45
Przyszedł do domu dwa dni później, objuczony prezentami. Gianni i Ilaria, wbrew moim przewidywaniom, przywitali się z nim zwyczajnie, bez wylewności: najwyraźniej ojciec im spowszedniał przez cotygodniowe spotkania. Od razu zabrali się za rozpakowywanie podarunków, które trafiły w ich upodobania. Mario próbował przyłączyć się do zabawy, ale nie dostał pozwolenia. Pokręcił się przez chwilę po pokoju, musnął palcami taki czy inny przedmiot, wyjrzał przez okno. Zaproponowałam więc:
– Napijesz się kawy?
Przystał od razu i ruszył za mną do kuchni. Rozmawialiśmy o dzieciach, powiedziałam, że przechodzą trudny okres, zrobił taką minę, jakby spadł z księżyca: zapewnił, że u niego są posłuszne, zdyscyplinowane. W pewnym momencie wyjął kartkę i długopis i dokładnie rozplanował dni, w których on poświęci im swój czas, oraz te, w których to ja się nimi zajmę: powiedział, że rutynowe spotkania co tydzień to błąd.
– Mam nadzieję, że kwota, którą przelewam co miesiąc, jest wystarczająca – upewnił się.
– Może być – odparłam. – Nie żałujesz nam.
– Sam się zajmę separacją.
– Jeśli się dowiem – ostrzegłam go – że zajmujesz się swoimi sprawami, a nie dziećmi i podrzucasz je Carli, nigdy więcej ich nie zobaczysz.
Speszył się, spuścił wzrok na kartkę.
– Nie musisz się martwić, Carla to dobra dziewczyna – zapewnił.
– Nie wątpię, ale wolałabym, żeby Ilaria nie zdrabniała infantylnie słów jak ona. I nie chcę, żeby Gianni poszedł twoim śladem i marzył o jej piersiach.
Rzucił długopis na stół i odparł ze smutkiem:
– Wiedziałem. Jeszcze ci nie minęło.
Skrzywiłam się, zacisnęłam wargi i rzuciłam:
– Wszystko mi minęło.
Spojrzał na sufit, potem na podłogę, wyczułam u niego rosnące niezadowolenie. Oparłam się o krzesło. To, na którym on siedział, wyglądało jak przyklejone do żółtej kuchennej ściany. Zapatrzyłam się w niemy śmiech na ustach Maria, którego nigdy wcześniej nie zauważyłam. Pasował do niego, nadawał mu wygląd człowieka sympatycznego, który chce pokazać, że wiele wie.
– Co ty sobie o mnie myślisz? – zapytał.
– Nic. Dziwię się tylko temu, co usłyszałam od ludzi.
– Co usłyszałaś?
– Że jesteś zdradliwym oportunistą.
Mario przestał się uśmiechać i odpowiedział lodowato:
– Ci, którzy tak mówią, nie są ode mnie lepsi.
– Mnie nie interesuje, jacy oni są, ale jaki ty jesteś i czy zawsze taki byłeś.
Nie wyjaśniłam, że zamierzałam całkowicie wyeliminować go ze swojego ciała, wyplenić nawet te cechy, których ze względu na swego rodzaju pozytywny stereotyp, albo po prostu z wygodnictwa, nigdy nie umiałam dostrzec. Przemilczałam, że najchętniej uwolniłabym się od jego tonu, od powiedzonek, stylu bycia, stosunku do świata. Pragnęłam być sobą, o ile miało to jeszcze sens. A przynajmniej chciałam sprawdzić, co ze mnie zostanie, gdy jego już nie będzie.
Odparł z udawaną melancholią:
– A skąd ja mam wiedzieć, jaki jestem, a jaki nie jestem.
I machnął w stronę miski Ottona, która dalej stała w kącie obok lodówki.
– Może podaruję dzieciom innego psa.
Pokręciłam głową, Otto przebiegł przez mieszkanie, usłyszałam delikatny tupot jego łap po podłodze, jakby tykanie. Złożyłam dłonie i potarłam jedną o drugą, powoli, żeby usunąć z nich skraplające się przygnębienie.
– Zamienniki nie są dla mnie.
Tamtego wieczoru, już po wyjściu Maria, wróciłam do stron, na których Anna Karenina idzie na śmierć, oraz do tych, gdzie mowa jest o zawiedzionych kobietach. Czytałam i czułam się bezpiecznie, nie byłam już jak te panie z książek, przestały wciągać mnie w swój wir. Zauważyłam, że pogrzebałam gdzieś nawet porzuconą żonę z mojego neapolitańskiego dzieciństwa, moje serce przestało bić w jej piersi, nasze ciała się rozstały. Bidulka zamieniła się w starą fotografię, skostniałą i bezkrwistą przeszłość.