– Kochanie, serio, wystarczy już. Jest Święto Dziękczynienia – powiedział Sam. W jego głosie usłyszałam lekkie niezadowolenie.
Prowadził wypożyczony samochód i wiózł nas do domu moich rodziców w Connecticut, co jakiś czas puszczając długie światła, żeby rozjaśnić nieco ciemną podmiejską drogę, która wiła się przed nami tej bezksiężycowej nocy. Wściekle stukałam w telefon, a na kolanach trzymałam komputer i wprowadzałam poprawki, które zamierzałam zapisać w systemie, gdy tylko dorwę się do wi-fi. Mój plan, który zakładał, że jeśli nie będę się wychylała, osoba odpowiedzialna za przydzielanie projektów o mnie zapomni, wziął w łeb już po tygodniu. Kolejni starsi prawnicy wracali do domu na święta, a ci młodsi z pierwszego roku musieli ich zastąpić. Wchodziłam w długi, czterodniowy weekend z trzema transakcjami na głowie – jedną Petera i dwiema nowymi od Matta.
– Wiem, wiem, wiem! Przepraszam! Po prostu chcę to zrobić teraz, żeby móc później spędzić czas z tobą i naszymi rodzinami.
Sam pokiwał głową, ale widziałam, że nie jest przekonany.
– Przykro mi! – jęknęłam.
– Wiem.
– Przepraszam – powtórzyłam. Czułam się pokonana.
Położył mi prawą rękę na kolanie, a kiedy przesunęłam łokieć tak, żeby nie uderzać w jego dłoń podczas pisania, przewrócił oczami i cofnął ją na kierownicę.
– Króliczek! Mój króliczek jest w domu! – Mama wbiegła do holu, gdy tylko otworzyliśmy drzwi.
Poczułam apetyczny zapach pieczeni i słodki aromat cynamonu. Natychmiast mnie to uspokoiło. Położyłam bagaże na podłodze i przytuliłam się do niej.
– Cudowny zapach! – Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech.
Kiedy je otworzyłam, serce mi zamarło. W domu, w którym dorastałam, absolutnie nic się nie zmieniło. Na stole wciąż leżał ten sam kwiecisty obrus. Ta sama zrobiona na szydełku poduszka z napisem „Tam dom twój, gdzie serce twoje” zajmowała najlepsze miejsce na fotelu bujanym. Nigdy nie zwracałam uwagi na staroświeckość tego wystroju, dopóki jako dorosła osoba nie umeblowałam własnego mieszkania. Miałam wrażenie, że dom się skurczył, a ściany na mnie napierają.
Zrobiło mi się gorąco, więc dotknęłam kołnierza, a potem chwyciłam brzeg koszuli i lekko się powachlowałam.
– Czy mi się wydaje, czy jest tu strasznie ciepło?
– Możliwe, że to przez piekarnik. Otworzę okno. – Mama podeszła do parapetu, nie przestając paplać, a następnie wpuściła do pomieszczenia odrobinę chłodnego powietrza. – Robię brukselkę, chlebek kukurydziany z jalapeño i cheddarem, zapiekankę z groszkiem, chutney żurawinowo-pomarańczowy, szynkę i oczywiście indyka. Sam, twoja mama ma przywieźć tartę z warzywami i dwa ciasta. A ciocia Sue zrobiła dwie sałatki, w tym jedną owocową. O czymś zapomniałam?
– Skąd mam wiedzieć? – zapytałam tonem ostrzejszym, niż zamierzałam.
Mojej mamie zrzedła mina. Opuściła ręce wzdłuż ciała.
Zalało mnie poczucie winy.
– Chodzi mi o to, że dopiero przyjechałam! Czy mogę trochę popracować, a potem dokładnie omówimy menu?
– Jasne! Komputer jest dla ciebie przygotowany w piwnicy.
– Mam swój. – Wysunęłam swój służbowy laptop z pokrowca.
– Wi-fi nie działa. Padło po ostatniej burzy. Zamierzaliśmy je naprawić, ale w kółko wyznaczają nam sześciogodzinne okno na wizytę serwisanta! Kto ma czas, żeby tyle czekać? Po prostu użyj naszego.
Wpatrywałam się w mamę. Ja na pewno nie miałam czasu, ale nie byłam pewna, czemu mama jest tak zajęta.
– To mój komputer musi podłączyć się do Internetu. Zapisałam pliki… – Wzięłam głęboki oddech i przyłożyłam sobie palec do skroni. – Czy wasz komputer ma połączenie LAN? Czy padło tylko wi-fi? Pewnie dam radę użyć waszego, jeśli jest w sieci – powiedziałam, zakładając, że jeśli nie zdołam podłączyć własnego laptopa, będę tylko musiała jeszcze raz wykonać pracę, którą wykonałam w samochodzie.
– Nie ma Internetu – odpowiedziała mechanicznie.
Spojrzałam na Sama, szukając w jego oczach ratunku.
– Może jest gdzieś w okolicy całodobowy Starbucks – zasugerował.
Przechyliłam lekko głowę i czekałam, aż się roześmieje. Nie zrobił tego. Nie żartował. Zdążyłam się przyzwyczaić do szybkich drukarek, wielkich monitorów i ergonomicznych foteli biurowych. Praca z domu moich rodziców wydawała mi się wystarczająco niewygodna. Nie zamierzałam na domiar złego siedzieć w przypadkowym Starbucksie na przedmieściach Connecticut tylko dlatego, że rodzice nie zdołali jeszcze wkroczyć w XXI wiek. Na pewno istniało jakieś rozwiązanie, ale oczywiście musiałam znaleźć je samodzielnie.
– Chryste. – Wyjęłam telefon i ruszyłam w głąb domu, zostawiając ich przy drzwiach. Zaczęłam robić w myślach listę wszystkich rzeczy, do których będę potrzebowała Internetu w czasie tego weekendu. Numer 1: Wszystko. – Nie wiem, jak możecie tak funkcjonować – wymamrotałam.
Mama dreptała za mną, kiedy przemierzałam dom i nerwowo szukałam w telefonie numeru do naszej firmowej pomocy technicznej.
– Klasko & Fitch, centrum pomocy technicznej. Mówi Arthur. Jak mogę pomóc?
– Witaj, Arthurze. Tu Alex Vogel z nowojorskiego oddziału. Jestem chwilowo w Connecticut, kilka godzin drogi od miasta. Przyjechałam tu do rodziny na święta i nie mam wi-fi.
– Co oni niby mają z tym zrobić? – Sam zwrócił się bardziej do mojej mamy niż do mnie, a ona pokiwała głową, tak jakbym się zachowywała absurdalnie.
– Och, możecie wysłać kuriera z Myfi? O jedenastej będzie idealnie. – Mrugnęłam do Sama z teatralną przesadą. – Nie. Nie wiedziałam, że to możliwe… Tak, mam go tutaj… Nie, dzwonię z prywatnej komórki, telefon służbowy mam w ręku… dobrze… dobrze… dobrze. Co takiego?… Naprawdę?! Nie miałam pojęcia. Jesteś geniuszem. Zaczekaj, sprawdzę, czy to działa. – Otworzyłam komputer i położyłam obok niego telefon.
– Co robisz? – szepnęła mama.
Nie znosiłam, kiedy szeptała tylko dlatego, że rozmawiam przez telefon, tak jakby jej pytanie miało się dzięki temu stać mniej natrętne.
– Używam służbowego telefonu jako hotspotu. Nie wiedziałam, że da się to zrobić.
Pokiwała głową, udając, że rozumie, a potem podeszła do Sama i zaproponowała mu coś do jedzenia.
– Mam! Cztery kreski. Jeszcze raz dziękuję. Jesteś najlepszy. Wesołych świąt! – Rozłączyłam się i szeroko uśmiechnęłam.
– Uff! – Mama westchnęła. – Co ci przygotować na kolację? Sam zje sałatę i kurczaka.
– Nie jestem głodna – odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku znad ekranu, choć tak naprawdę umierałam z głodu. Niewiele rzeczy sprawiało mojej mamie taką radość jak karmienie ludzi. Odmówienie jej tej przyjemności było dla mnie sposobem na ukaranie jej za frustrację, której doświadczyłam w związku z brakiem Internetu. – Gdzie tata?
– W piwnicy. Wybiera wino na weekend. Przyjdzie na górę za…
Jak na zawołanie tata wkroczył z dużą skrzynką. Postawił ją na kuchennej wyspie i otoczył mnie ramionami. Wtuliłam głowę w jego klatkę piersiową i głęboko odetchnęłam.
– Co się dzieje? – Tata lekko mnie od siebie odsunął i przyjrzał mi się badawczym wzrokiem.
Od razu zwróciłam uwagę na jego wygnieciony kołnierzyk, źle leżące dżinsy i skarpetki nie do pary. Choć wolałabym, żeby mnie nie męczyli, delikatnie zadrżałam.
– Nic! Po prostu jestem zmęczona. Boli mnie mózg.
Wróciłam do laptopa i utkwiłam wzrok w ekranie, żeby nie widzieć znaczących spojrzeń, jakie wymieniali Sam i moi rodzice. Mama przygotowała kolację z tego, co akurat miała pod ręką. Chętnie zjadłabym świeżą sałatkę albo kawałek ryby, coś lekkiego, żeby nie zrobić się senna przy pracy, ale ona postawiła przed nami kupione w sklepie filety z kurczaka i sałatę oblaną sosem ranczerskim. Widelce Sama i mojego taty prawie się zderzyły, kiedy sięgali po kurczaka, ja jednak przeprosiłam ich i wstałam od stołu.
– Zrobię ci, co tylko chcesz! – zawołała za mną mama. – Po prostu nie miałam siły przygotowywać kolejnego posiłku, skoro jutro przychodzi prawie trzydzieści osób!
– Powiedziałam, że nie jestem głodna! – odkrzyknęłam przez ramię.
Musiałam znaleźć jakąś wymówkę i po jutrzejszej kolacji wrócić do miasta, do cywilizacji. Czułam, że nie dam rady spędzić tu całego weekendu. Jak wytrzymałam w tym domu osiemnaście lat? Ożywiona rozmowa Sama i moich rodziców stopniowo przycichła. Szeptali, a ja byłam przekonana, że wymieniają uwagi na mój temat. Kiedy zalogowałam się do systemu Klasko, miałam w skrzynce czterdzieści jeden maili – wszystkie dotyczyły transakcji Petera.
Zamknęłam komputer o całkiem znośnej porze, koło północy – zapomniałam zerknąć na godzinę w rogu ekranu. Odkąd wyprowadziłam się, żeby studiować, nie mogłam spamiętać, które zegary w domu rodziców wskazują właściwą porę. Jednych nie przestawili po zmianie czasu, inne spieszyły się o piętnaście minut, żeby zachęcić mamę do punktualności, a kolejne się spóźniały. Wiedziałam tylko, że jest na tyle późno, by Sam już spał w moim dawnym pokoju. Wspięłam się po cichu na górę, wprawnie pokonując schody w zanurzonym w ciemności domu i unikając skrzypiącego stopnia, nad którym przeskoczyłam z gracją. Wyćwiczyłam ten ruch do perfekcji w liceum i żadna ilość piwa nie była w stanie skłonić mnie do nastąpienia na to miejsce. Mimo to tata wyszedł z sypialni, gdy tylko znalazłam się u szczytu schodów.
– Cześć.
– Poświęć chwilę swojemu staremu – poprosił.
Wskazał schody, a ja ruszyłam za nim na dół. Usiedliśmy przy kuchennym stole.
– Jak się miewasz, kochanie? – Uważnie mnie obserwował i wydawał się zaniepokojony.
Koszulka Klasko & Fitch, którą mu dałam, wisiała luźno na jego szyi. Na nogach miał szpitalne spodnie, w których zwykle chodził spać.
– Wszystko w porządku! Zdenerwowałam się tylko, że nie macie Internetu. – Rozejrzałam się po kuchni. Spojrzałam na stare, niemodne szafki i lekko złuszczoną farbę, na którą nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi. Nagle zachciało mi się płakać, nie dlatego, że te rzeczy tu były, ale dlatego, że je zobaczyłam i teraz już się nimi przejmowałam. Zaczęłam obgryzać skórkę paznokcia. – Nie musisz nosić tej koszulki tylko dlatego, że jest za darmo.
Tata spojrzał na swoją klatkę piersiową.
– Nie noszę jej dlatego, że jest za darmo. Noszę ją, bo jestem z ciebie dumny.
Naprawdę nie chciałam płakać, ale do oczu napłynęły mi łzy.
– Wiemy, że ciężko pracujesz. I jesteś zestresowana. – Tata położył swoją rękę na mojej. Spojrzałam na jego grubą dłoń, a potem na jego ciepłe brązowe oczy.
Łzy zaczęły spływać z kącików moich oczu i skapywać mi po policzkach. Czy zatracałam siebie w tej pracy?
– Jestem tylko zestresowana. Nie smutna – próbowałam go uspokoić. Ocierałam podbródek i starałam się uspokoić oddech. Miałam kompletnie mokrą dłoń. Może jednak byłam smutna. – Cieszę się, że jutro nie pracuję.
– Kochamy cię i jesteśmy z ciebie dumni. I martwimy się o ciebie! Idź się przespać. – Pochylił się i pocałował mnie w czubek głowy.
Pobiegłam na górę i wślizgnęłam się pod kołdrę obok Sama. Materac wydawał mi się stary i nierówny. Zatęskniłam za naszym łóżkiem, tym, które samodzielnie wybrałam. Oddech Sama wskazywał, że jeszcze nie zasnął, a ja błogo westchnęłam. Miałam nadzieję, że zniechęci go to do prób rozpoczęcia rozmowy.
– Kochanie?
Cholera.
– Cześć, kochanie. – Przytuliłam się do niego.
Liczyłam na to, że doceni słodycz mojego głosu na tyle, żeby zostawić mnie w spokoju. Wziął głęboki oddech. Błagam, nie zaczynaj teraz kłótni. Proszę. Nagle przypomniałam sobie, że mam coś, co powinno odwrócić jego uwagę. Wyskoczyłam z łóżka.
– Niespodzianka! – Zapaliłam lampkę, przekopałam się przez torbę z rzeczami na weekend i wyjęłam z niej kwadratowe jasnoniebieskie pudełeczko. – Prawie o tym zapomniałam. To nic wielkiego. Drobiazg. Ale zobaczyłam je i pomyślałam o tobie.
Wręczyłam Samowi pudełko od Tiffany’ego, a on usiadł na łóżku, zdezorientowany, ale uśmiechnięty. Otworzył je i jego uśmiech zniknął. Zmarszczył brwi.
– To spinki! – wyjaśniłam, po czym dodałam: – Można je zwrócić.
Sam posłał mi wymuszony uśmiech i pokiwał głową.
– Nie zwrócę ich! Bardzo mi się podobają. Dziękuję.
Słyszałam udawany entuzjazm w jego głosie. Gardło samo mi się zacisnęło. Nigdy nie włożyłby spinek. Wybrałam idiotyczny prezent. Nie nosił nawet koszul z kołnierzykiem. Zgasiłam światło, żeby nie zobaczył mojego wyrazu twarzy, i stałam przez chwilę z ręką na włączniku. Kiedy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wróciłam do łóżka.
W tym cichym, ciepłym mroku przedmieść nagle przyszło mi coś do głowy: od tego, że nie podobał mu się mój prezent, bardziej rozczarowujący wydał mi się fakt, że nie był typem mężczyzny, który nosił spinki. Wiedziałam, że to absurdalne, ale to właśnie czułam. Chciałam, żeby odbywał ważne spotkania i starał się dobrze na nich wyglądać. Nie miało to nic wspólnego z sukcesem. Chodziło o to, że otaczali mnie ludzie, którzy nosili spinki i którym zależało na noszeniu spinek. Świat start-upów i nowych technologii z niechęcią patrzył na garnitury, pastę do butów, markowe ciuchy i wszystko, co stało mi się bliskie i zaczęło mnie pociągać.
Przystanęłam jeszcze na chwilę przy łóżku, a potem znowu położyłam się obok Sama.
– Dziękuję za spinki – próbował mnie pocieszyć.
Położyłam mu głowę na ramieniu. Nie podobał mu się prezent, ale miałam nadzieję, że udało mi się odwrócić jego uwagę od mojego trybu pracy z ostatnich tygodni.
– Musimy lepiej sobie z tym radzić – wyszeptał.
Nie udało się.
Wpatrywał się w sufit. Obejmował mnie ramieniem i rysował kciukiem kółko na mojej ręce.
Z czym?
– Wiem – powiedziałam, chociaż tak naprawdę nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. – Bardzo cię przepraszam, że musiałam dziś wieczorem popracować. Ale jutro będę wolna! – Zmusiłam się do ziewnięcia.
– To nie fair wobec mnie, wobec twojej rodziny i wobec kogokolwiek innego, że tyle czasu spędzasz w biurze. A kiedy nie siedzisz w biurze, to albo pracujesz, albo martwisz się, że powinnaś pracować.
To fair wobec moich klientów.
– Sam, taki mieliśmy układ. Pamiętasz? Parę lat ciężkiej pracy…
– To nie jest ciężka praca. To szaleństwo.
Usiadłam na łóżku. Otworzyłam usta, gotowa zapytać, skąd jego zdaniem bierzemy pieniądze na mieszkanie, skąd na moim koncie wzięły się te tysiące dolarów, które on wydał na sprzęt do biegania w JackRabbicie, skąd są środki na wynajem przestrzeni na spotkania w WeWork. Zamiast tego zacisnęłam zęby, a potem rozluźniłam szczękę.
– To nie szaleństwo. To świat wielkich korporacji prawniczych. Sama się na to pisałam. Nasz związek nie może chwilowo kręcić się tylko wokół ciebie. – Kołdra ciążyła mi na nogach. Zepchnęłam ją na podłogę.
– To strasznie nie fair, Alex. Wiesz o tym. Nasz związek nie musi kręcić się tylko wokół mnie. I nigdy się nie kręcił, tak dla porządku. Powinien kręcić się wokół mnie dokładnie w połowie. Na tym polegają związki.
– Owszem. Zgoda. Ale to tylko średnia. Nie jest tak każdego dnia. Byłam cierpliwa, kiedy rozkręcałeś firmę i siedem dni w tygodniu jeździłeś na konferencje technologiczne i spotkania z inwestorami. Miewałeś kilkudniowe sesje kodowania, kiedy nic innego się nie liczyło. W Cambridge ani razu się nie skarżyłam, że muszę codziennie po tobie sprzątać, zmywać i gotować, bo nie stać nas na wyjście na miasto. I przez cały ten czas uczyłam się jak szalona. Wiesz, dlaczego to wszystko robiłam? – Milczał, a ja postanowiłam pominąć fakt, że nie narzekałam, bo wcale nie byłam wtedy nieszczęśliwa. – Bo cię kocham, a ludzie, którzy się kochają, wzajemnie się też wspierają. I dają z siebie więcej, kiedy druga osoba akurat więcej potrzebuje. Bo z czasem to wszystko się wyrównuje.
Oparłam głowę na poduszce i usłyszałam, jak oddycha z wściekłością.
– Jezu, naprawdę kłócisz się teraz jak prawniczka.
Gwałtownie odwróciłam się w jego stronę. Otworzyłam usta i znów je zamknęłam.
– Masz rację, kochanie. Zadbam o to, żeby powiedzieć klientom, że nie mogę pracować po siedemnastej, bo potrzebujesz kolacji i masażu stóp. Na pewno zrozumieją. I odejdę, gdy tylko urodzą nam się dzieci, więc po co w ogóle się tak przepracowywać?
– Chryste, Alex – warknął Sam, po czym odsunął się i odwrócił do mnie plecami.
Nic nie mówiłam. Po kilku minutach oddech Sama stał się głębszy i bardziej miarowy, a we mnie aż się gotowało na myśl o tym, że potrafił zasnąć w środku kłótni. Zaczęłam się wiercić, bezskutecznie próbując sprawić, żeby jego noc stała się równie bezsenna jak moja.
Choć przespałam tylko kilka godzin, delikatne światło poranka ukoiło moje zszargane nerwy. Nadeszło Święto Dziękczynienia, które nasze rodziny miały spędzić wspólnie pod jednym dachem, a my mogliśmy puścić naszą kłótnię w niepamięć. Kiedy płukałam twarz, gotowa na przyjęcie przeprosin, Sam wszedł do łazienki, minął mnie i ruszył pod prysznic, nie odzywając się do mnie ani słowem.
Dobrze. Skoro tak chce to rozwiązać. W porządku.
Staraliśmy się zachowywać pozory ze względu na nasze rodziny i krążyliśmy po tych samych przestrzeniach jak dwa odpychające się bieguny magnetyczne, które nigdy się ze sobą nie stykają. Częstowałam jego bliskich jedzeniem i piciem i uśmiechałam się, słuchając ich opowieści. Lucas zaczął trenować karate, a ja roześmiałam się zbyt głośno, kiedy zaprezentował mi kopnięcie z półobrotu, którego się nauczył. Byłam przekonana, że nikt w pomieszczeniu nie zauważył napięcia między mną a Samem.
Przez te lata, które ze sobą spędziliśmy, nasze rodziny spotykały się kilka razy, ale to były nasze pierwsze wspólne święta – wszyscy poza nami wydawali się zadowoleni i cieszyli się swoim towarzystwem. Nie dziwiło mnie to: oboje pochodziliśmy z Północnego Wschodu, a nasi rodzice mieszkali na przedmieściach i stawiali na osiągnięcia akademickie. Dawniej cieszyłam się, że mamy tak podobne korzenie, ale teraz, kiedy siedziałam przy stole w czasie Święta Dziękczynienia, uderzyła mnie nagle świadomość, że wybranie kogoś tak podobnego do siebie wskazywało raczej na ograniczone horyzonty. Zaprzyjaźniłam się z synem dyplomaty, dziewczyną, która dorastała w Singapurze, i najbardziej wpływowymi prawnikami na Manhattanie. Przypuszczałam, że ich rozmowy były ciekawsze i bardziej postępowe.
Z tych rozmyślań wyrwała mnie Sari, ośmioletnia siostrzenica Sama, która zapytała, czy wszyscy po kolei powiemy, za co jesteśmy wdzięczni i czego sobie życzymy w nadchodzącym roku. Ta prośba wydała mi się tak słodka i rozbrajająca, że przez chwilę skupiałam się tylko na tym, co tu i teraz. Słuchałam, jak ojciec mówił, że jest wdzięczny za kuchnię mojej mamy i że chciałby, żeby przestała zmuszać go do odchudzania. Mama była wdzięczna za to, że tata wreszcie zrzucił pięć kilo i przestał chrapać jak szalony. Pragnęła, żeby przyniosło jej to więcej snu w nadchodzącym roku.
W końcu przyszła kolej na Sama.
– Jestem wdzięczny za Alex i za to, jak ciężko pracuje każdego dnia, żebym mógł spełnić swoje marzenie i założyć firmę. – Położył dłoń na moim kolanie pod stołem.
Podniosłam wzrok i dostrzegłam na twarzach naszych bliskich rodzaj wyczekiwania. Na co oni czekali? O Boże. Proszę, tylko się nie oświadczaj. Błagam, nie oświadczaj się. Nagle poczułam się jak w klatce, tak jakbym została uwięziona na zawsze w świecie łuszczącej się farby, zrobionych na szydełku poduszek i niestabilnego połączenia internetowego. Boże. Proszę, nie rób mi tego.
– To wszystko – stwierdził radośnie Sam. – Jedzmy!
Poczułam, jak krew powoli opuszcza żyłę nad moją prawą skronią, a napięcie nieco się rozluźnia. Wypuściłam powietrze, choć serce wciąż mocno mi biło.
Wszyscy jeszcze przez chwilę wpatrywali się w Sama, ale mój ojciec w końcu przerwał milczenie.
– No dobrze! – oznajmił z pewnym niezadowoleniem. – Zajmę się indykiem.
Pomieszczenie wypełnił niespokojny gwar. Oczy Sama i moje na chwilę się spotkały, a ja posłałam mu wymuszony uśmiech. Przegapiłam swoją kolejkę. Nie zdążyłam powiedzieć, za co jestem wdzięczna i czego pragnę, ale cieszyłam się z tego, bo naprawdę nie miałam pojęcia, co bym powiedziała.
Kiedy wróciliśmy do Nowego Jorku w niedzielę wieczorem, zaczekałam, aż Sam pójdzie do łazienki, po czym pospiesznie przeszukałam jego torbę. Bez trudu znalazłam to, czego szukałam: małe pudełeczko wyłożone czarnym aksamitem. Żołądek podszedł mi do gardła, kiedy zbliżyłam je do twarzy i otworzyłam.
Pierścionek był oszałamiający – szlif szmaragdowy z bagietkami po bokach. Moja matka musiała pomóc mu go wybrać. Wydawał się też ogromny i przyszło mi do głowy, że mój ojciec pomógł mu go kupić.
Przypomniałam sobie teraz o wszystkich cechach, które kiedyś pokochałam w Samie. Skupiłam się na jego dobroci, moralności, uczciwości. Kiedy nie myślałam o przyszłości, nie przeszkadzał mi fakt, że nie ma pieniędzy i może ich nigdy nie mieć. Nie obchodziło mnie, że nie odnalazłby się wśród moich przyjaciół z Klasko i że nigdy nie zorganizował nam eleganckiej kolacji na mieście. Próbowałam spowolnić szaleńczy bieg myśli. Zamknęłam oczy i zobaczyłam ten wspólny posiłek w dniu Święta Dziękczynienia. Skrzywiłam się, kiedy przypomniały mi się te pełne wyczekiwania twarze.
Dlaczego nie chciałam, żeby Sam mi się oświadczył? Był przecież dobry. I inteligentny. I nadal uprawialiśmy świetny seks. Czyż większość dziewczyn nie marzy o ślubie?
Nie miałam ochoty dłużej analizować swoich uczuć. Nie oświadczył się, więc nie musiałam o tym teraz myśleć. Sięgnęłam po telefon służbowy, tak jakby to był mocny drink, i szybko przejrzałam nowe maile. Nagle poczułam pod palcami coś ciepłego. Spuściłam wzrok i z przerażeniem zobaczyłam czerwone smugi na swoim przedramieniu. Zaczynała z nich właśnie kapać krew. Dostrzegłam też kawałki skóry pod paznokciami. Jeszcze przez chwilę wpatrywałam się w swoją rękę z obojętnością i niedowierzaniem, aż wreszcie ruszyłam do kuchni i zaczęłam przemywać ranę. Szczypanie mydła przyniosło mi ogromną ulgę.
– O cholera. – Carmen przyłożyła sobie dłoń do czoła.
Pospiesznie opowiedziałam jej o wszystkim, co się wydarzyło. Starałam się zdążyć przed zalewem maili, które nieuchronnie musiały nadejść w poniedziałkowy poranek po Święcie Dziękczynienia.
– Wielka sprawa.
– Dosłownie. Pierścionek był ogromny – przyznałam.
Podniosła się z fotela i zaczęła przemierzać mój gabinet. Zdołała przejść tylko kilka kroków, po czym musiała zawrócić.
– Pytanie brzmi: czy myślisz, że kiedykolwiek zechcesz za niego wyjść?
– Na pewno tak brzmi? A nie: dlaczego nie chcę wyjść za niego teraz?
Carmen przystanęła i spojrzała na mnie.
– Bo nie uważasz, że to ten właściwy. Przynajmniej nie teraz – powiedziała przepraszającym tonem.
Opadłam na fotel i zdałam sobie sprawę, że ma rację.
– I nie chodzi o to, czy go kochasz, bo obie wiemy, że go kochasz – dodała łagodnie.
Również w tej kwestii miała rację. Położyłam głowę na oparciu i wpatrywałam się w sufit.
– Po prostu nie wiem. Było nam ze sobą świetnie. Dawniej strasznie marzyłam o wyjściu za niego. A może odpowiadała mi bezpieczna świadomość, że taki jest plan? Ale odkąd zaczęłam tu pracować… – Złączyłam dłonie, a potem odepchnęłam je od klatki piersiowej w przeciwnych kierunkach. – Ale może to tylko kwestia okresu adaptacyjnego.
– Może.
– Czasem czuję, że on nie pasuje do tego świata. – Wskazałam swój gabinet. – A ja chyba lubię ten świat.
Metaliczny sygnał, który rozległ się w moim komputerze, przypomniał mi, że za pięć minut powinnam się znaleźć u Petera.
– Ciąg dalszy nastąpi – zapewniła Carmen.
Kilka dni później wróciłam do gabinetu o siedemnastej – po raz pierwszy, odkąd wyszłam z niego rano i udałam się na serię spotkań na czterdziestym piątym piętrze.
– Dzwonił Jordan. Trzy razy – zawołała Anna ze swojego boksu. Skinęłam głową i zamknęłam za sobą drzwi.
Wybrałam numer, jeszcze zanim usiadłam przy biurku.
– Jak ci idzie transakcja Petera? – zapytał Jordan, nawet się ze mną nie witając.
– Dobrze. – Wybudziłam komputer i wpisałam hasło. Lekko się uśmiechnęłam na myśl o tym, jak zaborczy stali się wobec mnie Jordan i Matt. Miałam nadzieję, że oznaczało to, że umieszczą mnie na szczycie swojej listy w Dniu Przydziału. – Co słychać?
– Urządzamy wieczorem imprezę w piwnicy mamy – oznajmił Jordan.
– Co?
– Na pięćdziesiątym szóstym piętrze. „Piwnica mamy” to temat imprezy. Beczka, piwny ping-pong, hip-hop z lat dziewięćdziesiątych, te sprawy. To nasza ostatnia szansa, zanim zamontują tam jutro kamery.
Zastanawiałam się przez chwilę nad ideą odtworzenia ścieżki dźwiękowej moich szkolnych lat w przestrzeni, która miała być wkrótce przeznaczona wyłącznie na potrzeby korporacyjnych lunchów i ważnych telekonferencji.
– Genialny pomysł.
– Zaraz tam ruszam! Chodź.
– Nie mogę. Przespałam całą noc w biurze. Jestem wykończona i miałam zjeść dziś z Samem kolację. – Wypowiadając te słowa, czułam pewne niezadowolenie. Wolałabym spędzić wieczór na górze, przy drinkach i muzyce Biggiego i Tupaca. Perspektywa samotnego wieczoru z Samem, zjedzenia w domu kolacji, którą sama przygotuję, i słuchania o kolejnych przeszkodach utrudniających jego firmie zdobycie funduszy, wydawała mi się nieznośna. Ale obiecałam mu, że wrócę do domu.
– Zaproś swojego chłopaka. Na pewno zamówimy też jedzenie.
Wyobraziłam sobie Sama stojącego w źle dobranych dżinsach i wytartym swetrze obok Jordana ubranego w idealnie skrojony garnitur. Wzdrygnęłam się w myślach. Absolutnie nie mieliby o czym rozmawiać.
– Piwny ping-pong u mnie w pracy? Sam ma chyba trochę inną wizję dobrej zabawy.
– W porządku. Nie mój problem, jeśli nie zna się na dobrej zabawie – powiedział Jordan. – Muszę lecieć. Peter i Matt już tam czekają, razem z Carmen i jakimiś dwudziestoma innymi osobami. – Pozwolił, żeby te słowa we mnie zapadły. Sugerował, że Carmen będzie w tym czasie nawiązywała relacje ze wspólnikami strzegącymi bram do naszej kariery w zespole M&A.
– Carmen też tam jest? – zapytałam, zbyt zmęczona, żeby nie dać się złapać na tę przynętę.
Roześmiał się z sadystyczną satysfakcją.
– Zabezpiecza sobie miejsce na pięćdziesiątym szóstym piętrze. Kiedy tylko skończą, przeniesie się tam cały zespół.
– Nienawidzę cię.
– Kochasz mnie. Widzimy się na górze za dziesięć minut. – Rozłączył się.
Wysłałam Samowi SMS. Przeprosiłam go i wyjaśniłam, że utknęłam w biurze w związku z awaryjną sytuacją – i obiecałam, że mu to wynagrodzę. Odchyliłam lekko kołnierzyk bluzki i sprawdziłam, czy bardzo źle pachnę. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio brałam prysznic, ale na pewno nie robiłam tego w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Spojrzałam na zegarek. Ósma. Zamknęłam drzwi, rozebrałam się i włożyłam ostatnią z czystych bluzek, które zaczęłam trzymać w gabinecie. Brudne ubrania wrzuciłam do torby przygotowanej do prania chemicznego i oznaczonej moim numerem pracownika. Wyszłam z gabinetu dokładnie w chwili, kiedy korpulentny, wąsaty mężczyzna z Paradigm Cleaning, którego widywałam często wieczorami, kończył właśnie obchód po naszym piętrze.
– Przepraszam! Czy może pan to dorzucić do reszty rzeczy? – zawołałam, biegnąc za nim.
Odwrócił się, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i wybałuszył oczy. Wyprostowałam się, żeby wyglądać na bardziej opanowaną. Nadal przyglądał mi się z lekką konsternacją, więc postanowiłam wrócić do gabinetu. Pożegnałam go krótkim „Dziękuję”. Narzuciłam na siebie płaszcz, bo przypuszczałam, że na nieurządzonym jeszcze piętrze nie uruchomiono ogrzewania – a następnie ruszyłam na imprezę.
Na podłodze był jeszcze goły beton, a linie przyszłych szklanych ścian gabinetów wyznaczała na razie taśma, ale sufit został wykończony, a okna odsłonięte, dzięki czemu rozciągała się stamtąd widowiskowa panorama całego Manhattanu. Z głośników ryczało No Diggity, a około dwudziestu osób – młodsi prawnicy, Matt oraz Peter – stało wokół beczki z piwem. Jordan ustawił czerwone kubeczki w idealnych trójkątach po obu stronach stołu do ping-ponga. W pomieszczeniu panował lekki przeciąg, ale mimo to zrobiło mi się za ciepło, więc postanowiłam zdjąć płaszcz.
Kątem oka zobaczyłam Carmen. Biegła ku mnie jak szalona. Gdy tylko znalazła się przy mnie, otoczyła mnie mocno ramionami, a ja stałam nieruchomo, nie mając pojęcia, o co chodzi.
– Nie zdejmuj płaszcza – nakazała cicho, po czym lekko się odchyliła i zapięła mi wszystkie guziki.
Spojrzałam na nią, nie kryjąc irytacji.
– Co się z tobą dzieje?
Obejrzała się przez ramię, a potem odwróciła do mnie i szeroko się uśmiechnęła.
– Co się z tobą, kurwa, dzieje? – powtórzyłam.
– Nie masz na sobie spódnicy – wyszeptała, zasłaniając usta dłonią i rozpaczliwie próbując powstrzymać śmiech.
Wsunęłam ręce do kieszeni płaszcza i dotknęłam bioder. Nerwowo poruszałam dłońmi, w nadziei, że wyprowadzę ją z błędu, ale pod materiałem poczułam tylko rajstopy. Zaczęła chichotać, a ja poszłam w jej ślady, po czym skrzywiłam się, kiedy przypomniałam sobie wyraz twarzy człowieka, który odbierał ode mnie brudne ubrania.
– O Boże. Nie mam co na siebie włożyć! Wszystko oddałam do prania.
Carmen otarła kąciki ust.
– Mój gabinet – wydusiła.
Zostawiłam zgiętą wpół Carmen i ruszyłam do windy. Nerwowo uderzałam w przycisk do czasu, aż drzwi się otworzyły.
– Dziękuję! – zawołałam do niej, kiedy już znalazłam się bezpiecznie w windzie.
Carmen tylko pomachała, bo nie była w stanie nic więcej wydusić. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zaskoczył mnie fakt, że dziewczyński kodeks okazał się ważniejszy od jakiejkolwiek rywalizacji. Zadałam sobie pytanie, czy w analogicznej sytuacji zrobiłabym dla niej to samo, po czym zaczęłam się przekonywać, że na pewno tak by się stało.
Drzwi windy otworzyły się na trzydziestym piętrze i do środka wsiadł Kevin. Miał na sobie płaszcz i wyglądało na to, że wraca do domu.
– Hej! Dokąd się wybierasz? – zapytał.
– Muszę skoczyć po coś do gabinetu Carmen. Grupa ludzi z M&A gra w piwnego ping-ponga na pięćdziesiątym szóstym piętrze – oznajmiłam, dumna, że znalazłam się w tym elitarnym gronie.
Kevin prychnął.
– Widzę, że szybko się dostosowujesz.
Zmarszczyłam brwi. W tej samej chwili winda zatrzymała się na piętrze Carmen.
– Uważaj na siebie, Alex. – Przyjaźnie do mnie zamachał, ale jego słowa zabrzmiały raczej jak ostrzeżenie.
Pięć minut później wyłoniłam się z windy na pięćdziesiątym szóstym piętrze. Miałam na sobie jedną ze spódnic Carmen: choć jej sięgała do kolan, mnie kończyła się dopiero na poziomie piszczeli, ale poza tym leżała idealnie. Od razu ruszyłam w kierunku beczki.
– Piwa? – Rudy prawnik, który zasnął przy barze sałatkowym na stołówce, wręczył mi plastikowy kubeczek.
– Dzięki. Zdrowie! – Uniosłam kubeczek w jego stronę.
– Zdrowie – odpowiedział. – Nie piję. Mam rozmowę za pół godziny.
Pokiwałam głową, z uznaniem przyjmując tę odpowiedzialną decyzję. Po chwili zwinął banknot jednodolarowy i wciągnął nim kreskę kokainy ze składanego stolika. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, ale nikt poza mną tego nie zauważył.
– Skippy! Ty i Peter przeciwko mnie i Carmen – zawołał Jordan. Skinęłam głową i zerknęłam na rudego chłopaka, który stał teraz ze wzrokiem utkwionym w sufit i pocierał dziąsła. Podeszłam do Jordana.
Carmen mrugnęła do mnie i z aprobatą spojrzała na spódnicę.
– Fantastycznie wyglądasz.
– Dziewczyna ze zwycięskiej drużyny dostaje ostatni gabinet na piętrze – zwrócił się do Jordana z uśmiechem Peter.
Czy naprawdę na piętrze zespołu M&A został tylko jeden wolny gabinet? I czy pijacka gra mogła wyłonić osobę, która go zajmie? Zerknęłyśmy na siebie, a nasze miny błyskawicznie się zmieniły: obie uruchomiłyśmy tryb rywalizacji.
– Żartowałem – dodał Peter, po czym się roześmiał. – Żałujcie, że nie widziałyście swoich min.
Uśmiechnęłyśmy się z Carmen, starając się zapomnieć o spojrzeniach, które sobie przed chwilą posłałyśmy. Z głośników ryczał teraz kawałek Mo’ Money, Mo’ Problems. Matt podszedł powoli do stołu, żeby pełnić funkcję sędziego. Plastikowy kubek lekko wygiął się pod naciskiem jego krótkich, pulchnych palców. Zajęłam miejsce na końcu stołu, obok Petera i spojrzałam na niewielkie pomarańczowe pachołki ustawione za mną na betonowej podłodze.
– O co chodzi z tymi pachołkami? – zapytałam, ale Matt wtrącił się, zanim Peter zdążył odpowiedzieć.
– Tylko w ten sposób Jordan zdołał mnie namówić na imprezę w tym miejscu. Powiedziałem, że nikt nie może się zbliżyć do części z odsłoniętym szybem windy. Nikomu nie wolno przekroczyć tej linii. Strefa zagrożenia. – Matt potrząsnął powoli głową. Zdążył już wypić piwo, które przed chwilą sobie dolał.
Za pachołkami zobaczyłam rozległą przemysłową przestrzeń, a na samym jej środku kwadratowy otwór w podłodze otoczony taśmą bezpieczeństwa. Choć znajdowałam się kilkadziesiąt metrów od szybu, poczułam się trochę nieswojo ze świadomością, że licząca pięćdziesiąt sześć pięter przepaść jest tak blisko mnie.
– Odwiedziłem dosłownie każdy sklep budowlany w mieście, żeby je znaleźć – oznajmił Jordan.
– Twój pracownik administracyjny je odwiedził – poprawił go Peter.
– Nieważne. Nadzorowałem to wszystko mailowo, jasne? – Jordan się roześmiał.
Matt rzucił monetą.
– Orzeł czy reszka?
– Reszka! – zawołałam bez zastanowienia.
Matt sprawdził monetę, którą trzymał w dłoni, i rzucił mi piłeczki pingpongowe.
– Mój amulet – powiedział Peter, po czym szeroko się uśmiechnął i otoczył mnie ramieniem.
Carmen posłała mi gniewne spojrzenie. Nie wiedziałam, czy chodzi o rywalizację o gabinet, czy o uwagę starszego wspólnika, ale spiorunowała mnie wzrokiem i była wyraźnie zirytowana, kiedy Peter wręczył mi piłeczkę.
Oboje trafiliśmy przy dwóch pierwszych rzutach, a ja trafiłam również za trzecim razem, kiedy piłeczki do nas wróciły.
– O cholera! Dziewczyna umie grać! – zawołał Peter, który w końcu chybił i przerwał naszą zwycięską passę.
Staliśmy ramię w ramię, nasze rękawy się stykały. Miałam nadzieję, że Jordan spudłuje, ale udało mu się trafić.
– W porządku. Damy radę – powiedział Peter.
Kiedy zbliżył się do mnie, impuls elektryczny przeszedł z jego ręki na moją. Połączenie piwa krążącego w moich żyłach i hitów z czasów licealnych pogłębiło to, co na czterdziestym pierwszym piętrze pozostawało zwykłym biurowym zauroczeniem. Zmusiłam się do powiedzenia czegoś, żeby się nie skupiać na intensywnej energii, która się między nami wytwarzała.
– To piętro jest ogromne. I wydaje się dużo większe bez ścian dzielących przestrzeń na gabinety.
– To piętro jest pięćdziesiąt metrów kwadratowych mniejsze od mieszkania Gary’ego Kaplana – powiedział Peter.
Spojrzałam na niego, by się upewnić, czy mówi poważnie. Uniósł brew i zasygnalizował, że tak właśnie jest.
Na twarzy Carmen pojawiał się coraz większy rumieniec, ale nie wiedziałam, co go powoduje. Czy była sfrustrowana, że nie może trafić, czy po prostu musiała ciągle pić, bo nam tak dobrze szło? Przygryzła dolną wargę tak mocno, że czułam ból, kiedy na nią patrzyłam. Kiedy się wpatrywała w moją spódnicę, zastanawiałam się, czy żałowała, że nie pozwoliła mi się ośmieszyć. Gra trwała do czasu, aż Matt wylał piwo na telefon Jordana i muzyka zamilkła. Czekałam na nieuchronną wściekłość Jordana, ale on ledwo zareagował. Wypił ostatniego szota, po czym poszedł podłączyć swój stary, „zapasowy telefon” do głośników. Matt natychmiast napisał maila do działu technicznego z prośbą o to, żeby nowy telefon czekał na biurku Jordana o dziewiątej rano. Sięgnęłam po kubek, w którym zniknęła piłeczka Jordana, wręczyłam ją Peterowi, po czym spojrzałam mu w oczy.
– Za dużo tu piany – jęknęłam, a następnie zanurzyłam w piwie palec wskazujący i trochę jej zgarnęłam.
Zdawałam sobie sprawę, że powiedziałam to tonem bardziej zalotnym, niż wypadało w kontekście służbowym. Ale Peter wyszczerzył zęby w uśmiechu, zachęcając mnie, żebym nie przestawała. Nasze oczy się spotkały i usłyszałam, jak piłeczka wypada mu z ręki i odbija się od podłogi za naszymi plecami.
– Widziałem to! – zawołał Matt.
Obróciłam się na pięcie i zobaczyłam, że pogroził mi palcem.
– Przekroczyłaś granicę.
Uśmiechnęłam się. Nie mogłam uwierzyć, że tak nierozważnie się zachowałam. Flirtowałam ze wspólnikiem. I to publicznie! Z żonatym wspólnikiem! Nagle Matt wskazał moje stopy. Spuściłam wzrok i uświadomiłam sobie, że minęłam linię pachołków. Podniosłam piłeczkę Petera, wypuściłam powietrze i wypiłam duży łyk piwa.
Gdy tylko gra dobiegła końca, Matt i Peter zaczęli się ubierać. Patrzyli tęsknym wzrokiem na miejsce, które zamierzali za chwilę opuścić. Zauważyłam, że zamówili osobne samochody, choć obaj mieszkali w Westchester.
– Wróćcie do domu służbowym transportem – zawołał Peter, przekrzykując muzykę. – I posprzątajcie po sobie.
– I zamówcie jakieś jedzenie, na miłość boską – dodał Matt, kiedy wsiadali do windy.
Po wyjściu wspólników basy stały się głośniejsze, światła przyciemniono, starsi prawnicy zaczęli wyjmować z kieszeni marynarek małe woreczki z białym proszkiem, a ja zrobiłam się senna. Kiedy Jordan sięgnął po swoją platynową kartę Amex i uprzejmie przygotował dla Carmen małą kreskę na stole pingpongowym, zorientowałam się, że byłyśmy teraz jedynymi kobietami na piętrze. Dwie pozostałe zniknęły na długo przed nami. Carmen nisko się pochyliła, wciągnęła kreskę i szybko się wyprostowała. Na jej twarzy malowało się zadowolenie.
– Powinnam napisać do Derricka – powiedziałam, głównie do siebie.
Sięgnęłam po telefon.
– Nie zapraszaj go tutaj. – Jordan wyrzucił z siebie te słowa na tyle stanowczo, że zabrzmiały jak polecenie. – Słyszałem od kogoś z zespołu sporów sądowych, że wczoraj wieczorem w czasie kolacji z klientem kompletnie się najebał. Nie wygląda to dobrze.
Pokiwałam głową. Nie wygląda to dobrze. Postanowiłam, że zadzwonię do Derricka rano.
– Chcesz trochę? – zapytał prawnik, który wcześniej zaoferował mi piwo, tonem równie swobodnym jak chłopcy, którzy w podstawówce częstowali mnie gumą do żucia.
Pokręciłam głową.
– Jak poszła ci rozmowa?
– Poszła. Chcesz piwo? – spróbował ponownie.
Potrząsnęłam głową i znów zerknęłam na telefon, próbując nie martwić się o Derricka. Zobaczyłam serię SMS-ów od Sama z ostatnich dwóch godzin:
Jak w pracy?
Wszystko w porządku?
Albo zawalili Cię robotą, albo zasnęłaś.
Tęsknię za Tobą.
Kładę się spać.
Podniosłam wzrok.
– Właściwie czemu nie? – zwróciłam się do prawnika.
Zamknął oczy i wtarł sobie proszek w górne dziąsło. Myślałam przez chwilę, że mnie nie usłyszał, ale piętnaście sekund później powiedział krótko:
– Proszę. – Wręczył mi zrolowany banknot jednodolarowy i starannie przygotował mi kreskę.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy powinnam mu powiedzieć, że nigdy dotąd nie brałam kokainy. Nie wiedziałam, czy nie potrzebuję specjalnych instrukcji. Zamiast tego jednak, zawstydzona własną naiwnością, pochyliłam się, wsadziłam sobie banknot do dziurki od nosa, drugą zatkałam palcem i mocno wciągnęłam powietrze, starając się naśladować płynne ruchy Carmen. Poczułam krótkie szczypanie, które ustąpiło miejsca delikatnemu łaskotaniu. Byłam zbyt pijana, żeby ocenić, czy to wynik kokainy, ale nagle poczułam się przytomniejsza i seksowniejsza, wyostrzyły mi się zmysły. Odchyliłam się do tyłu i uśmiechnęłam, rejestrując odrętwiałą euforię wędrującą od mojego nosa do mózgu i rozlewającą się po całej czaszce. Wyprostowałam głowę i spojrzałam na Jordana. Nasze oczy się spotkały i posłał mi pełen aprobaty uśmieszek.
– Zamówmy coś z Wolfganga! Steki dla wszystkich? – zawołał prawnik, który poczęstował mnie koką.
– To piwnica mamy! Zamówmy Domino’s! – krzyknął Jordan.
Tę propozycję przyjęto wiwatami i oklaskami. Jordan podszedł do mnie, przeglądając menu na porysowanym wyświetlaczu swojego zapasowego telefonu.
– Opychanie się ich pizzą jest najlepsze. Oczywiście tylko wtedy, gdy to jest świadomy wybór – dodał z powagą.
Trzy godziny później z trudem wgramoliłam się do jednego z czarnych samochodów Quality, które czekały na nas przy Piątej Alei, i wyrecytowałam kierowcy adres. Ruszyliśmy, a moje kolana podskakiwały na tylnym siedzeniu. Sięgnęłam po telefon i w szaleńczym tempie wpisałam do wyszukiwarki hasło „Gray Kaplwe Sag Rider mieszkanie NowyRok”. Google uprzejmie zapytał, czy chodzi mi o: „Gary Kaplan Stag River mieszkanie Nowy Jork”.
Przejrzałam wyniki i kliknęłam w drugi z kolei – artykuł zatytułowany Gdzie mieszkać, gdy pieniądze nie stanowią przeszkody. Na trzecim miejscu, zaraz po bahamskiej wyspie Jaya-Z i Beyoncé oraz posiadłości Eltona Johna w Beverly Hills, wymieniono właśnie penthouse Gary’ego R. Kaplana na Manhattanie, wart 38,4 miliona dolarów. Klikałam w kolejne zdjęcia i oglądałam ciemne drewniane podłogi oraz dzieła sztuki wiszące na ścianach mieszkania – aż nagle zatrzymałam się na fotografii przedstawiającej fasadę budynku. Na dość skromnej granatowej markizie zobaczyłam zamazany numer domu. Coś nagle zwróciło moją uwagę i zbliżyłam zdjęcie kciukiem oraz palcem wskazującym. Tuż obok markizy dostrzegłam napis „Starlight Diner”. Wpatrywałam się w niego przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, jak poskładać rozmazane części układanki, w końcu jednak oparłam głowę na czarnym skórzanym siedzeniu, a samochód mknął przed siebie pustymi ulicami.
P: Czy często musiała pani odbywać podróże służbowe?
O: Niezbyt często. Kilka razy na kwartał.
P: Czy podróżowała pani samotnie w ciągu pierwszego roku pracy w Klasko?
O: Prawie nigdy. Nie. Właściwie nigdy.
P: Czy podczas podróży służbowych w relacjach z klientami i współpracownikami obowiązywały te same zasady co na miejscu?
O: Tak.
P: Zachowywali się państwo w taki sam sposób jak w Nowym Jorku podczas pobytów w innych miastach i krajach?
O: Może nosiliśmy nieco bardziej swobodne stroje. Tak, powiedziałabym, że przy okazji podróży i wspólnego spędzania czasu wolnego ubieraliśmy się nieco mniej elegancko niż w kontekście ściśle służbowym. Poza tym jednak nasze zachowanie pozostawało właściwie takie samo.
P: Czy może nam pani opowiedzieć o pierwszej podróży służbowej, którą odbyła pani podczas pracy w Klasko?