7
W dzień byłam coraz bardziej rozbiegana i roztargniona. Wynajdywałam sobie rzeczy do załatwienia, latałam z jednego końca miasta na drugi w sprawach niewymagających pośpiechu, do których jednak podchodziłam z takim zaangażowaniem, jakby chodziło o kwestie życia lub śmierci. Chciałam wyglądać na zdeterminowaną, ale moje ciało wymykało się spod kontroli, zachowywałam się jak lunatyczka.
Turyn wyglądał jak wielka forteca o żelaznych murach, szarych i lodowatych, których wiosenne słońce nie potrafiło ogrzać. W pogodne dni na ulice kładło się chłodne światło i zalewało mnie mdłościami oraz potem. Jeśli szłam pieszo, potykałam się o różne przedmioty albo wpadałam na ludzi, po czym siadałam, gdzie popadnie, żeby się uspokoić. W samochodzie zaś zapominałam, że jestem za kierownicą, i wyrządzałam same szkody. Drogę szybko przesłaniały żywe wspomnienia z przeszłości albo fantazje pełne żalu, dlatego wpadałam na zderzaki albo hamowałam w ostatniej chwili, ze złością, jakby rzeczywistość pchała się nachalnie przed oczy tylko po to, żeby zniszczyć wyimaginowany świat, jedyny, który w tamtej chwili się dla mnie liczył.
W takich przypadkach wyskakiwałam z auta jak furia, kłóciłam się z kierowcą samochodu, w który wjechałam, obrzucałam obelgami, a jeśli był mężczyzną, krzyczałam, że kto wie, co miał w głowie, pewnie same sprośności, młodocianą kochankę.
Przestraszyłam się dopiero wtedy, kiedy z roztargnienia pozwoliłam Ilarii usiąść z przodu. Jechałam po corso Massimo D’Azeglio, gdzieś na wysokości liceum Galileo Ferraris. Mżyło, pomimo słonecznej pogody. Nie wiem, o czym myślałam, gdzie patrzyłam, może spojrzałam na córkę, żeby sprawdzić, czy zapięła pasy. W ostatniej chwili zobaczyłam czerwone światło i postać chudego mężczyzny na pasach. Patrzył przed siebie, wyglądał jak Carrano, nasz sąsiad. Może to był on, ale bez instrumentu, ze spuszczoną głową, szpakowatymi włosami. Wcisnęłam pedał hamulca, auto z długim żałosnym piskiem zatrzymało się kilka centymetrów od mężczyzny, Ilaria walnęła głową o przednie okno: skóra na jej czole od razu zrobiła się fioletowa, a po szybie rozpełzła się świetlista pajęczyna.
Wrzaski, płacz, zgrzyt kół tramwajowych po mojej prawej stronie, szarożółta masa pojazdu sunąca za chodnikiem i za siatką. Siedziałam oniemiała i zszokowana, a Ilaria okładała mnie wściekle pięściami i piszczała:
– Przez ciebie się uderzyłam, głupia jesteś, bardzo się uderzyłam!
Ktoś mówił coś do mnie niezrozumiale, chyba właśnie sąsiad, o ile to był on. Otrząsnęłam się z otępienia, odpowiedziałam opryskliwie. Potem przytuliłam Ilarię, sprawdziłam, czy leci jej krew z czoła, wrzasnęłam na nachalne klaksony, odepchnęłam irytujących natrętów, mgławicę cieni i dźwięków. Zostawiłam samochód, wzięłam Ilarię na ręce i poszukałam wody. Przeszłam przez torowisko i ruszyłam w stronę szarej publicznej toalety, na której stary napis głosił: Dom związkowy. Ale zaraz zmieniłam zdanie – co ja robię? – zawróciłam. Usiadłam na przystanku tramwajowym z wyjącą Ilarią w ramionach, przeganiając gwałtownymi ruchami cienie i głosy, które tłoczyły się wokół mnie. Gdy uspokoiłam małą, postanowiłam jechać do szpitala. Pamiętam, że miałam w głowie tylko jedną myśl: ktoś przekaże Mariowi, że jego córka została poszkodowana, a wtedy on wyjdzie z ukrycia.
Stan Ilarii okazał się bardzo dobry. Jeszcze przez długi czas z dumą nosiła na środku czoła fioletowy guz, nic groźnego, zwłaszcza w oczach jej ojca, o ile ktokolwiek cokolwiek mu powiedział. Jedynym drażniącym wspomnieniem z wydarzenia pozostała tamta myśl, dowód mojej nikczemnej desperacji, odruchowego pragnienia, by wykorzystać córkę i ściągnąć Maria do domu, a potem powiedzieć mu: widzisz, do czego dochodzi, gdy cię nie ma? Rozumiesz, do czego doprowadzasz mnie dzień po dniu?
Wstydziłam się tego. Z drugiej strony nic nie mogłam poradzić, w głowie miałam tylko jedno: jak go odzyskać. Wkrótce ogarnęła mnie prawdziwa obsesja: chciałam go spotkać, powiedzieć, że dłużej nie dam rady, pokazać, do jakiego stanu się doprowadziłam bez niego. Byłam pewna, że w swoim zaślepieniu utracił zdolność rozumowania i nie dociera do niego, w jakiej faktycznie sytuacji znalazłam się z dziećmi. Pewnie wyobraża sobie, że żyjemy spokojnie, jak dawniej. Może myśli, że jest nam nawet lżej, bo ja nie muszę się o niego troszczyć, a dzieci nie muszą się więcej obawiać jego ojcowskiego autorytetu: jednym słowem, Gianni nie dostaje reprymendy, jeśli bije Ilarię, a Ilaria – jeśli dręczy brata, i wszyscy bez wyjątku są zadowoleni. Trzeba otworzyć mu oczy. Miałam nadzieję, że jeśli nas zobaczy, jeśli spojrzy na stan mieszkania, jeśli choć przez jeden dzień przyjrzy się naszemu obecnemu życiu – chaotycznemu, pełnemu problemów i napiętemu jak struna wrzynająca się w ciało – jeśli przeczyta moje listy i dowie się, jak wielki trud wkładam w analizę tego, co się popsuło w naszym związku, od razu wróci na łono rodziny.
Krótko mówiąc, nigdy by nas nie porzucił, gdyby wiedział, do czego to doprowadzi. Nawet sama wiosna, która jemu wydawała się pewnie cudowną porą roku, bez względu na to, gdzie się znajdował, dla nas była jedynie otchłanią trudów i zmęczenia. W dzień i w nocy park wyglądał tak, jakby napierał na nasz dom, by go pożreć gałęziami i listowiem. Pyłki atakowały budynek i wpędzały Ottona w radosne szaleństwo. Ilarii spuchły powieki, Gianni dostał wysypki wokół nosa i za uszami. A ja sama coraz częściej padałam z wycieńczenia i otępienia już o dziesiątej rano i ledwo budziłam się w porę, żeby biec po dzieci do szkoły, dlatego ze strachu, że mogę kiedyś nie wstać na czas, zaczęłam przyzwyczajać Ilarię i Gianniego do samodzielnego powrotu ze szkoły.
Początkowo martwiłam się tymi nagłymi napadami snu w ciągu dnia, traktując je jako objaw choroby, z czasem jednak zaczęły mi się podobać i czekałam na nie. Bywało, że ze snu wyrywał mnie daleki odgłos dzwonka. To były dzieci, które od dłuższej chwili dobijały się do drzwi. Raz, gdy otworzyłam im z wielkim opóźnieniem, Gianni mi oznajmił:
– Myślałem, że umarłaś.