34
Carrano był miły. Owinął Ottona w plastikową płachtę, którą trzymał w piwnicy, zaniósł do samochodu i zostawiwszy mi swoją komórkę, pojechał pochować go za miastem.
Od razu zadzwoniłam do pediatry, szczęście mi dopisało, zastałam go, pomimo że był sierpień. Gdy ze szczegółami relacjonowałam objawy u syna, poczułam, jak krew pulsuje mi w skroniach, i to tak mocno, że naszła mnie obawa, czy lekarz nie usłyszy tego przez telefon. Serce znowu urosło mi w piersiach, nie było już puste.
Mówiłam i mówiłam, starając się zachować maksymalną precyzję, i jednocześnie chodziłam po mieszkaniu, sprawdzałam łączność między pomieszczeniami, dotykałam przedmiotów, a przy najlżejszym kontakcie z takim czy innym bibelotem, szufladą, komputerem, książkami, zeszytami, klamką u drzwi powtarzałam sobie w duchu: najgorsze już minęło.
Pediatra wysłuchał mnie w milczeniu, potem zapewnił, że nie muszę się martwić o Gianniego, wpadnie wieczorem, żeby go zbadać. Pozwoliłam więc sobie na długi, chłodny prysznic: igiełki wody wbijały się w skórę, czułam, jak spływają ze mnie wszystkie ponure miesiące i godziny. Na brzegu umywalki dalej leżały pierścionki, które zostawiłam tu po przebudzeniu. Włożyłam na palec ten z akwamarynem, a obrączkę bez wahania wrzuciłam do kanalizacji. Przyjrzałam się ranie na udzie, zdezynfekowałam ją i zakleiłam plastrem. Spokojnie zaczęłam oddzielać kolory od białego, żeby nastawić pranie. Potrzebowałam monotonnej codziennej rutyny, chociaż dobrze wiedziałam, że ciało jeszcze się nie wyciszyło, ciągle wrze, jakbym na dnie dziury zobaczyła obrzydliwego jadowitego insekta, i każda część mnie zrywała się do ucieczki, wymachując rękami, wierzgając nogami. Musiałam na powrót przyswoić sobie miarowy krok tego, kto wie, dokąd zmierza i w jakim celu.
Dlatego skupiłam się na dzieciach, trzeba je było jakoś poinformować, że pies zdechł. Chociaż ostrożnie dobierałam słowa i modulowałam głos jak przy opowiadaniu bajek, Ilaria szlochała rozpaczliwie, a Gianni w pierwszym momencie zrobił ponurą minę i rzucił z groźnym pomrukiem, że trzeba o tym powiedzieć tacie, ale zaraz potem znowu się uskarżał na ból głowy i nudności.
Jeszcze nie skończyłam ich pocieszać, gdy wrócił Carrano. Wpuściłam go, ale potraktowałam chłodno, pomimo jego uprzejmego zachowania. Dzieci nie przestawały wołać ze swojego pokoju. Były święcie przekonane, że to on otruł psa, dlatego nie chciały go w domu, a już na pewno nie życzyły sobie, żebym ja z nim rozmawiała.
Mnie też coś od niego odpychało, pewnie zapach świeżej ziemi, którym przesiąkło ubranie, dlatego na jego nieśmiałe spoufalanie się odpowiadałam monosylabami, które przypominały sporadyczne krople cieknące z zepsutego kranu.
Carrano próbował mi zrelacjonować, gdzie pochował wilczura, ja jednak nie okazałam zainteresowania ani umiejscowieniem grobu, ani szczegółami związanymi z tą smutną misją, jak sam się wyraził, na dodatek przerywałam mu co chwilę, wołając do Gianniego i Ilarii: uciszcie się, już idę. Speszył się więc i uciął temat. A żeby jakoś zagłuszyć drażniące pokrzykiwania dzieci, zaczął opowiadać o swojej starej matce i o problemach związanych z opieką nad nią. Długo się nad tym rozwodził, aż w końcu stwierdziłam, że dzieci długowiecznych matek mają to nieszczęście, że nie wiedzą, czym jest śmierć, nigdy więc się nie usamodzielniają. Poczuł się dotknięty i szybko się pożegnał z wyraźnym przygnębieniem.
Tego dnia już więcej się ze mną nie kontaktował. Pozwoliłam, aby róża zwiędła w wazonie na moim biurku, które nie oglądało kwiatów od zamierzchłych czasów, kiedy Mario, na podobieństwo Swanna, bohatera powieści Prousta, ofiarowywał mi na każde urodziny katleję. Wieczorem płatki poczerniały i przechyliły się w dół, opierając na łodydze. Wyrzuciłam kwiat do kosza.
Lekarz przyszedł po kolacji: chudy, starszy pan, lubiany przez dzieci, bo za każdym razem, gdy je badał, kłaniał się nisko i zwracał się do nich per „panicz Giovanni”, „panienka Illi”.
– Paniczu Giovanni – zwrócił się do syna. – Proszę natychmiast pokazać mi język.
Uważnie obejrzał chłopca i złe samopoczucie zrzucił na karb letniego wirusa, który wywołał zaburzenia jelitowe. Nie wykluczył jednak, że Gianni mógł zjeść coś zepsutego, na przykład jajko, albo – co przekazał mi szeptem w salonie – że może to być reakcja na stres.
Usiadł za biurkiem i zabrał się za wypisywanie recepty, wtedy ja, spokojnym głosem, jakby tego typu zwierzenia były między nami na porządku dziennym, opowiedziałam mu o rozstaniu z Mariem, o ciężkim dniu, który wreszcie dobiegł końca, i o śmierci Ottona. Wysłuchał mnie cierpliwie i z uwagą, z dezaprobatą pokręcił głową i przepisał probiotyk, czułość dla obojga dzieci, napar z codziennej rutyny i odpoczynek dla mnie. Obiecał, że wróci za kilka dni.