu do czasu krzycz do mnie. To wystarczy, żebym się nie zamyślała.
Ilaria zastanowiła się przez chwilę.
– Pośpiesz się, bo z Giannim jest nudno, on nie umie się bawić – powiedziała.
Zabolały mnie jej słowa. Wyraźne odwołanie do zabawy dało mi do zrozumienia, że Ilaria wcale nie myśli o rozrywce, a zaczyna naprawdę się o mnie martwić. Na mnie spadła odpowiedzialność za dwójkę chorych, ona natomiast powoli odkrywała, że ma na swoich barkach aż troje wymagających opieki. Biedna mała. Czuła się samotna, w tajemnicy czekała na ojca, nie potrafiła dłużej utrzymać absurdów tego dnia w ramach pozornej zabawy. Jej obawy złączyły się z moimi. Jakie to wszystko zmienne, jakie niestabilne. Z każdym krokiem, który przybliżał mnie do pokoju Gianniego i do gabinetu, gdzie leżał Otto, rósł we mnie strach, że znowu będzie ze mną źle i zrobię scenę na oczach córki. Byleby zachować rozsądek i jasność wspomnień: one zawsze idą w parze. Dwumian zdrowia.
Wepchnęłam Ilarię do pokoju, rzuciłam okiem na syna, który ciągle spał, i wyszłam, zamykając drzwi na klucz płynnym, naturalnym gestem. Dziewczynka buntowała się, krzyczała, waliła rękami, ale ją zignorowałam i ruszyłam do gabinetu. Nie wiedziałam, co dzieje się z psem, Ilaria bardzo go kochała, nie chciałam, żeby go oglądała. O tak, musiałam ją chronić, a moja szczera obawa o nią przyniosła mi ukojenie. Beznamiętny plan czuwania nad dziećmi powoli przekształcił się w niezbywalną potrzebę, najważniejszą z trosk, a to był dobry znak.
W gabinecie unosił się nieprzyjemny zapach śmierci. Weszłam cicho, Otto nawet nie drgnął pod biurkiem Maria, nie przesunął się ani o milimetr. Przykucnęłam obok, potem usiadłam na podłodze.
Najpierw zobaczyłam mrówki: przyszły nawet tutaj, badały śluzowate odchody, w których tonął grzbiet wilczura. Otto nie zwracał na nie uwagi. Cały jakby poszarzał, wyglądał jak bezbarwna wyspa z zanikającym oddechem. Zielonkawa ślina prawie wżarła się w powierzchnię kafelków, a pysk sprawiał wrażenie, jakby się w nich zatopił. Pies miał zamknięte oczy.
– Przepraszam – powiedziałam.
Pogłaskałam go po szyi, zadrżał, wyszczerzył zęby, warknął groźnie. Chciałam, żeby mi wybaczył to, co być może zrobiłam, a czego nie zdołałam zrobić. Przyciągnęłam go do siebie, oparłam jego głowę na nogach. Jego chorobliwy smród przenikał mnie do szpiku kości. Otto poruszył nieznacznie uszami i ogonem. Pomyślałam, że może to oznaka zdrowia, że nawet jego oddech jakby się uspokoił. Błyszczące plamy śliny na pysku, które okalały czarną otoczkę szczęk, wyschły, jakby nie musiał więcej wydzielać z siebie cierpienia.
Ciężko patrzeć na żywą istotę, która walczy ze śmiercią: w jednej chwili wydaje ci się, że bierze nad nią górę, a zaraz potem widać, że przegrywa. Nie wiem, ile czasu spędziliśmy w tej pozycji. Oddech psa momentami przyspieszał – jak wtedy, gdy wilczur tryskał zdrowiem i nie mógł się doczekać zabawy, gonitwy na powietrzu, zrozumienia i pieszczot – by zaraz stać się niedosłyszalny. Ciałem wstrząsały drgawki i spazmy przeplatane chwilami absolutnego bezruchu. Czułam, jak ulatuje z niego resztka sił, jak odpływają wspomnienia z przeszłości: ucieczka między świetlistymi rozbryzgami wody ze spryskiwaczy w parku, ciekawskie kopanie między krzakami, bieganie za mną po domu w nadziei, że dam coś do zjedzenia. Ta realność zbliżającej się śmierci, krwawiąca rana jego bólu nagle i nieoczekiwanie wzbudziła we mnie wstyd za moje kilkumiesięczne cierpienie i za ten absurdalny dzień. Poczułam, że pokój wraca do ładu, że dom scala swoje przestrzenie, że podłoga się utwardza, a upalny dzień kładzie się na wszystkim jak przezroczysty klej.
Jak mogłam tak się pogubić, rozproszyć zmysły, stracić sens życia. Pogłaskałam psa między uszami, a on otworzył wyblakłe oczy i utkwił we mnie wzrok. To był wzrok przyjaciela, który nie oskarża, lecz prosi o wybaczenie za swój stan. Potem przeszył go nagły ból: jego źrenice się zamgliły, Otto wyszczerzył zęby i szczeknął bez złości. Krótko po tym zdechł na moim łonie, a mną wstrząsnęło rozpaczliwe łkanie, którego nie dało się porównać z żadnym innym z minionych dni, miesięcy.
Gdy oczy już mi wyschły i ostatnie spazmy szlochu obumarły w piersi, uświadomiłam sobie, że Mario na powrót stał się poczciwym facetem, którym był od zawsze, i że już go nie kocham.