3
Siedziałam nieruchomo dłuższą chwilę i myślałam tylko o jednym: że Mario ma inną kobietę, że zakochał się w innej, sam to przyznał. W końcu wstałam i zaczęłam sprzątać ze stołu. Na obrusie w plamie krwi leżał odłamek szkła. Włożyłam palce do makaronu i wyłowiłam dwa inne kawałki butelki, która rano wyleciała mi z rąk. Nie wytrzymałam i wybuchnęłam płaczem. Gdy się uspokoiłam, wywaliłam jedzenie do kosza. Do nóg podszedł Otto i zaczął skomleć, wzięłam więc smycz i wyprowadziłam psa na spacer.
O tej porze na placyku nie było żywego ducha, światło latarń ugrzęzło między gęstym listowiem, czarne cienie przypominały mi o dziecięcych strachach. Zazwyczaj to Mario wyprowadzał psa przed północą, ale od kiedy odszedł, również to zadanie spadło na moje barki. Dzieci, pies, zakupy, obiad i kolacja, pieniądze: oto codzienne skutki porzucenia. Mój mąż przeniósł swoje myśli i pragnienia w inne miejsce. Od teraz sama będę wypełniać obowiązki, które kiedyś dzieliliśmy między siebie.
Musiałam zareagować, musiałam się zorganizować.
Nie ulegaj emocjom, powiedziałam sobie w duchu, nie wybiegaj w przyszłość.
Skoro on kocha inną kobietę, na nic twoje wysiłki, spłyną po nim jak woda po kaczce. Zduś ból, kontroluj gesty, opanuj głos. Pamiętaj, że on ma teraz co innego w głowie, zmienił sypialnię, zamknął się w innym ciele. Nie zachowuj się jak bidulka, nie wylewaj łez. Nie upodabniaj się do zdruzgotanych kobiet z książki głośnej w latach twojej młodości.
Przed oczami miałam jej okładkę. Dała mi ją nauczycielka francuskiego, gdy wyznałam jej buńczucznie, z naiwną popędliwością, że zamierzam zostać pisarką. Było to w 1978 roku, ponad dwie dekady temu. „Przeczytaj to”, powiedziała, a ja posłusznie wykonałam. Ale gdy oddawałam książkę, wyrwał mi się zarozumiały komentarz: te kobiety są głupie. Wykształcone i bogate, a pękają jak szklane bombki w dłoniach roztargnionych mężczyzn. Wydawały mi się niemądre, ja zamierzałam być inna, chciałam pisać opowiadania o kobietach z ikrą, o kobietach wygadanych, a nie podręczniki dla porzuconych żon z utraconą miłością na pierwszym miejscu. Byłam młoda, miałam marzenia. Nie lubiłam ponurych tekstów, ciemnych jak spuszczona żaluzja. Kochałam światło, powietrze między żerdkami. Chciałam pisać opowiadania, w których hula wiatr, a w promieniach słońca tańczą drobinki kurzu. Fascynowały mnie teksty autorów, którzy w każdej linijce pozwalają spojrzeć w dół i poczuć lęk wysokości, dostrzec mroki piekieł. To wszystko wyrzuciłam z siebie jednym tchem, jak nigdy dotąd, na co nauczycielka odpowiedziała sarkastycznym i nieco złośliwym uśmieszkiem. Pewnie ona też straciła coś lub kogoś. A teraz, dwadzieścia lat później, to samo spotkało mnie. Zaraz stracę Maria, a może już go nie mam. Szłam sztywno za niecierpliwym Ottonem, czułam wilgotny oddech rzeki i zimny asfalt pod nogami.
Nie mogłam się uspokoić. Jak to możliwe, że Mario ot tak, znienacka, postanowił mnie porzucić? Mało prawdopodobne, żeby w jednej chwili przestał interesować się moim życiem, jakbym była rośliną, którą przez tyle lat podlewał i nagle skazał na uschnięcie. Nie mogłam uwierzyć, że jednostronnie uznał, że nie musi się już mną przejmować. Zaledwie dwa lata wcześniej powiedziałam mu, że chcę mieć czas dla siebie, pracę, która pozwoli mi wyrwać się z domu na kilka godzin. Znalazłam zatrudnienie w małym wydawnictwie, ciekawą ofertę, on jednak nakłonił mnie, żebym zrezygnowała. I chociaż twierdziłam, że też chcę zarabiać, choćby tylko trochę, odrobinę, odradził mi: najgorsze już minęło, powiedział, nie potrzebujemy pieniędzy, możesz wrócić do pisania, więc skorzystaj z okazji. Przyznałam mu rację, zwolniłam się po kilku miesiącach i po raz pierwszy zatrudniłam gospodynię do pomocy. Ale nie byłam w stanie pisać, marnowałam tylko czas na pretensjonalną i wydumaną bazgraninę. Z przygnębieniem patrzyłam, jak dumna Rosjanka, źle tolerująca krytykę i upomnienia, pucuje moje mieszkanie. Brak zajęcia, brak pomysłów na książkę, nieliczne kontakty, młodzieńcze ambicje drące się jak zużyta tkanina. Wkrótce wymówiłam kobiecie pracę, nie mogłam patrzeć, jak męczy się za mnie, podczas gdy ja nie potrafię wyrazić siebie i oddać się twórczej radości. Znowu zajęłam się domem, dziećmi, Mariem, jakbym próbowała się przekonać, że na nic więcej nie zasługuję. A tu proszę, na co zasługiwałam. Mój mąż znalazł sobie inną. Łzy napłynęły mi do oczu, ale się nie rozpłakałam. Pokaż, że jesteś silna, bądź silna. Udowodnij, na co cię stać. Tylko samodyscyplina może mnie ocalić.
Spuściłam Ottona ze smyczy i usiadłam na ławce, drżąc z zimna. Z tamtej czytanej w młodości książki przypomniało mi się kilka zdań, które wtedy dobrze wbiłam sobie do głowy: jestem czysta szczera gram w otwarte karty. O nie, pomyślałam, to jakieś brednie. Na początek muszę pamiętać, żeby zawsze stawiać przecinki. Kto rzuca słowa w bezładzie, już przekroczył granicę, czuje potrzebę egzaltacji i dlatego jest bliski zatracenia. I jeszcze: wszystkie kobiety są mokre czują się przy nim jak boginie bo ma naprężoną laskę. W młodości lubiłam wulgaryzmy, przepełniały mnie poczuciem męskiej swobody. Teraz już wiem, że wulgaryzmy mogą wykrzesać iskry szaleństwa, jeśli padają z tak opanowanych ust jak moje. Zamknęłam oczy, schowałam twarz w dłoniach i przycisnęłam palce do powiek. Kochanka Maria. Wyobraziłam ją sobie jako dojrzałą kobietę, w kiblu, z podkasaną spódnicą, podczas gdy on bierze ją od tyłu, pieści spocone pośladki, wkłada palce do tyłka, pod nimi podłoga jest śliska od spermy. Nie, przestań. Wyprostowałam się z impetem, zagwizdałam na Ottona, tak jak Mario mnie nauczył. Przegnałam obrazy, wulgarny język. Przegnałam zawiedzione kobiety. Otto biegał tam i z powrotem, starannie wybierając miejsce na sikanie, a ja nagle poczułam na całym ciele jakby rany wywołane seksualnym porzuceniem. Groziło mi, że się utopię w pogardzie do siebie i w tęsknocie za nim. Wstałam, przeszłam przez alejkę, jeszcze raz zagwizdałam i poczekałam, aż Otto przybiegnie do nogi.
Nie wiem, ile czasu minęło: zapomniałam o psie, o tym, gdzie jestem. Mimowolnie, z czułością, z lekkim podnieceniem, z żalem oddałam się wspomnieniom naszej miłości. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk własnego głosu, powtarzałam do siebie raz za razem: „Jestem piękna, jestem piękna”. Wtedy zobaczyłam Carrana, naszego sąsiada muzyka, jak przechodzi przez ulicę, idzie na placyk, a potem kieruje się w stronę bramy kamienicy.
Zgarbiony, o długich nogach, z instrumentem na plecach. Dzieliło nas ze sto metrów, miałam więc nadzieję, że mnie nie widział. Był jednym z tych nieśmiałych mężczyzn, którym brakuje powściągliwości w stosunkach z innymi. Jeśli tracą zimną krew, to na całego, a jeśli są uprzejmi, to aż ociekają słodyczą. Często sprzeczał się z Mariem o zalany sufit w łazience albo o ujadanie Ottona. Ze mną też nie miał dobrych relacji, ale z całkiem innej przyczyny. Za każdym razem, gdy się mijaliśmy, zainteresowanie, które dostrzegałam w jego oczach, wprawiało mnie w zakłopotanie. Nie zachowywał się grubiańsko, bo nie był do tego zdolny. Ale chyba wszystkie kobiety budziły w nim niepokój i dlatego błądził oczami, słowem i gestem, mimowolnie zdradzając pożądanie. Wiedział o tym i się tego wstydził, ale chcąc nie chcąc angażował mnie w swój wstyd. Dlatego wolałam go unikać, krępowało mnie nawet zwykłe „dzień dobry” czy „dobry wieczór”.
Patrzyłam, jak przechodzi przez plac: wysoki, tym wyższy, że z dużym futerałem na plecach, chudy, ale ociężały w ruchu, szpakowaty. Nagle jego nieśpieszny krok zachwiał się i stracił rytm. Carrano stanął, podniósł stopę, zaklął. Zobaczył mnie i rzucił z rozżaleniem:
– Widzi pani? Zniszczyłem sobie but.
Nic nie wskazywało, że to moja wina, mimo to się zawstydziłam, przeprosiłam i zaczęłam wściekle wołać Ottona, jakby to pies powinien sam się wytłumaczyć przed naszym sąsiadem i mnie uniewinnić. Ale Otto przemknął tylko przez plamy światła pod latarniami i zaraz znowu zniknął w ciemnościach.
Muzyk nerwowo wytarł podeszwę o trawę, a potem obejrzał ją z pedantyczną dokładnością.
– Nie musi pani przepraszać, wystarczy wyprowadzać psa gdzie indziej. Ludzie się skarżą...
– Przykro mi. Mój mąż zazwyczaj uważa...
– Proszę wybaczyć, ale pani mężowi brakuje kultury.
– To panu teraz brakuje kultury – rzuciłam bez namysłu. – Zresztą nie my jedni mamy psa.
Pokręcił głową, machnął ręką na znak, że nie zamierza się kłócić, i wymamrotał:
– Proszę powiedzieć mężowi, żeby trochę przystopował. Znam osoby, które chętnie rozsypałyby w okolicy zatrute kotlety.
– Niczego mężowi nie powiem – krzyknęłam ze złością. I dodałam bez związku, tak dla przypomnienia samej sobie: – Ja już nie mam męża.
Po czym zostawiłam go i rzuciłam się biegiem przez trawnik, w stronę ciemnych krzaków i drzew, wołając Ottona co tchu w piersiach, jakbym potrzebowała psa do obrony przed tym człowiekiem, bo zamierza mnie gonić. Gdy w końcu się obejrzałam, ciężko dysząc, muzyk po raz ostatni sprawdzał podeszwę, a potem ruszył zmęczonym krokiem i zniknął w bramie.