9

Odwróciłam się. Dzieci otworzyły drzwi do swojego pokoju, ale nie odważyły się wyjść za próg. Moja mina raczej ich nie ośmielała. Spoglądały na mnie z przerażeniem.

W oczach miały taki strach, jakby widziały o wiele więcej, niż w rzeczywistości można zobaczyć, jak niektórzy bohaterowie z opowieści o duchach. Może obok mnie stała bidulka – sztywna jak posąg nagrobny porzucona kobieta z moich dziecięcych wspomnień. Przybyła z Neapolu, żeby przytrzymać mnie za rąbek spódnicy, zanim pofrunę w dół z piątego piętra. Wiedziała, że najchętniej zalałabym męża łzami z zimnego potu i krwi i wykrzyczała: zostań. Pamiętam, że bidulka tak zrobiła. A potem, któregoś wieczoru, próbowała się otruć. Moja matka mówiła szeptem do dwóch pracownic, brunetki i blondynki: „Bidulka myślała, że mąż pożałuje czynu i przybiegnie do jej wezgłowia, by błagać o przebaczenie”. On jednak był daleko, przy kobiecie, którą teraz kochał. Moja matka gorzko śmiała się z tej historii i z innych podobnych, które słyszała. Kobietom pozbawionym miłości gasną oczy, kobiety pozbawione miłości umierają za życia. Tak mówiła, szyjąc godzinami i tnąc materiał na klientkach, które jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych zamawiały u niej sukienki. Historie, plotki, szycie: a ja słuchałam. To wtedy, bawiąc się pod stołem, odkryłam potrzebę pisania. Niewierny mąż, który zwiał do Pescary, nie wrócił nawet wtedy, gdy żona balansowała jak ekwilibrysta między życiem a śmiercią i trzeba było wezwać karetkę, zawieźć ją do szpitala. Wyrażenie to na zawsze zapadło mi w pamięci. Balansować między życiem a śmiercią, jak ekwilibrysta. Wsłuchiwałam się w słowa matki i nie wiedzieć dlaczego, wyobrażałam sobie, że bidulka z miłości do męża położyła się na ostrzu miecza, a ono przecięło jej sukienkę i skórę. Gdy zobaczyłam ją po powrocie ze szpitala, wyglądała jeszcze biedniej, a pod ubraniem miała ciemnoczerwoną bliznę. Sąsiedzi unikali jej tylko dlatego, że nie wiedzieli, jak się do niej odezwać, co powiedzieć.

Otrząsnęłam się, górę wzięło rozgoryczenie, najchętniej rzuciłabym się na Maria całym ciężarem ciała. Postanowiłam, że nie dam mu spokoju. Następnego dnia zamierzałam zadzwonić do dawnych znajomych i odnowić kontakty. Ale telefon nie działał, Mario mówił prawdę. Gdy podnosiłam słuchawkę, słyszałam tylko drażniący świst i odległe głosy.

Była jeszcze komórka. Wybierałam numer po numerze i mówiłam głosem sztucznie łagodnym, dawałam do zrozumienia, że powoli godzę się z losem, że przywykam do nowej rzeczywistości. Jeśli ktoś okazał zrozumienie, ostrożnie wypytywałam o Maria, o jego kobietę, ale tak, jakbym wszystko wiedziała i potrzebowała tylko rozmowy. Większość odpowiadała monosylabami, domyśliła się, że to podstęp i prowadzę własne śledztwo. Niektórzy jednak nie umieli oprzeć się pokusie i zdradzili pewne drobne szczegóły: kochanka mojego męża jeździ szarym volkswagenem, zawsze nosi prostackie czerwone botki, to blondynka bez wyrazu, w trudnym do określenia wieku. Najbardziej chętna do pogaduszek okazała się Lea Farraco. Nie roznosiła plotek, ograniczyła się do pewnych informacji. Co prawda nigdy ich nie spotkała i o kobiecie nie może mi niczego powiedzieć, wie jednak, że mieszkają razem. Nie zna adresu, ale ludzie gadają, że to gdzieś w okolicach largo Brescia. Tak, dokładnie tak, largo Brescia. Ukryli się daleko, w miejscu mało atrakcyjnym, bo Mario nie chciał się z nikim widywać, zwłaszcza ze starymi znajomymi z politechniki.

Zaczęłam pytać o dalsze szczegóły, gdy nagle komórka zgasła. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ją ładowałam. Rzuciłam się na poszukiwania ładowarki, bez skutku. Poprzedniego dnia wysprzątałam każdy kąt mieszkania na przyjście Maria, z pewnością wcisnęłam ją w jakieś bezpieczne miejsce, którego teraz, w ferworze przetrząsania wszystkich zakamarków, nie mogłam sobie przypomnieć. Dostałam napadu złości, Otto rozszczekał się głośno, cisnęłam komórką o ścianę, żeby nie mierzyć w psa.

Urządzenie rozpadło się na pół, części trzasnęły o podłogę, pies napadł na nie, ujadając zawzięcie, jakby były żywe. Kiedy się uspokoiłam, podeszłam do telefonu stacjonarnego, podniosłam słuchawkę, znowu usłyszałam długi świst i odległe głosy. Ale zamiast odłożyć słuchawkę na miejsce, mimowolnie, ruchem dobrze znanym palcom, wybrałam numer Lei. Świst ustał i ku mojemu zaskoczeniu wrócił normalny dźwięk.

Niepotrzebnie zadzwoniłam. Od naszej rozmowy minęło kilka chwil i gdy przyjaciółka odebrała, usłyszałam w jej głosie wymuszoną powściągliwość. Pewnie mąż ją skarcił, a może sama się zreflektowała, żeby dodatkowo nie komplikować i tak wystarczająco zagmatwanej sytuacji. Powiedziała czule, choć ze skrępowaniem, że niczego więcej nie wie. Od dawna nie widziała Maria, a o jego kobiecie w ogóle nie ma żadnych informacji, czy jest młoda, czy stara, czy pracuje. Co do adresu, largo Brescia to tylko w przybliżeniu: równie dobrze może chodzić o corso Palermo, via Teramo, via Lodi, ciężko powiedzieć, same nazwy miast w okolicy. W każdym razie byłoby to dość dziwne, gdyby Mario naprawdę się tam przeprowadził. Poradziła, żebym odpuściła, bo z czasem wszystko się ułoży.

Nie przekonała mnie, jeszcze tego samego wieczoru poczekałam, aż dzieci zasną, i wyruszyłam samochodem na poszukiwania: do drugiej w nocy krążyłam po largo Brescia, corso Brescia, corso Palermo. Jechałam powoli. Miasto w tej części nie było już tak zwarte, przecinała je szeroka rana w postaci błyszczących torów tramwajowych. Czarne niebo, odpychane jedynie przez wysoką, elegancką sylwetkę dźwigu, jak nieuchronny tłok napierało na niskie budynki i niezdrowe światło ulicznych latarń. Na balkonach białe i błękitne prześcieradła trzepotały o szare talerze anten satelitarnych. Zaparkowałam i pchana rozgoryczeniem i zacietrzewieniem ruszyłam ulicami. Miałam nadzieję, że natknę się na Maria i jego kochanicę. Liczyłam na to. Chciałam zaskoczyć ich w chwili, gdy będą wysiadać z volkswagena po powrocie z kina lub restauracji, weseli, tak jak my kiedyś, dopóki dzieci nie przyszły na świat. Nic z tego: auto za autem, wszystkie puste, zamknięte sklepy, jakiś pijak skulony w rogu. Obok świeżo wyremontowanych budynków wznosiły się zniszczone bloki, ożywiane obcą mową. Na dachu jednego z niższych domów przeczytałam żółty napis: „Silvano na wolność”. Wolny on, wolni my, wolni wszyscy. Niesmak zniewalających udręk, okowy trudnego życia. Opadałam z sił, oparłam się więc o pomalowaną na niebiesko ścianę kamienicy na via Alessandria, z wyrytymi w kamieniu literami: „Przedszkole Księcia Neapolu”. Oto gdzie się znalazłam: w mojej głowie huczał południowy akcent, utknęłam w szponach odległych miast: z jednej strony błękitna tafla morza, z drugiej białe połacie Alp. Trzydzieści lat temu bidulka z piazza Mazzini opierała się tak jak ja teraz o ścianę, o mur, gdy z rozpaczy brakowało jej tchu w piersiach. Tak jak jej, tak i mnie teraz niedostępne było pocieszenie, jakie dają bunt i zemsta. I nawet jeśli Mario naprawdę zaszył się ze swoją nową kobietą w jednym z tych bloków jak ten z ogromnym podwórkiem, z napisem „aluminium” nad wejściem, z murami upstrzonymi balkonami i prześcieradłem na każdym z nich, z pewnością ukryliby swoje szczęście przed ciekawskim wzrokiem sąsiadów za roletami i ja, z całym moim cierpieniem, z całym gniewem nie mogłabym zrobić nic, by je zerwać, by ukazać się ich oczom i unieszczęśliwić ich własnym nieszczęściem.

Długo błąkałam się po czarno-fioletowych ulicach, z absurdalną pewnością – nie popartą tak zwanym przeczuciem, lecz będącą zwykłymi pobożnymi życzeniami – że oni gdzieś tu są, gdzieś za rogiem, za drzwiami, za oknem, i może nawet mnie widzą, i kryją się w mroku, jak przestępcy zadowoleni ze swych czynów.

Nic nie osiągnęłam, koło drugiej, wyczerpana i rozczarowana, wróciłam do domu. Zaparkowałam na alejach, na placyk dotarłam pieszo. Wtedy zobaczyłam Carrana, jak zbliża się do bramy. Znad zgarbionych pleców jak kolec wystawał mu futerał.

Chciałam go zawołać, miałam dość samotności, musiałam z kimś porozmawiać, pokłócić się, powrzeszczeć. Przyspieszyłam kroku, ale on już zniknął w wejściu. I nawet gdybym zaczęła biec – choć nie miałam odwagi, bałam się, że nagle asfalt, park, każdy pień, nawet czarna tafla rzeki rozstąpią się, rozedrą w pół – nie zdołałabym go dopaść przed windą. Pomimo tego już gotowałam się do skoku, gdy nagle, w świetle ulicznej latarni, zobaczyłam, że coś leży na bruku.

Schyliłam się: to było plastikowe etui z prawem jazdy. Otworzyłam, zobaczyłam twarz muzyka na zdjęciu, dużo młodszą. Aldo Carrano, urodzony w małej wiosce na południu Włoch. Z daty urodzin wynikało, że w sierpniu skończy pięćdziesiąt trzy lata. Miałam już wymówkę, żeby do niego iść.

Włożyłam dokument do kieszeni. W windzie nacisnęłam guzik z cyfrą cztery.

Wydawało mi się, że kabina sunie jeszcze wolniej niż zazwyczaj. Cisza aż dzwoniła mi w uszach, przyspieszając bicie serca. Zatrzymałam się na czwartym piętrze i nagle ogarnęła mnie panika, szybko wcisnęłam kolejny guzik. Do domu, natychmiast do domu. A co, jeśli dzieci się obudziły, jeśli szukały mnie po pustych pokojach? Prawo jazdy oddam mu jutro. Po co pukać do drzwi obcego człowieka o drugiej w nocy?

Resztki zdrowego rozsądku żarzyły się pod stosem żalu, chęci odwetu, pragnienia, by wystawić na próbę obrażoną potęgę ciała.

Szybko do domu.