Nazajutrz, w dzień po Zimowym Balu, obudziły mnie promienie słońca oświetlające pokój. Choć nie zmrużyłam oka prawie przez całą noc, z ulgą powitałam poranek, przekonana, że to, co się wydarzyło między mną a Peterem, nigdy więcej się nie powtórzy i nie może się powtórzyć. Wiedziałam też, że nigdy, przenigdy nie powiem o tym Samowi. Nic bym w ten sposób nie osiągnęła, a tylko bym go skrzywdziła. Wydawało mi się sprawiedliwe i w pełni uzasadnione, żebym tylko ja cierpiała w wyniku własnych czynów.
– Niesamowite przyjęcie. Jak myślisz, ile to wszystko kosztowało? Nawet sobie nie wyobrażam, jaka to skala: open bar, tyle jedzenia… Pewnie zapłacili za to z pięćdziesiąt tysięcy. – Sam odwrócił się do mnie.
Spojrzałam na niego i pokiwałam głową. Nie miał zielonego pojęcia, ile co kosztuje. Przyjęcie musiało pochłonąć przynajmniej pięć razy więcej, niż zakładał.
– Było bardzo miło – przyznałam.
– Miło? Było fantastycznie! Nie spodziewałem się tego, kiedy mnie zaprosiłaś. – Sam zamilkł na chwilę. – Mógłbym się bez problemu przyzwyczaić do roli twojej seksownej randki na firmowych imprezach.
Sięgnęłam po telefon i sprawdziłam skrzynkę. Kiedy dotarłam na sam dół listy nieprzeczytanych wiadomości, zaczęłam znów przewijać palcem w górę, w nadziei, że przegapiłam mail od Petera. Niczego jednak nie znalazłam – nawet na temat naszej transakcji. Moją klatkę piersiową rozsadzały ból i ulga. Czyżby to była dla niego jednorazowa przygoda? To dobrze. I tak nie może się to powtórzyć. Najlepiej, jeśli o tym zapomnimy i przejdziemy nad tym do porządku dziennego.
Sam nagle usiadł na łóżku.
– Hej, dziś dzień premii!
Obserwowałam go uważnie. Jego niespodziewana ekscytacja przyjemnościami życia tylko pogłębiała mój ból głowy. Nagle trochę mniej nienawidzisz mojej pracy, co?
Sięgnęłam po telefon i zalogowałam się na konto bankowe.
– O kurwa – wyszeptałam. Kac natychmiast mi przeszedł.
– Jest dobrze?
Pokiwałam głową i wybałuszyłam oczy. Nie mogłam odsunąć od siebie poczucia, że wszechświat nie tylko pozwolił mi uniknąć konsekwencji mojego błędu, ale wręcz mnie za niego wynagrodził. Obecny stan konta zdawał się usprawiedliwiać wszystko, co dotąd robiłam w Klasko. Wszystko.
– To dobrze. Bardzo ciężko pracowałaś. Zasłużyłaś na to.
Ciężko pracowałam, ale nie sądziłam, że moja praca jest warta aż pięćdziesiąt tysięcy dolarów. I to po odliczeniu podatków! Znów spojrzałam na kwotę przelewu, ale w tej samej chwili wyświetlacz zrobił się biały i pojawiło się na nim imię i nazwisko: „Carmen Greyson”.
– Cześć!
– Cześć!
Obie wybuchnęłyśmy śmiechem.
– Ja pierdolę! – Zrzuciłam z siebie kołdrę i wstałam z łóżka.
– Prawda? Kurwa! Uwielbiam M&A! – zawołała Carmen.
Zaczęłyśmy chichotać.
– Jesteś dziś zajęta? – zapytała.
– Mam wrażenie, że wszystko zwolniło przed świętami. Niewiele się dzieje – odpowiedziałam, przeglądając maile. Chciałam się upewnić, że nie przegapiłam żadnych pilnych spotkań ani spraw wymagających mojej natychmiastowej uwagi.
– U mnie to samo! – Zamilkła na chwilę. – Myślisz o tym samym co ja?
Myślę, że posłucham rady Matta i pójdę na zakupy, na których wydam 12 500 dolarów.
– Bloomingdale’s? – zapytałam.
– Pieprzyć Bloomingdale’s. Idziemy do Bergdorfs! – pisnęła.
Stojąc na chodniku na Piątej Alei, ledwo oparłam się pokusie, by wyrwać klamkę elegancko ubranemu portierowi i samodzielnie wkroczyć do budynku.
– Witamy w Bergdorfs. Czy mogę wskazać pani…
– ALEX! – Carmen wyskoczyła zza ściany pełnej okularów przeciwsłonecznych.
Przemknęłam obok portiera i ją uściskałam.
– Dasz wiarę, że byli tacy hojni! Trzydzieści tysięcy dolarów! – szepnęła mi do ucha. Ogarnęło mnie poczucie winy, ale jednocześnie zalała mnie duma. Dostałam wyższą premię niż Carmen. O ile nie kłamała. Cofnęła się i szeroko uśmiechnęła. Czyli jednak dostałam wyższą premię. Na pewno.
Podeszłam do szarej torebki wyeksponowanej na ladzie i sięgnęłam po nią.
– Jest niesamowita.
– Warto za nią zginąć! – zawołała.
– Kupię ją sobie! – Zajrzałam do środka, wyjęłam metkę i jęknęłam, a moja determinacja natychmiast wyparowała. – Hmm, kosztuje dwadzieścia cztery tysiące dolarów. – Podniosłam wzrok, spodziewając się szoku na twarzy Carmen.
– Oczywiście. To w końcu Moreau.
Ścisnął mi się żołądek. Nie przypuszczałam, że nie będę mogła sobie dziś kupić wszystkiego, co tylko zechcę.
– Och, rozchmurz się. Torebki dobierzemy sobie w przyszłym roku!
Delikatnie odłożyłam cenny przedmiot na miejsce.
– W życiu nie wydam tyle na torebkę!
Carmen wzruszyła ramionami.
– To nasza pierwsza premia. A dostałyśmy ją za cztery miesiące pracy! Kiedy zobaczysz przyszłoroczną, inaczej zaśpiewasz. Nigdy nie mów nigdy, młoda!
Nie przyszło mi do głowy, że olbrzymia premia, którą właśnie dostałam, stanowiła jedynie niewielką część tego, co miałam zarobić w przyszłych latach, gdybym została w zespole M&A i dobrze wykonywała swoją pracę.
– Chcę zacząć od kosmetyków! – oznajmiła Carmen. – Ty możesz wybrać następny dział.
– Musisz tego spróbować. Jest jak masło. – Carmen spojrzała w lustro i nasze oczy się spotkały. Miała gładką, sprężystą skórę, lekko nawilżoną, ale nie błyszczącą. – To jakiś cud.
– O rany. Twoja skóra wygląda niesamowicie. Ale nałożyłam już podkład.
– Proszę cię! – Spojrzała w lustro i poklepała się palcem po policzku. – Jaki?
Odświeżyłam skrzynkę pocztową po raz piąty, odkąd dotarłyśmy do działu z kosmetykami. Peter nadal nie napisał. Mimo radosnych melodii świątecznych piosenek, sprzedawców w strojach elfów i stanu swojego konta nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zostałam wykorzystana. A do tego nawet nie wiedziałam, czy zależy mi na uwadze osoby, która mnie odrzuciła.
– Neutrogena. Pasuje do mojej cery.
Carmen potrząsnęła głową.
– Proszę pani! Czy mogłaby pani dobrać mojej przyjaciółce podkład?
Kobieta, która siedziała za ladą pokrytą szkłem, natychmiast wzięła się do roboty. Przyglądała mi się przez chwilę, a następnie z przekonaniem pokiwała głową, pochyliła się i otworzyła szufladę.
– To Chanel! – zwróciła się do mnie Carmen teatralnym szeptem. – Nasza zapracowana skóra potrzebuje Chanel!
Moje myśli pobiegły ku minionemu wieczorowi. Przemknęły ponad salą balową i tartaletkami, a następnie zatrzymały się w momencie, w którym wychodziłam za Peterem i szłam do jego samochodu. Nie miałam wątpliwości, że popełniłam błąd, ale fakt, że dzięki pieniądzom mogłam się przekształcić w elegancką, modną wersję siebie, przekonywał mnie, że są one w stanie zatuszować niemal każdą pomyłkę. Podniosłam swojego Longchampa. Żona Petera była typem kobiety, która kupowała torebki Moreau – pewnie miała ich dziesiątki, w każdym kolorze tęczy, starannie ułożone w szufladach w garderobie. Nagle poczułam zazdrość. Wyobrażałam sobie, jak organizują z Peterem przyjęcia w swoim domu w Westchester i zapraszają na nie snobistycznych przyjaciół. Wyobrażałam sobie, jak jedzą samotne, spokojne kolacje przy świecach i sączą szampana w pierwszej klasie w czasie lotów transatlantyckich. Kolejne obrazy mknęły przez moją głowę, a ja coraz bardziej pragnęłam jej życia. Jej bogatego, prostego, wyrafinowanego życia.
Kobieta za ladą wyciągnęła w moją stronę niewielki beżowy pojemniczek z symbolem dwóch splecionych liter C.
– Proponuję, żeby spróbowała pani tego.
Zamrugałam i zmusiłam się do porzucenia tych rozmyślań. Kobieta umieściła odrobinę podkładu na mojej dłoni. Lekko ogrzałam jedwabisty płyn, a następnie roztarłam go na policzkach. Natychmiast ukrył wszelkie niedoskonałości mojej skóry i nadał jej niezwykły połysk. Moja twarz wyglądała jak muśnięta słońcem, choć od czterech miesięcy prawie nie wychodziłam z biura. Ze zdziwieniem wpatrywałam się w swoje młodsze, zdrowiej wyglądające odbicie.
– Boże. Potrzebuję tego! – Wzięłam głęboki wdech i nagle poczułam się spokojniejsza. – Muszę też dobrać nową kredkę do oczu. I nową matową szminkę.
Carmen triumfowała. Kiedy sprzedawczyni wzięła moją kartę kredytową, uświadomiłam sobie z podekscytowaniem, że kosmetyki warte dwieście dolarów w żadnym stopniu nie uszczuplą stanu mojego konta. Złożyłam podpis na rachunku i sięgnęłam po niewielką czarną torebkę. Robienie zakupów, kiedy nie brakuje pieniędzy, okazało się nieznaną mi dotąd rozkoszą. Ten, kto twierdził, że pieniądze szczęścia nie dają, nie był w Bergdorfsie w dzień po otrzymaniu premii.
W dalszej kolejności ruszyłyśmy na trzecie piętro. Najchętniej kupiłabym wszystkie, absolutnie wszystkie ubrania, które oglądałam. Nie dlatego, że rozpoznawałam jakąkolwiek markę – żadnej z nich nie znałam. Po prostu dzięki nim czułam się tak, jakbym wreszcie wkroczyła do świata, do którego dotąd nie miałam dostępu. Miałam wrażenie, że to ja jestem tą młodą kobietą, dla której projektanci tworzą ubrania. Wydawało mi się, że w tych strojach pasuję do sal posiedzeń i marmurowych holów. Proenza Schouler szyła spódnice, które otulały moje biodra, a jednocześnie pozwalały moim udom oddychać. Materiały wykorzystywane przez Isabel Marant były tak lekkie i delikatne, że ledwo czułam je na skórze. Sukienki A.L.C. podkreślały moje kształty w taki sposób, że mogłabym je nosić zarówno w pracy, jak i na randce. Najchętniej włożyłabym na siebie wszystko. Natychmiast. Marzyłam o tym, żeby paradować w tych ubraniach po Madison Avenue… Potrzebowałam butów.
Na drugim piętrze Carmen znalazła parę cielistych szpilek Louboutina, które natychmiast przymierzyłam.
– Musisz je mieć – nalegała. – Twoje nogi wyglądają w nich fantastycznie. No i są niesamowicie eleganckie.
Przyglądałam jej się przez chwilę, a przez głowę przetaczała mi się prawdziwa gonitwa myśli. Powinnam powiedzieć jej o zeszłym wieczorze. Dałaby mi dobrą radę. Nie oceniałaby mnie. Ale czy zachowa to w tajemnicy? Czy mogę jej ufać?
– O Boże, zapomniałam ci powiedzieć, Sam jest strasznie fajny! – zawołała z zachwytem. – Żałuję, że nie spędzaliśmy razem więcej czasu na studiach. Świetny chłopak.
Natychmiast zrezygnowałam z pomysłu opowiedzenia jej o Peterze. Spojrzałam na swoje buty i postanowiłam zmienić temat.
– Są fantastyczne, ale nie potrafię w nich chodzić. Wyglądam, jakbym nie miała kręgosłupa! – Przeszłam chwiejnie po wyłożonej dywanem podłodze i szybko opadłam na kanapę. Natychmiast zaczęłam się jednak zastanawiać, czy nie powinnam kupić tych szpilek tylko po to, żeby w nich siedzieć.
Sprzedawca, wysoki, szczupły i przystojny mężczyzna o wyraźnie zaznaczonych kościach policzkowych, wybuchnął śmiechem.
– Spróbuj tych – powiedział i podał mi parę cielistych szpilek Jimmy Choo. – Będą wyglądały oszałamiająco.
Wsunęłam w nie stopę, a Carmen z aprobatą pokiwała głową.
– Genialne. – Sama włożyła kolczaste szpilki Versace.
– Zobaczmy, czy potrafię w nich chodzić.
Niepewnie wstałam i pokonałam parę kroków dzielących mnie od dużego lustra. Uniosłam lekko nogawkę i spojrzałam z podziwem na swoje nogi i łydki. Prezentowały się w tych szpilkach zaskakująco dobrze. Odwróciłam się z entuzjazmem.
– Jestem zachwycona! Totalnie! Dziękuję! – Zerknęłam na plakietkę mężczyzny. – James. Dziękuję, James!
Wyszczerzył zęby w uśmiechu i spojrzał na nasze niezliczone torby, a następnie położył sobie dłoń na biodrze.
– Albo ktoś zapisał wam pokaźną sumkę w testamencie, albo właśnie obrabowałyście bank! – Potrząsnął głową, a my zachichotałyśmy. – Tak czy inaczej, musicie zmierzyć srebrne Jimmy Choo z odkrytymi palcami. Z letniej kolekcji. Są w przecenie, kosztują jakieś pięćset dolarów. Nie pozwolę wam stąd bez nich wyjść! – Obrócił się na pięcie i zniknął.
Usiadłyśmy z Carmen pośród butów i pudełek.
– Chcę kupić wszystko! – jęknęła.
James opadł na kanapę obok mnie i westchnął z udawaną irytacją, kiedy spojrzałam tęsknie na srebrne szpilki Jimmy Choo.
– Dziewczyno, lepiej bierz wszystko. Myślisz, że biegam w tę i z powrotem po to, żebyś wyszła stąd z jedną parą butów? W żadnym wypadku!
Oparłam się na sofie i się roześmiałam. Byłam wyczerpana: kac nie dawał o sobie zapomnieć, a do tego przez cały dzień mierzyłam buty i ubrania.
– Żartuję. Dawno się tak dobrze nie bawiłem w pracy. Większość tych damulek z Upper East Side ogląda tylko Manolo i nie pyta mnie o zdanie!
– My mieszkamy w śródmieściu – oznajmiłam z dumą. – Chelsea. – Wskazałam na siebie, a potem przeniosłam wzrok na Carmen. – I Union Square.
– Ale serio. Co tu robicie? – James lekko mnie szturchnął. – Bogaty tatuś? Stary lowelas?
Carmen szeroko się uśmiechnęła.
– Postanowiłyśmy przeznaczyć premie świąteczne na dobry cel.
– Bez jaj! To super. Co za absurd: nawet nie przyszło mi do głowy, że wydajecie własne pieniądze. – James potrząsnął głową. – Czym się zajmujecie?
– Jesteśmy prawniczkami – odpowiedziałam i lekko się wyprostowałam.
– Mój eks jest prawnikiem. Wygląda na to, że powinienem był się go trzymać! – James się roześmiał.
Carmen długo przyglądała się butom.
– Dobra, wezmę kremowe i granatowe louboutiny oraz czarne botki Alexandra Wanga – oznajmiła wreszcie.
James przeniósł wzrok na mnie.
– Ja poproszę tylko kremowe Jimmy Choo.
Przechylił głowę.
– No doooobra. To jeszcze botki Stuarta Weitzmana!
Przytaknął i zaczął zbierać buty, z których zrezygnowałyśmy.
– Gdzie pracujecie?
– W Klasko & Fitch – odpowiedziałam, wkładając dwie wybrane pary butów do pudełek.
– Bez jaj! Świat jest mały. Właśnie tam pracował mój były! Przynajmniej z tego, co wiem. Straciliśmy kontakt. Może kojarzycie niejakiego Derricka Stocktona?
W następnym tygodniu biuro świeciło pustkami. Pojawiały się głównie osoby, które nie zdołały jeszcze wyrwać się na święta. Ci z nas, którzy zostali na miejscu (wszyscy prawnicy z pierwszego roku, od których tego oczekiwano, oraz ci nieszczęśliwcy z drugiego, trzeciego i czwartego, którzy musieli zrezygnować ze swoich planów i złożyć w firmie podania o zwrot poniesionych kosztów), pracowali w szaleńczym tempie. Inaczej nie dałoby się nadrobić nieobecności współpracowników, którzy byli na tyle mądrzy, że włączyli już autorespondery w skrzynkach i wsiedli na pokłady samolotów. Nadszedł piątek, a Peter nadal się nie odezwał, o ile nie liczyć grupowych wymian maili dotyczących transakcji Stag River. Był 23 grudnia, ostatni dzień, kiedy mogłabym go jeszcze zastać w pracy. Chwytałam się za wszystko naraz – za sprawy związane z transakcją i kwestie administracyjne – żeby zająć czymś myśli.
Rdzawoczerwona spódnica, którą kupiłam w Bergdorfs i której metki odcięłam tego ranka, w nadziei, że akurat wpadnę na Petera, przekształciła się po lunchu z obcisłej w opiętą. Ilekroć skórzane szwy wpijały mi się w biodra, boleśnie sobie przypominałam, że Peter przeszedł do porządku dziennego nad tym, co się między nami wydarzyło. Pewnie jestem dla niego za gruba. Obrzydza go moje ciało, bo jego żona jest taka szczupła. O szóstej zdjęłam czarne szpilki i zaczęłam porządkować chaos na swoim biurku. Upięłam włosy w kok i sięgnęłam po windex, który trzymałam na górnej półce. Odwróciłam klawiaturę do góry nogami i uderzyłam nią o biurko, wytrząsając pozostałości niezliczonych posiłków jedzonych w gabinecie.
– Spokojnie! Co ci zrobił ten nieszczęsny komputer?
Poderwałam głowę i zobaczyłam Petera. Stał w moich drzwiach. Nie zdążyłam włożyć butów ani rozpuścić włosów, ale odgarnęłam zbłąkany kosmyk z oka i się wyprostowałam.
– Mogę wejść? – zapytał swobodnym tonem.
Wskazałam fotel w możliwie profesjonalny sposób, naśladując gest, jakim witał mnie Matt przy niezliczonych okazjach. Peter wkroczył do środka i nie zamknął za sobą drzwi. Zalała mnie fala rozczarowania. Przed oczami znów stanęły mi tamte chwile na tylnym siedzeniu jego samochodu i przypomniałam sobie o maleńkim strupku, który pojawił się na mojej piersi. Dobrze wyglądał, choć było już późno. Miał bezbłędnie zawiązany krawat i idealną fryzurę.
Usiedliśmy. Próbowałam się uspokoić, ale nie wychodziło mi to, i ostatecznie skupiłam się na ekranie komputera.
– Kiedy wyjeżdżasz na święta? – zapytałam. Zerknęłam na monitor i poruszyłam myszką, żeby go rozbudzić. Siliłam się na nonszalancki ton.
Rozejrzał się po moim gabinecie.
– Jak możesz tu cokolwiek znaleźć?
Kątem oka zobaczyłam, jak Anna wyciąga szyję i zerka w stronę mojego gabinetu. Posłałam jej znaczące spojrzenie, a ona wycofała się do swojego boksu, ale czułam, że nas słucha.
– To wszystko śmieci. Właśnie skończyłam przygotowywać dokumentację – oznajmiłam na tyle głośno, żeby Annę znudziła nasza rozmowa. – Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, żeby nie trzymać papierów, które nie powinny zostać odkopane dwadzieścia lat później podczas postępowania sądowego.
Peter krótko się zaśmiał. Spojrzał mi w oczy.
Przez chwilę siedział spokojnie, a potem odchylił się do tyłu na dwóch nogach swojego fotela i przygładził włosy. Patrzyłam, jak opadają mu na oczy. To była mała gierka: Tak czy nie? Czy on też próbuje odgadnąć, co myślę?.
Spojrzałam na postać stojącą w drzwiach.
– Hej – przywitałam się, kiedy Matt wsunął głowę do środka.
Przenosił wzrok to na Petera, to na mnie. Mechanicznie skinęli głowami.
– Wysłałaś już komentarze? – zapytał Matt.
– Jakąś godzinę temu. Dodałam cię w kopii.
– To dobrze. Musiałem to przegapić.
– Pewnie nie jest to najważniejszy mail, jaki dziś dostałeś. Jak poszło z Didierem?
– Dobrze. Tak. To był długi dzień, Skip. Będziesz broniła fortu przez całe święta, więc lepiej się wyśpij, póki możesz. Do zobaczenia w nowym roku. – Krótko nam pomachał.
– Dziękuję. Wesołych świąt! I miłej podróży. – Zaczęłam układać papiery na biurku, tak jakbym przygotowywała się do powrotu do domu. Nie przestawałam, dopóki nie upewniłam się, że Matt zniknął.
Peter spojrzał na mnie, przechylił głowę na bok i się rozluźnił. Zieleń jego oczu pociemniała i przeszła w orzechowy odcień. Czułam, jak napięcie powoli narasta, a potem wylewa się na mnie z całą siłą.
– Późno już – powiedziałam, wyciągając głowę w górę, żeby utrzymać się ponad zbliżającą się falą.
– Tak – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Obserwowałam, jak Anna pakuje swoje rzeczy. Po chwili machnęła do mnie i ruszyła do windy. Skinęłam do Petera, dając mu znak, żeby zamknął drzwi. Zrobił to i znów usiadł. Na jego twarzy pojawił się ledwo zauważalny uśmieszek.
Skrzyżowałam nogi i oparłam się na fotelu, tak jakbym się rozciągała przed opuszczeniem biura. Patrzyłam na Petera tak neutralnie, jak tylko potrafiłam, w myślach niemal błagając, żeby wyszedł. On jednak tego nie zrobił. Nie wykonał też żadnego ruchu w moją stronę. Był ode mnie mądrzejszy, bardziej opanowany, bardziej doświadczony. Po prostu tam siedział z lekko rozchylonymi nogami. Przygryzłam dolną wargę i poczułam jego oczy na swoich ustach. Udawałam, że tego nie zauważam, i przez chwilę patrzyłam w komputer. Potem znów na niego spojrzałam. Nadal siedział nieruchomo. Poczułam mrowienie w brzuchu.
– Późno już – powtórzyłam.
Spojrzał na mnie. Wstałam. Kręciło mi się w głowie i trzęsły się pode mną nogi. Kiedy zmierzałam w stronę Petera, uświadomiłam sobie, że mój mózg skapitulował i ustąpił ciału. Powoli okrążyłam biurko i stanęłam na wprost niego, blisko, ale nie na tyle, żebyśmy się dotykali. Oparłam się o biurko.
Przez chwilę bałam się, że Peter nic nie zrobi, ale nagle wyciągnął ręce i położył dłonie na moich biodrach, tak delikatnie, że prawie nie czułam, jak mnie dotyka. Jego kciuki znalazły się na moim brzuchu, dokładnie w miejscu, w którym spódnica stykała się z bluzką – a pozostałe palce oparły się na moich plecach. Czułam, że ma nade mną pełną kontrolę, że może zmusić mnie do przyjęcia dowolnej pozycji i podążenia w dowolnym kierunku. On jednak subtelnie wyrzekł się tej mocy, eksplorował zamiast nakazywać, wyczuwał zamiast wymuszać. W tamtej chwili zdałam sobie sprawę, że na próżno udaję, że go nie chcę.
Naprężył palce i przyciągnął mnie do siebie. Znalazłam się między jego nogami, a on wtulił we mnie głowę. Zaskoczyła mnie intymność tego gestu. Czułam, jak mnie potrzebuje. Jego policzek opierał się na moim brzuchu, a ramiona otaczały mnie w talii. Opuściłam dłoń i dotknęłam jego włosów, przeczesując gęste kosmyki. Przepływała między nami elektryczność.
Wstał, wolno – boleśnie wolno – nadal obejmując mnie w talii i powoli przesuwając twarz w górę, w stronę moich ust. Jego usta musnęły moje piersi. Wszystko we mnie ożyło. Rozbudziłam się, niemal zbyt gwałtownie. Miałam wrażenie, że zaraz się rozpadnę. Nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie, a usta się zetknęły. Położyłam dłonie na jego klatce piersiowej i wsunęłam palce pomiędzy jego koszulę a marynarkę, którą powoli zsunęłam mu na ramiona. Pozwolił, by opadła na fotel.
Znów dotknęłam jego klatki piersiowej i rozpięłam górny guzik jego koszuli. Czułam, jak przenika przeze mnie ładunek biegnący prosto z jego serca. Nadal na niego nie patrzyłam. Rozpięłam kolejny guzik. I następny. Pozwoliłam, by moja dłoń leżała przez chwilę na mosiężnej klamrze paska. Zatrzymałam się, przerażona tym, do czego mogłoby to doprowadzić. Peter powoli przesunął dłonie wzdłuż moich ramion, delikatnie zsuwając mi jedwabną koszulę.
W końcu na niego spojrzałam. Nie mogłam się powstrzymać. Błagałam go wzrokiem, żeby mnie pocałował. Nie posłuchał mnie, choć dokładnie wiedział, czego pragnęłam. Znów objął mnie w talii, lekko uniósł w górę i opuścił na biurko. Zerknęłam na zamknięte drzwi. Zauważył moje spojrzenie. Dostrzegł w moich oczach strach przed tym, że moglibyśmy zostać przyłapani, że ktoś dowiedziałby się o naszym romansie albo o tym, co do niego czuję. Kiedy w końcu mnie pocałował, zamknęłam oczy i wypuściłam powietrze. Lekko się cofnął i spojrzał mi w oczy. Uśmiechnęłam się do niego ze smutkiem. Były to moje milczące przeprosiny dla Sama i dla świata – za to, że pozwoliłam sobie szukać w Peterze ucieczki. Podciągnął mi spódnicę, a ja wzięłam głęboki wdech.
Przycisnął mi głowę do blatu biurka, tak że moje plecy leżały płasko na stosie papierów, a potem klęknął i przylgnął do mnie wargami.
Zasłoniłam usta zaciśniętą pięścią. Kiedy już moje wygięte w łuk plecy rozluźniły się, a świat nabrał znów wyraźniejszych kształtów, Peter znalazł się na mnie. Uśmiechnął się, sięgnął po kawałek papieru leżący na biurku, zgniótł go i włożył mi do ust. Pozwoliłam, by kartka stłumiła mój okrzyk rozkoszy.
Leżeliśmy na podłodze mojego gabinetu. Szorstka przemysłowa wykładzina lekko drapała mnie w plecy. Zamknęłam dłoń Petera w swojej dłoni i spojrzałam na nasze splecione palce. Palcem wskazującym wolnej dłoni wodziłam po cieniutkich liniach jego blizn. Przypomniałam sobie pierwszy posiłek, który razem jedliśmy, i z zadowoleniem wyobraziłam sobie małego Petera wyjmującego ostrygi ze skorup w słońcu Nowej Anglii. Spojrzeliśmy na sufit, a potem na majaczące za oknem wieżowce na Manhattanie. Zastanawiałam się, ile biurowych romansów rozgrywa się właśnie w tych małych rozświetlonych sześcianach i z ilu z nich było widać ten nasz. Peter obrócił się, wstał i zaczął podnosić swoje ubrania z podłogi.
– Jutro ruszam na Hawaje – powiedział, zapinając koszulę. – Widzimy się w nowym roku, mała. – Mrugnął do mnie.
Wiedziałam, że wyjeżdża, zanim się z nim przespałam, ale poczułam się nagle tak, jakby wsiadał do samolotu tylko po to, żeby przede mną uciec. Zmusiłam się do uśmiechu, starając się nie wyobrażać go sobie z żoną i dziećmi na jakiejś rajskiej plaży. Chciałam, żeby powiedział, że będzie za mną tęsknił. Że wolałby nie jechać. On jednak dotknął mojego podbródka, lekko go uniósł i krótko mnie pocałował. A potem wyszedł. Bez wahania. Poczułam, że zaraz się rozpłaczę.
Kiedy zostałam sama w pomieszczeniu, zaczęłam niszczyć wszelkie dowody naszego spotkania, starając się odzyskać kontrolę nad własnymi emocjami. Wyrzucając papiery z biurka do kosza, odkryłam nagle, że na pogniecionym liście intencyjnym znajdują się smużki krwi. Wydałam stłumione westchnienie, sięgnęłam po chusteczkę i wsunęłam ją sobie pod spódnicę, żeby sprawdzić, czy to moja krew. Nie była moja.
Znów chwyciłam windex i szorowałam blat biurka tak długo, aż zaczął lśnić. Następnie zadzwoniłam na recepcję i poprosiłam o wezwanie samochodu, który odwiózłby mnie do domu. Wychodząc, pobiegłam do łazienki, gdzie umyłam zęby i wyplułam odrobinę krwi. Przyjrzałam się swojemu językowi i odkryłam na jego koniuszku lekkie rozcięcie papierem. Użyłam płynu do płukania ust i z ulgą przyjęłam jego szczypanie – potraktowałam je jak zasłużoną karę za to, czego się dopuściłam. Kiedy wychodziłam z holu, przyjaźnie pomachałam do Lincolna, szukając na jego twarzy oznak świadczących o tym, że wie o moim uczynku. Jeżeli nawet tak było, niczego nie dał po sobie poznać i jak zwykle posłał mi ciepły uśmiech. Wsiadłam do czarnej limuzyny, która na mnie czekała.
– Ty jesteś Alex Vogel? – Kierowca uważnie mi się przyjrzał w lusterku.
Serce mi zamarło. Czy wszyscy nasi firmowi kierowcy ze sobą rozmawiali? Czy kierowca Petera opowiedział pozostałym o tamtym wieczorze pod hotelem Pierre?
– Tak – odpowiedziałam i pokiwałam głową, decydując się na krótkotrwały kontakt wzrokowy.
Ruszyliśmy. Zauważyłam, że co kilka minut patrzy w lusterko i mi się przygląda. Starałam się zbliżyć do okna, tak żeby zniknąć mu z pola widzenia, ale lusterko zdawało się za mną przemieszczać.
– Jesteś dziewczyną.
Spokojnie – pomyślałam. Nic ci nie zrobi. W Klasko znają jego nazwisko, numer pracownika, wiedzą, że jesteś w samochodzie.
– Tak – potwierdziłam, patrząc przez okno.
Wyjęłam telefon i go odblokowałam, gotowa użyć go w sytuacji awaryjnej. Nogi zaczęły mi się trząść. Czy to była kara za zdradę? Zostało tylko dziesięć przecznic. Zaczęłam się modlić.
– Słuchaj, chodzi mi tylko o to, że jako kobieta musisz o siebie dbać.
– Słucham? – Spojrzałam mu w oczy.
– Nie wiedziałem, że jesteś kobietą. To po prostu… Mam córki. Uważam, że musisz stanąć przed lustrem i dobrze się sobie przyjrzeć.
– Chyba mnie pan pomylił…
– Nie mogę się doczekać, aż powiem wszystkim w centrali, że jesteś kobietą. Pinky OSZALEJE. Nie znosi tego kursu do knajpy.
Tysiące myśli przebiegały mi przez głowę. Nie miałam zielonego pojęcia, kim jest ten człowiek i o czym mówi, ale wydawał się wściekły. Uznałam, że lepiej nie zadawać żadnych pytań. Modliłam się w myślach, żeby to się wreszcie skończyło, a kiedy w końcu stanął pod moim domem, szybko wysiadłam i zatrzasnęłam drzwi, nie odzywając się do niego ani słowem. Pomyślałam, że jeśli tak ma wyglądać moja kara, to nie jest wcale taka zła.