ROZDZIAŁ 2

Zaprowadzono nas do słabo oświetlonego pomieszczenia, w którym miało się odbyć szkolenie technologiczne. W środku znajdowało się przynajmniej sto ustawionych w rzędach komputerów i telefonów. Lodowate powietrze uderzało w nas z otworów nad naszymi głowami – chłodziło maszyny, a nasze ciała wprawiało w drżenie. Derrick odsunął dla mnie krzesło obok siebie, a ja z wdzięcznością na nie opadłam.

Kobieta z długim, sięgającym jej do pasa warkoczem kręconych włosów przemierzyła kilka razy przednią część pomieszczenia, po czym odchrząknęła.

– Komputery i telefony przy waszych stanowiskach wyglądają dokładnie tak jak te, które będziecie mieć w biurach. Zaczniemy od telefonu…

– Stawiam dziesięć dolarów, że jej mieszkania nie odwiedziła w tej dekadzie żadna żywa istota – wyszeptał Derrick.

– Ostro! – szepnęłam, tłumiąc chichot. – Masz rację.

– …wierzcie lub nie, ale najczęściej popełnianym błędem jest nieodkładanie słuchawki. Zostaliście ostrzeżeni. – Szeroko się uśmiechnęła. – Zacznijmy od wykonywania połączeń. To najprostsza rzecz, której się dziś nauczymy, ale przyzwyczajmy się do ćwiczenia absolutnie wszystkiego. Wyłączyłam komórkę i zapisałam na tablicy swój numer. Wybieracie dziewiątkę, żeby wykonać połączenie zewnętrzne, potem jedynkę, a dalej właściwy numer, więc do mnie będzie to dziewięć-jeden-dziewięć-jeden-siedem-sześć-jeden-dwa-trzy-jeden-cztery-dwa. Przećwiczcie to sobie i zadzwońcie, tylko proszę, nie nagrywajcie wiadomości.

Roześmialiśmy się z grzeczności, po czym sięgnęliśmy po słuchawki i zaczęliśmy wybierać wskazany numer. Czekałam, aż włączy się poczta głosowa.

– Dziewięćset jedenaście, numer alarmowy, w czym mogę pomóc? – zapytał głos po drugiej stronie. Spojrzałam na słuchawkę z przerażeniem i szybko odłożyłam ją na widełki.

– Co się stało? – Derrick pochylił się i spojrzał na mój telefon, ale byłam zbyt przerażona, żeby odpowiedzieć.

– Bardzo ładnie. Dobrze. Przejdźmy do przełączania rozmów. Zwróćcie uwagę na przycisk…

Sygnał mojego telefonu przerwał nagle instruktorce.

Wszyscy odwrócili się w moją stronę, a Derrick przesunął nawet krzesło, żeby uważnie mi się przyjrzeć. Kobieta zmarszczyła brwi, wskazała mój telefon, a ja podniosłam słuchawkę.

– Dzień dobry, tak, wszystko w porządku… Nic mi nie jest… Po prostu pomyliłam numer – wyjąkałam, po czym rozłączyłam się, zanim osoba na linii zdążyła cokolwiek powiedzieć. Czułam ciepło bijące z moich policzków, co oznaczało, że moja twarz przybrała żenujący kolor purpury.

– Kto to był? – zapytała instruktorka, bardziej zaciekawiona niż zirytowana.

Przez chwilę się w nią wpatrywałam, ale nie potrafiłam szybko wymyślić żadnej przekonującej wymówki.

– Musiałam wybrać dodatkową jedynkę po „dziewięć-jeden” – odpowiedziałam cicho.

– Zadzwoniłaś na numer alarmowy? – zarechotał Derrick.

W pomieszczeniu zapadła na chwilę cisza, a po niej rozległ się potężny wybuch śmiechu. Podniosłam wzrok znad zbielałych pięści, które zaciskałam na kolanach, i ze zdziwieniem odnotowałam, że na twarzach ludzi wokół mnie malowało się współczucie. Derrick otoczył mnie ramieniem, a ja wydęłam usta z teatralną przesadą.

– To nic takiego, ja właśnie zadzwoniłam przez pomyłkę do partnera zarządzającego firmy – zawołał ktoś z tylnej części pomieszczenia.

Spojrzałam w tamtą stronę i moje oczy spotkały się z oczami Carmen.

– Zadzwoniłaś do Mike’a Baccarda? – Instruktorka wydała stłumiony okrzyk.

– Pod numerem alarmowym nikt cię przynajmniej nie zwolni – dodała Carmen, a w sali znów rozległ się wybuch śmiechu.

Z wdzięcznością skinęłam głową.

Instruktorka się uśmiechnęła.

– Och, rzeczywiście jesteście szczególną grupą. Cóż, idźmy naprzód. W tym tempie zostaniemy tu do końca dnia, a ja mam w domu trzy nowe kociaki, które same się nie nakarmią!

Wymieniliśmy z Derrickiem spojrzenia.

– Coś mi się wydaje, że zwierzęta zaliczają się do żywych istot – zauważyłam.

– Masz mnie, Vogel. – Uśmiechnął się. – Wiszę ci drinka.

Dostaliśmy biura z widokiem na Manhattan, służbowe skrzynki mailowe, służbowe komórki, służbowe laptopy, służbowe karty kredytowe, służbowe plany emerytalne, firmowe ubezpieczenia zdrowotne, karty na siłownię Equinox oraz firmowe torby sportowe, które miały nas zachęcić do korzystania z nich. Poznałam swoją sekretarkę Annę, która pokazała mi zdjęcie wnuków w medalionie na szyi i z dumą poinformowała, że jej najstarszy syn został właśnie duchownym. Od razu ją polubiłam. Zapytała o moje preferencje dotyczące przyjmowania wiadomości i dodała, że zamierza mnie karmić, nawet jeśli będę zbyt zajęta, żeby jeść. Nie potrafiłam sobie wyobrazić świata, w którym praca miałaby się stać ważniejsza od oczekiwań i potrzeb mojego burczącego brzucha, ale serdecznie jej podziękowałam i w myślach poprzysięgłam sobie, że nigdy nie poproszę jej o nic, co mogłabym zrobić sama.

– Przychodzę codziennie na dziewiątą, żeby zająć się twoimi sprawami i harmonogramem – mówiła dalej. – Większość prawników zjawia się między dziewiątą trzydzieści a dziesiątą trzydzieści, ale w twoim przypadku nie ma ustalonych reguł. Wychodzę o wpół do szóstej, a nocna sekretarka zajmuje się tobą do mojego powrotu rano. W porządku?

Pokiwałam głową, a ona wróciła do swojego boksu, żeby pozwolić mi się zadomowić w nowym biurze.

– Daj znać, gdybyś czegoś potrzebowała! – krzyknęła. – Mam pod opieką ciebie i dwóch prawników w sąsiednich biurach, ale nigdy nie jestem zbyt zajęta, nawet kiedy tak się wydaje.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i usiadłam przy biurku, po czym przejrzałam maile od koordynatorki szkolenia i sprawdziłam grafik na nadchodzący tydzień. Żeby zabić trochę czasu przed szkoleniem z etyki zawodowej, zadzwoniłam do Carmen. Uznałam, że przy okazji przećwiczę dołączanie do telekonferencji. Reszta dnia minęła błyskawicznie, a kiedy szkolenie z dodatkowych świadczeń zakończyło się o czwartej trzydzieści, wróciłam do biura z poczuciem, że jest jeszcze za wcześnie na wyjście z pracy. Trochę po piątej rozejrzałam się po pomieszczeniu i napotkałam wzrok Anny, która zbierała się właśnie do domu. Pokiwała głową ze zrozumieniem, otworzyła drzwi biura i oparła ramię na futrynie.

– Powinnaś już iść, kochanie. Będziesz jeszcze pracowała tak ciężko, że zapomnisz, jak wygląda twoje mieszkanie. Widzimy się jutro. – Zniknęła, zanim zdążyłam się pożegnać.

Zadzwonił mój telefon, a ja poczułam gwałtowny przypływ paniki na myśl o tym, że przyszedł czas na prawdziwą pracę. Ale na wyświetlaczu zobaczyłam imię Carmen.

– Cześć.

Roześmiała się.

– Dziwne, że mamy gabinety, co?

– Prawda? Odnoszę wrażenie, że gram prawniczkę w serialu!

– Idziemy wszyscy do baru po drugiej stronie ulicy, żeby uczcić pierwszy dzień. Chodź z nami!

– Obiecałam chłopakowi, że wrócę do domu na kolację.

– Nie bądź głupia – zakpiła.

Zerknęłam na zegarek. Szkolenia zakończyły się przed czasem, a Sam nie spodziewał się mnie w domu jeszcze przynajmniej przez godzinę. Myślałam przez chwilę o wszystkich tych drinkach po pracy, które oglądałam w telewizji i w kinie. Nigdy dotąd nie miałam kolegów, którzy chcieliby wydawać pieniądze w drogich barach w centrum miasta.

– Dobra. Idę z wami. – To, że tak szybko dałam się przekonać, sprawiło mi pewną przyjemność. Po raz pierwszy w życiu poczułam się jak prawdziwa kobieta biznesu.

– Stawiam pierwszą kolejkę! – nalegał Derrick. Wręczył barmanowi kartę kredytową, a nasza piątka zgromadziła się za nim.

– Nie! – zaprotestowaliśmy chórem.

– Ja płacę. Odciągnę to sobie ze stypendium – oznajmił z uśmiechem. – Co pijecie?

Po tym, jak po kolei wykrzyczeliśmy zamówienia, rozejrzałam się po pustawym barze.

Kevin pochylił się w moją stronę.

– Na razie jesteśmy tylko my, maklerzy i ludzie z branży reklamowej. Prawnicy i bankierzy inwestycyjni dotrą tu najwcześniej o wpół do siódmej.

Derrick podał mi nad głową Roxanne wódkę z wodą gazowaną, a ja bezgłośnie mu podziękowałam.

– Skąd wiesz, że pracują w reklamie? – zapytałam Kevina.

– Poznaję po ubraniach. Może nie mają gustu, ale obstawiam raczej brak kasy – odpowiedział, po czym ruszył przed siebie, żeby zająć wysoki stolik, przy którym ktoś płacił właśnie rachunek.

Zwróciłam uwagę na wyraźną przewagę w pomieszczeniu koloru khaki i źle leżących sukienek, a potem spojrzałam na dobrze skrojone garnitury, eleganckie spódnice i powłóczyste bluzki naszej grupy. A przecież nawet jeszcze nie dostaliśmy pierwszej pensji.

Kevin przywołał nas do stolika, przy którym kelnerka kończyła właśnie zbierać szklanki i wycierać z polakierowanego drewna lepkie pozostałości ciemnego alkoholu.

– Derrick, swoją drogą w jaki sposób zostało ci cokolwiek ze stypendium? – zapytała Carmen. – Moje ledwo pokryło koszty przeprowadzki, a przecież przeniosłam się tylko z Bostonu. Czy ty nie przemierzyłeś przypadkiem całego kraju?

Derrick wzruszył ramionami.

– Rodzice mają w pełni umeblowane mieszkanie w mieście, więc nie musiałem niczego przewozić. Ale w Klasko zapytali, czy przeprowadzam się do Nowego Jorku spoza Nowego Jorku. Potwierdziłem. Bo tak właśnie było. A teraz mam dziesięć patyków do wydania na was, moi drodzy.

Stuknęliśmy się szklankami.

– Dają wam dziesięć tysięcy na przeprowadzkę? – zapytała Roxanne. – Dzieciakom z Columbii nic nie zaoferowali. – Spojrzała na Jennifer, która potwierdziła jej słowa kiwnięciem głowy.

– Chwała Bogu, że dali – powiedziałam. – Tylko dzięki temu mogliśmy z moim chłopakiem wpłacić kaucję za mieszkanie. Po podpisaniu umowy najmu było nas stać jedynie na kanapę.

Carmen popatrzyła na mnie.

– Zamieszkałaś z chłopakiem? Sam, prawda?

Pokiwałam głową. Byłam pod wrażeniem, że pamięta jego imię, w końcu poznali się w Cambridge tylko przelotnie.

– Ile już z nim jesteś? – zapytała Jennifer.

– Prawie cztery lata.

– Opowiedz o nim – poprosiła Roxanne.

Wzruszyłam ramionami.

– Poznaliśmy się na studiach. Ja byłam na Harvardzie, on w MIT, a potem założył firmę w Bostonie. Po części dlatego zostałam na Harvardzie na studiach prawniczych.

Pokiwali głowami, a ja poczułam ulgę, bo wiedziałam, że nie uznają tego za przechwałki.

– Daję ci sześć miesięcy w Klasko, zanim zostaniesz singielką! – zażartował Derrick.

Wszyscy się roześmiali, więc i ja się do tego zmusiłam, ale żołądek aż mi się skręcił.

– Derrick, nie bądź idiotą – złajała go Carmen, po czym skinęła głową, starając się dodać mi otuchy.

– Tylko żartowałem – powiedział Derrick. Lekko szturchnął mnie łokciem, a ja przygryzłam dolną wargę.

Drzwi baru gwałtownie się otworzyły i wszyscy się odwróciliśmy. Do środka wkroczyło pewnym krokiem trzech mężczyzn w garniturach. Ich zachowanie wskazywało na to, że nigdy nie zaznali odrzucenia. Jednego z nich rozpoznałam: to był ten młody, przystojny adwokat, którego zauważyłam wcześniej w sali konferencyjnej. Barman robił im drinki, jeszcze zanim do niego podeszli.

– To ci od fuzji i przejęć – szepnęła Carmen.

– Pewnie wrócą potem do pracy – dodał Kevin, zerkając na zegarek.

Mężczyźni oparli się o bar i jednocześnie wypili trzy szoty. Na ich twarzach pojawiły się delikatne grymasy. Następnie zaczęli sączyć bursztynowy napój z kufli. Jak ktokolwiek mógł pracować po szotach i piwach? Przystojny ciemnowłosy mężczyzna wyjął banknot z portfela i przesunął go po blacie w stronę barmana.

– To mi przypomniało, że potrzebujemy nowych szotów! – oznajmił Derrick, odrywając naszą uwagę od prawników.

– Muszę już wracać do domu – powiedziałam przepraszającym tonem.

Carmen otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale po chwili pokiwała głową.

– Odprowadzę cię.

Kiedy opuszczałyśmy bar, drzwi przytrzymało nam dwóch eleganckich mężczyzn w garniturach. Wchodzili właśnie do środka. Zadbani. Kulturalni. Dobrze ubrani. Przypuszczałam, że do baru zaczynali właśnie napływać bankierzy i prawnicy. Stanęłam przy krawężniku i spojrzałam na wschód, wypatrując taksówki na Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy. Czułam, że Carmen mnie obserwuje.

– Możemy chyba uznać ten dzień za udany! – oznajmiła radośnie. – Przykro mi, że Derrick zachował się jak palant. To dlatego, że mu się podobasz.

– Serio? – Spojrzałam na nią, a Carmen pokiwała głową.

Nie przypuszczałam, że Derrick ze swoją modną fryzurą, kolorową muszką i ekstrawagancją interesuje się kobietami.

– Zapytałam go. Niedługo się przekonasz, jaka jestem wścibska – obiecała, obgryzając paznokieć. – I nastawiona na rywalizację. Strasznie.

Nigdy nie spotkałam osoby tak samoświadomej i szczerej.

– Też jestem nastawiona na rywalizację – odpowiedziałam. – Chociaż głównie sama ze sobą.

Nie kłamałam. Przez całe dzieciństwo i okres nastoletni byłam pływaczką i przez dziesięć lat należał do mnie rekord na pięćdziesiąt i czterysta metrów stylem dowolnym. (Kilka lat temu rosyjska nastolatka odebrała mi ten tytuł). Trener drużyny pływackiej zrekrutował mnie na Harvard, ale w połowie drugiego roku poważna kontuzja stożka rotatorów zmusiła mnie do porzucenia kariery sportowej.

– Jeśli o mnie chodzi, gramy w tej samej drużynie – oznajmiła Carmen. – I bardzo się cieszę, że mam tu kogoś ze studiów!

Sport nie pozwolił mi doświadczyć, jakie to uczucie, kiedy jest się częścią drużyny – nigdy nie pływałam w sztafecie – i cieszyłam się, że teraz do niej należę, choć zastanawiałam się, czy sobie poradzę.

– Zdecydowanie gramy w tej samej drużynie – potwierdziłam.

Carmen się wyprostowała, położyła dłonie na biodrach, spojrzała w niebo, a potem przeniosła wzrok na mnie.

– Myślę, że wybrałam tę drogę zawodową tylko dlatego, że prawnikami są mój ojciec i trzej bracia. Chcę im po prostu pokazać, że jestem nie gorsza od nich. A może nawet lepsza. – Wyszczerzyła zęby w szelmowskim uśmiechu. – Wspominałam już, że jestem nastawiona na rywalizację?

– To i tak lepszy powód niż mój. Ja chyba zostałam prawniczką dlatego, że tak zasugerowali moi rodzice.

– Jedynaczka? – zapytała Carmen.

Pokiwałam głową.

– Klasyka. Chociaż mogli ci wskazać gorszą ścieżkę. Tak czy inaczej, cieszę się, że siedzimy w tym razem. – Zauważyła zbliżającą się w naszą stronę taksówkę i podniosła rękę.

Zazdrościłam Carmen, że potrafi powołać do życia dowolny fakt, po prostu wypowiadając odpowiednie słowa na głos. Stałyśmy się nagle przyjaciółkami – sojuszniczkami – bo tak oznajmiła, choć jeszcze wczoraj byłyśmy tylko dawnymi znajomymi ze studiów. Uśmiechnęłam się do niej, pomachałam jej i wsiadłam do taksówki, którą dla mnie przywołała.

Kiedy dotarłam do domu, Sam siedział rozwalony na kanapie i oglądał program Anderson Cooper 360º. Przynajmniej zdążył się przebrać i nie miał już na sobie pidżamy. Próbowałam sobie wyobrazić, jak spędził cały dzień w domu beze mnie. Spotkał się z potencjalnymi inwestorami przed naszym wyjazdem do Azji i czekał teraz na odpowiedź, czy zdecydują się wyłożyć pieniądze na jego start-up. Wyciągnął ręce w moją stronę, a ja się w niego wtuliłam.

– I co? – zapytał.

Zmarszczyłam brwi z teatralną przesadą.

– No cóż, nasłałam dziś na siebie policję. – Otworzył usta, żeby zadać pytanie, ale podniosłam rękę i go powstrzymałam. – Na oczach wszystkich.

– Musisz się napić. – Zaśmiał się, cmoknął mnie w usta i wstał. Wrócił z kuchni z dwoma kieliszkami czerwonego wina i podał mi jeden z nich. – Za moją kobietę pracującą. – Stuknął swoim kieliszkiem w mój. – Jacy byli pozostali prawnicy? Zaprzyjaźniłaś się z kimś? A ta Carmen, którą znasz z Harvardu?

– Poznałam bardzo miłych ludzi. Wszyscy są tacy… pewni siebie. Carmen wydaje się niesamowita. Szkoda, że nie byłyśmy bliżej na studiach.

– To ze mną byłaś bliżej na studiach.

– Wiem. – Pocałowałam go delikatnie i wcisnęłam się w szczelinę między jego bokiem a ramieniem.

Oczywiście miał rację. Ale znalazłam sobie też przyjaciół na studiach licencjackich. Większość z nich została w Bostonie, oprócz dwóch osób z Los Angeles, które przeniosły się na Zachodnie Wybrzeże. Choć dorastałam na przedmieściach Nowego Jorku, nie stworzyłam sobie w tym mieście prawdziwej siatki kontaktów. Chętnie zamieszkałabym w Bostonie na stałe, ale ponieważ Sam miał tutaj zdecydowanie więcej możliwości rozwoju start-upu, postanowiliśmy się przeprowadzić.

– Jak ci minął dzień? – zapytałam.

– Świetnie! Superproduktywnie. – Mówiąc, patrzył raczej na Andersona Coopera niż na mnie. – Zgadnij, co dziś postanowiłem.

Uniosłam brew.

– Zacznę trenować do bostońskiego maratonu i przebiegnę go z kumplami z MIT. Firma jest na razie w zawieszeniu, a zawsze chciałem zaliczyć ten maraton.

Wpatrywałam się w jego profil, szukając jakiejkolwiek oznaki, że czuje się nieswojo. W naszym słabo oświetlonym mieszkaniu uderzyły mi nagle do głowy wino i wódka, które wypiłam na pusty żołądek. Zastanawiałam się, czy powinnam zapewnić Sama, że ten czas spędzony na budowaniu firmy się opłaci, ale zrezygnowałam. Wiedziałam, że te słowa by sprawiły, że poczułby się gorszy – o ile już tak się nie czuł.

– O rany! Ekstra! – Wypiłam kolejny łyk wina i przesunęłam myśli o firmie Sama na margines świadomości. Alkohol zawsze pomagał oczyścić przestrzeń w głowie i zrobić miejsce na przyjemniejsze odczucia.