33

Ułożyłam pysk Ottona na podłodze i wstałam. Powoli zaczęło do mnie docierać wołanie Ilarii, zaraz potem głos Gianniego. Rozejrzałam się, zobaczyłam czarne od krwi odchody, mrówki, martwego psa. Poszłam po wiadro i szmatę. Okna otworzyłam na oścież, wymyłam podłogę, szybko, ale dokładnie. Kilka razy odkrzyknęłam do dzieci:

– Jedna chwila, już idę.

Nie chciałam, żeby Otto tu został, żeby dzieci go zobaczyły. Spróbowałam go podnieść, ale zabrakło mi sił. Wzięłam go za tylne łapy i przeciągnęłam do salonu, a potem na balkon. Jak wiele waży ciało obarczone śmiercią. Życie jest lekkie i nikomu nie wolno pozwolić, żeby przez niego stało się uciążliwe. Przez chwilę wpatrywałam się w poruszane wiatrem futro wilczura, potem weszłam i pomimo upału zamknęłam za sobą okna tarasowe.

Dom tonął w ciszy, nagle wydał mi się mały i przytulny, bez ciemnych kątów, bez cieni, prawie radosny dzięki dziecięcym głosom, które znowu zaczęły mnie wołać, ale już dla zabawy, ze śmiechem. Ilaria piszczała wysoko „mama”, Gianni powtarzał za nią nisko.

Żwawo ruszyłam w stronę ich pokoju, pewnym ruchem otworzyłam drzwi i oznajmiłam wesoło:

– Mamusia przyszła.

Ilaria rzuciła się na mnie i kilka razy uderzyła po nogach.

– Jak mogłaś mnie tu zamknąć.

– Masz rację, przepraszam. Ale już otworzyłam.

Usiadłam na łóżku przy Giannim, gorączka mu spadła, wyglądał tak, jakby tylko czekał, aż znowu będzie mógł się bawić z siostrą, krzyczeć, śmiać się, wściekać i kłócić. Sprawdziłam jego czoło, krople pomogły, skóra była letnia, tylko odrobinę spocona.

– Boli cię jeszcze głowa?

– Nie i jestem godny.

– Ugotuję ryż.

– Nie lubię ryżu.

– Ja też nie – zawtórowała mu Ilaria.

– Mój ryż zawsze jest dobry.

– Gdzie Otto? – zapytał Gianni.

Zawahałam się.

– Śpi w drugim pokoju. Dajcie mu spokój.

Chciałam coś jeszcze dodać, coś o poważnej chorobie wilczura, co by przygotowało dzieci na zniknięcie psa z ich życia, gdy nagle rozległ się dzwonek.

Siedzieliśmy nieruchomo, jak skamieniali.

– Tata – wyszeptała Ilaria z nadzieją.

– Nie sądzę, to nie tata – powiedziałam. – Zostańcie tutaj, zabraniam wam wychodzić, pożałujecie, jeśli się ruszycie z pokoju. Ja otworzę.

Od razu rozpoznali mój zwyczajowy ton, stanowczy i zarazem ironiczny – słowa świadomie przesadzone przy banalnych okolicznościach. Ja też go rozpoznałam i pogodziłam się z nim. Jak oni.

Przeszłam przez korytarz i stanęłam przed wejściem. Czyżby Mario naprawdę przypomniał sobie o nas? Czyżby wpadł, żeby sprawdzić, jak się mamy? To pytanie nie wzbudziło we mnie żadnych emocji, pomyślałam tylko, że byłoby miło z kimś porozmawiać.

Zerknęłam przez wizjer. To był Carrano.

– Czego chcesz? – zapytałam.

– Niczego. Chciałem zapytać, jak się czujesz. Wyszedłem dzisiaj wcześnie rano, do matki, nie chciałem cię budzić. Teraz wróciłem i zobaczyłem rozbitą szybę. Coś się stało?

– Tak.

– Potrzebujesz pomocy?

– Tak.

– A mogłabyś otworzyć?

Nie wiedziałam, czy mogę, ale mu tego nie powiedziałam. Wyciągnęłam rękę w stronę klucza, zdecydowanie ujęłam go w palce i lekko poruszyłam: nie stawiał oporu. Klucz zwyczajnie obrócił się w zamku.

– Cóż... – mruknął z zażenowaniem Carrano. Patrzył na mnie przez chwilę, potem zza pleców wyciągnął różę: samotny kwiat na długiej łodydze, śmieszna róża podarowana śmiesznym gestem przez skrępowanego mężczyznę.

Wzięłam ją, podziękowałam bez uśmiechu i oznajmiłam:

– Mam dla ciebie nieprzyjemne zadanie.