5
Jednocześnie zaczęło rosnąć we mnie nieustające poczucie zagrożenia. Zadręczałam się odpowiedzialnością za dzieci i za ich potrzeby finansowe. Bałam się, że nie będę umiała zatroszczyć się o nie, że je skrzywdzę w chwili zmęczenia czy roztargnienia. Co prawda wcześniej Mario niewiele mi pomagał, bo cały czas zajęty był pracą. Ale już sama jego obecność – a właściwie nieobecność, która w razie potrzeby mogła przerodzić się w obecność – dodawała mi otuchy. Teraz nie wiedziałam, gdzie się podziewa, nie mogłam się z nim skontaktować, bo nie miałam do niego numeru stacjonarnego, a telefon komórkowy był wiecznie wyłączony, koledzy z pracy zaś – pewnie jego wspólnicy – odpowiadali, że jest na chorobowym albo że wziął urlop, albo że wyjechał służbowo za granicę. Czułam się więc jak bokser, który nie pamięta, jak wymierzać ciosy, więc krąży po ringu na miękkich nogach i z opuszczoną gardą.
Żyłam w wiecznym strachu, że zapomnę odebrać Ilarię ze szkoły. Gdy posyłałam Gianniego do pobliskich sklepów na zakupy, bałam się, że coś mu się stanie albo, co gorsza, że tak skupię się na własnych zmartwieniach, że on całkiem wyleci mi z głowy i nie sprawdzę, czy wrócił już do domu.
Żyłam w stanie permanentnego rozchwiania, na które reagowałam wyczerpującą samokontrolą. Myśli miałam zajęte Mariem, fantazjowaniem o nim i jego kobiecie, analizowaniem naszej przeszłości i dociekaniem, gdzie popełniłam błąd. Z drugiej strony rozpaczliwie pilnowałam swoich obowiązków: żeby posolić wodę na makaron, żeby nie posolić jej dwukrotnie, żeby sprawdzać datę ważności produktów, żeby nie zostawić odkręconego gazu.
Którejś nocy usłyszałam szmer w domu, jakby kartka papieru pod wpływem przeciągu szybko sunęła po podłodze.
Otto wył przeraźliwie. Nasz wilczur nie był odważnym psem.
Wstałam, zajrzałam pod łóżko, pod meble. W pewnym momencie pośród kłębków kurzu coś czarnego czmychnęło spod komody, dało nogę z sypialni i wśród głośnego ujadania schroniło się w pokoju dzieci.
Pobiegłam do nich, zapaliłam światło, zaspane wywlokłam z łóżek na korytarz i zamknęłam drzwi. Mój strach je przeraził, dlatego zebrałam w sobie wszystkie siły, żeby się uspokoić. Poleciłam Gianniemu, żeby skoczył po miotłę, a ponieważ był dzieckiem nadgorliwym, razem z miotłą przyniósł też kubeł na śmieci. Ilaria zaś zaczęła piszczeć:
– Chcę do taty, zadzwoń do taty!
– Wasz ojciec nas zostawił – syknęłam wściekle. – Mieszka teraz gdzie indziej, z inną panią. Już nas nie potrzebuje.
Chociaż każda istota przypominająca gady budzi we mnie odrazę, ostrożnie otworzyłam drzwi, odsuwając jednocześnie pchającego się Ottona, i zamknęłam je sobie za plecami.
Zacznę od tego. Koniec ze słabością, jestem zdana sama na siebie. Z obrzydzeniem i złością wsunęłam miotłę pod łóżko Gianniego, potem Ilarii, na koniec pod szafę. Żółtozielona jaszczurka, która nie wiadomo jakim cudem dotarła na piąte piętro, przemknęła pod ścianą w poszukiwaniu jakiejś szpary. Dopadłam ją w rogu i zmiażdżyłam, całym ciałem napierając na kij. Gdy było po wszystkim, wyszłam, z obrzydzeniem niosąc przed sobą kosz z trupem wielkiej jaszczurki, i powiedziałam:
– Załatwione. Tatuś już nie jest nam potrzebny.
Ilaria rzuciła twardo:
– Tatuś by jej nie zabił, wziąłby za ogon i wyniósł na trawnik.
Gianni zaś pokręcił głową, podszedł do mnie, przyjrzał się gadzinie i objął mnie w pasie.
– Następnym razem sam chcę zaszlachtować intruza – powiedział.
To jedno słowo, zaszlachtować, zdradziło mi, jak wielki ból kryje się w tym chłopcu. Moje dzieci właśnie przyswajały po cichu to, co im przed chwilą oznajmiłam: że ich ojciec odszedł, bo bardziej niż na nich, niż na mnie, zależało mu na obcej kobiecie.
O nic nie zapytały, nie chciały wyjaśnień. Wróciły do łóżek ze strachem w oczach, bo kto wie, jakie jeszcze stwory z parku dały radę przypełznąć aż do naszego mieszkania. Długo nie mogły zasnąć, a rano, po przebudzeniu, były innymi dziećmi, jakby w nocy odkryły, że nie ma już na świecie bezpiecznych miejsc. Ja też tak uważałam.