Rozdział 2

Helgi był już spóźniony. W nocy nie mógł spać. Budził się parokrotnie z powodu dziwnych dźwięków, które znikały, kiedy przez chwilę posiedział na łóżku. W końcu zasnął tak twardo, że z tego snu nic nie było w stanie go wyrwać. Czterokrotnie przestawiał budzik w telefonie. Za piątym razem komórka nie dała za wygraną i nie chciała przestać wyć.

Dzisiaj w pracy miał przewodniczyć naradzie, która zapewne nie należała do przełomowych w jego karierze zawodowej, ale była dość ważna. Pracował dla firmy zajmującej się ochroną mienia. Na giełdzie ogłoszono właśnie przetarg na sprzątanie i ochronę mienia dużego domu opieki społecznej. Na naradzie musieli dopracować projekt, bo czas składania dokumentów mijał w południe. Jeszcze wczoraj wieczorem, dla pewności, przeglądał z trudem przez siebie napisany tekst. Teraz wszystkie kartki były pokreślone od góry do dołu.

Dreszcz przeszył ciało Helgiego, gdy wychodząc, zawołał z przedpokoju do żony:

– Na razie!

Védís nie musiała w piątki wstawać przed dziesiątą. W liceum, w którym uczyła duńskiego, dyrekcja uznała pewnie za nierozsądne, aby uczniowie z samego rana ostatniego dnia tygodnia musieli zmagać się z nauką języka obcego. Drzwi zatrzasnęły się szybko, nie zostawiając Védís choćby cienia szansy na odpowiedź. Helgi i tak nie miałby czasu czekać, aż wygrzebie się z łóżka i w kapciach przydrepcze, by go ucałować na pożegnanie. W czasie krótkiego sprintu do samochodu mocno trzymał przy sobie plik kartek. Odprężył się dopiero wtedy, gdy leżały już bezpiecznie na siedzeniu pasażera. Jeśli na ulicach nie będzie dużego ruchu, pomyślał, powinien zdążyć do pracy.

Silnik przyjaźnie zaterkotał i kiedy koła samochodu ruszały powoli z miejsca, odetchnął z ulgą. Wszystko będzie dobrze. Nie zdążył jednak całkiem wyjechać z podjazdu, gdy nagle musiał ostro zahamować. Przed nim na samym środku ulicy stali Stefan i Bárður, chłopcy z sąsiedniego domu. Helgi musiał pochylić się do przodu, by dostrzec, że są jedynie w piżamach i na bosaka. Na zewnątrz było zero stopni, wiał silny wiatr. Gdzie są ich rodzice? Co oni sobie myślą? Chłopcy stali skuleni, wpatrując się w niego bezradnie. Jak dwa pokurcze. To chyba pieprzony żart, pomyślał. Dlaczego akurat jemu musiało się to przydarzyć. Cholera, nie dzisiaj. Spojrzał w kierunku domu sąsiadów z nadzieją, że ujrzy biegnącego Sigvaldiego lub Elisę. Ale drzwi wejściowe były zamknięte. Żadnego ruchu. Oba samochody stały zaparkowane na swoich miejscach. Musieli być w domu. Może i oni mieli ciężką noc, a teraz zaspali?

Helgi zastanawiał się, czy po prostu zręcznie nie wyminąć dzieci i pojechać dalej, następnie zadzwonić do Védís i poprosić, by zajęła się sprawą. Powiedziałby, że chyba widział ich we wstecznym lusterku, ale tak do końca nie jest tego pewien. Nagle młodszy z rodzeństwa zaczął głośno płakać. Cholera, przecież nie może zostawić płaczącego dziecka. A jednak od dzisiejszej narady w pracy zależeć będzie tak wiele. Interesy w firmie nie szły ostatnimi czasy dobrze. Wiadomo było, że szykują się zwolnienia, jeśli nie uda się pozyskać nowych, poważnych kontrahentów. Jeśli zaprzepaści daną mu szansę, to bez wątpienia wyleci jako pierwszy.

Skręcił w prawo. Ostrożnie przejechał obok chłopców. Ci ze zdziwieniem wlepiali w niego wzrok, a młodszy przestał nawet płakać. Ruszył z miejsca najszybciej jak się dało. Byli na tyle mali, by dalej wierzyć, że dorośli są zawsze dobrzy. Ma się rozumieć, z pominięciem tych wszystkich niedobrych typów, którzy akurat nie wyglądali tak jak on. Był przecież zwykłym, miłym panem z sąsiedztwa. Widać musieli się jeszcze wiele nauczyć.

Kiedy ich minął, wcisnął pedał gazu, a potem zatelefonował do żony.

***

Policjant wyglądał tak, jakby w życiu miewał lepsze dni. Bez przerwy wzdychał i posapywał. Był stary i doświadczył niejednego. Pasmo popękanych żyłek wokół nosa sprawiało wrażenie, że ciągle jest zaczerwieniony. Wraz ze swoim kolegą pojawił się jako pierwszy na miejscu zdarzenia, zaraz po otrzymaniu zgłoszenia od kobiety, która poprosiła policję o pomoc. Miała u siebie w domu dzieci sąsiadów i pragnęła przekazać je we właściwe ręce. Jak wynikało z opisu sytuacji, nie było powodu, żeby wzywać posiłki. Wszystko wskazywało, że rodzice zaspali, a maluchy zatrzasnęły drzwi i zostały na zewnątrz. Ta hipoteza jednak nie potwierdziła się i właśnie to próbował wytłumaczyć nowo przybyłym z wydziału śledczego. Jego młodszy kolega, pracował w policji dopiero od miesiąca, był już w drodze powrotnej na posterunek. W powietrzu unosił się zapach wymiocin, które zostawił po sobie na schodach przed domem.

– Kobieta poszła z chłopcami do ich domu, dzwoniła parokrotnie i pukała do drzwi wejściowych. Dobijając się, słyszała wyraźnie dźwięk dzwonka, ale wydawał się jej za słaby, by obudzić domowników. A ponieważ widziała dwa samochody zaparkowane na podjeździe, była przekonana, że małżeństwo smacznie śpi. – Policjant oparł ręce na szerokich biodrach i pokiwał głową. – Ale to w ogóle nie było tak. Chłopcy o niczym nie wiedzieli. Gdy się obudzili, nie mogli wyjść z zamkniętego na klucz pokoju, więc wydostali się przez okno, bo domyślili się, że i tak im nikt nie otworzy.

– Proszę mówić dalej. – Śledczy Huldar stał w sporej odległości od swojego kolegi, tak aby nie wzbudzać podejrzeń. Odór ulatniający się z jego ust nie pozostawiał wątpliwości, że starszy policjant zjadł na śniadanie dużo czosnku. Gdyby nie kretyńskie przepisy dotyczące zabezpieczenia miejsca zdarzenia, najchętniej otworzyłby okno w przedsionku. Ale i tak nie było żadnej pewności, że by pomogło. Zadbał już o to ten młodszy policjant, który zwiał.

Przez okno śledczy obserwował bacznie Ríkharðura, najbliższego ze swoich współpracowników, który łapał się wciąż za nos, jakby chciał go zatkać. Próbował powstrzymywać ten odruch, co było mądre z jego strony, bo przecież reszta zespołu miała i tak dość powodów, żeby się na niego boczyć. Huldar patrzył na Ríkharðura idącego ostrożnie po suchych liściach i grzebiącego patykiem w poszukiwaniu śladów. Kolejny raz zdziwił się, dlaczego ów człowiek zatrudnił się w policji.

Ríkharður lepiej pasowałby do pracy w ministerstwie. Nie łaziłby jak teraz do połowy zanurzony w chaszczach wokół miejsca zbrodni. Jego garnitur i trochę za długi płaszcz kompletnie się do tego nie nadawały. Taki styl był do zaakceptowania raczej w komisariacie, choć też nie do końca. No i te jego przesadnie wypielęgnowane dłonie, idealna fryzura, jak gdyby włosy nigdy mu nie odrastały. Mimo że policja kładła duży nacisk na schludny wygląd pracowników, na przykład nie wolno było farbować włosów ani brody na pomarańczowo, Ríkharður pozostawał ewenementem. Prawdopodobnie miało to związek z jego pochodzeniem. Jako syn pary sędziów studiował prawo. Tyle że nie skończył ostatniego roku i zapisał się do szkoły policyjnej. Mówił, że miał potrzebę całkowitej zmiany w życiu i że kiedyś studia skończy. Bliżej nie określił, w jakim czasie. Nie wyglądało jednak na to, żeby szykował się do odejścia, chociaż musiał znosić krzywe spojrzenia i niezliczone plotki na swój temat.

W sytuacjach jak ta wybierał zadania, które nie były związane bezpośrednio z przemocą. I dlatego teraz zbyt lekko ubrany przeszukiwał ogród. Huldar nie zdziwiłby się, gdyby nagle wyciągnął wilgotną szmatkę, by zetrzeć z siebie cały ten brud.

Niemniej jednak trochę wyhamował ze swoim pedantycznym wyglądem. Przyszedł rano do pracy z kawałeczkiem papieru toaletowego przyklejonym do szyi. Gdyby ktoś inny z pracy zaciął się przy goleniu, nikt by nie zauważył, to odstępstwo od pedanterii sprawiło jednak, że aż uniósł brwi ze zdziwienia.

W oczy rzucało się, że życie osobiste Ríkharðura było ruiną. Żona opuściła go wkrótce po tym, jak po raz trzeci poroniła, a po idealnym związku pozostały zgliszcza. Oczywiście w takiej sytuacji każdy by się załamał i Ríkharður nie był tu wyjątkiem. Można było przypuszczać, że właśnie przekroczył granicę wytrzymałości i na kryształowym wizerunku zaczęły pojawiać się rysy. Wcale jednak nie musiało tak być, bo w końcu przeżył już parę kryzysów i się nie poddał. Prawdopodobnie i teraz tak będzie. Trzykrotnie z dumą oznajmiał kolegom z pracy, że zostanie ojcem, by nieco później, ale już po cichu, mówić Huldarowi, że żona poroniła. Dwukrotnie współczuł nieszczęśnikowi z całego serca, lecz za trzecim razem czuł już tylko ulgę.

Gdy tak obserwował go z daleka, patyczkiem czyszczącego podeszwy butów z liści, Huldar przywołał w wyobraźni obraz byłej żony Ríkharðura, wyglądającej tak samo perfekcyjnie. Śledczy zaczerwienił się lekko na myśl o niej, po czym znów odwrócił się do zionącego czosnkiem rozmówcy.

– Poszliśmy więc tam, jak mówiłem, gdy już porozmawialiśmy z sąsiadką i próbowaliśmy obudzić domowników. Ale nikt nam nie otworzył i nie było słychać żadnych odgłosów. Gdy Dori czekał przed drzwiami, zrobiłem rundę wokół domu i zaglądałem do środka przez te okna, które były odsłonięte. Nie zauważyłem niczego niepokojącego. Tym bardziej żadnych ludzi. I byłem tym zawiedziony. Tylko okna w sypialni małżonków były zasłonięte i nie mogłem wykluczyć, że leżą tam nieprzytomni. Zacząłem coś podejrzewać, bo nikt się nie odezwał po tym, jak waliłem w szyby. Okno od pokoju chłopców było otwarte, na pewno właśnie przez nie wychodzili, ale ani ja, ani Dori nie dalibyśmy rady się przecisnąć.

– Tak, rozumiem. – Huldar nie podnosił wzroku znad notesu. – I co dalej?

Starszy mężczyzna poruszył brwiami w taki sposób, w jaki zwykle robi to człowiek, który samemu sobie chce udowodnić, że jego opis jest prawidłowy.

– Dzwoniliśmy na komórki zarejestrowane na ten adres, bo jak widać nie mają telefonu stacjonarnego. Jeden numer należy do Elisy Bjarnadóttir, a drugi do Sigvaldiego Freysteinssona. Żadne z nich nie odpowiadało. U Sigvaldiego włączyła się od razu automatyczna sekretarka, a Elisa nie odbierała. Spróbowałem jeszcze raz zadzwonić, mając nadzieję, że usłyszę dzwonek telefonu przez szybę w sypialni. Po tym już wiedziałem, że kiepsko to wygląda, bo ludzie przeważnie są w tym samym miejscu, co ich komórki. Czy nie mam racji? – Huldar nie odpowiedział, więc mężczyzna kontynuował sprawozdanie: – W tym momencie przypuszczałem, że jeden z samochodów się popsuł i jedno z nich pojechało do pracy taksówką, a drugie zostało w domu i zaspało. Przyszło mi do głowy tylko to, że telefon tego, które zostało w domu, jest wyładowany i nie miał go kto obudzić. Lub że coś się jej lub jemu stało pod prysznicem. Przewrócił się z komórką w ręku lub coś w tym stylu.

– Tak, rozumiem. – Huldar przerwał dziwne rozważania na temat tego, kto i z czyim telefonem poszedł pod prysznic i dlaczego w telefonie kobiety, jeśli był wyładowany lub popsuty, nie włączyła się automatyczna sekretarka.

– Potem sąsiadka przypomniała sobie o córce, która też miała być w domu, więc uznałem za możliwe, że to ona pojechała taksówką, prawdopodobnie do szkoły. Dziewczynki w środku nie było, jej łóżko było puste, a jak wołaliśmy ją po imieniu, nikt nie odpowiadał.

Wystarczyłby jeden telefon do szkoły, by przekonać się, czy jej tam nie ma. Natychmiast nakazaliby poszukiwania. Część ekipy, która przybyła na miejsce zdarzenia, przeczesywała dzielnicę, licząc, że tak jak jej bracia dziewczynka uciekła z domu. Przede wszystkim to należało ustalić. Huldar starał się nie myśleć o innych możliwych scenariuszach.

– Im dłużej dobijaliśmy się do drzwi, tym bardziej stawało się dla mnie jasne, że wewnątrz nie ma nikogo – mówił dalej mężczyzna. – Coraz bardziej skłaniałem się ku wersji, że dziewczynka pojechała z jednym z rodziców, a drugiemu, który został w domu, coś się przydarzyło. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ktoś mógłby spać spokojnie po naszym dobijaniu się do drzwi i okien. To nie pasowało do sytuacji.

– I wtedy zdecydowaliście o wkroczeniu do mieszkania?

– Tak. Ja o tym zadecydowałem. W tym momencie podejrzewałem, że któreś z nich, kobieta albo mężczyzna, leży nieprzytomne. Lub coś jeszcze gorszego. Prawdę mówiąc: podejrzewałem samobójstwo. Ale nie spodziewałem się tego, co zastałem.

Mężczyzna znowu zaczął ciężko oddychać. Huldar po raz kolejny odchylił się, kiedy czosnkowa woń na nowo buchnęła mu prosto w twarz. Kusiło go, by zaproponować mu gumę Nicorette, którą nosił zawsze w kieszeni, próbując z jej pomocą rzucić palenie.

– Nie, nikt nie przypuszczał, że to może być tak przerażające.

Nie chciało mu się zwracać posterunkowemu uwagi, że nie zatelefonował do miejsc pracy tych ludzi, zanim jeszcze zaczął wysnuwać swoje podejrzenia. Wystarczyłby jeden telefon do szpitala, żeby się zorientować, że małżonek przebywał na konferencji za granicą. Poszukiwania dziewczynki wszczęto by o wiele wcześniej.

– W czasie, kiedy Dori czekał na ślusarza, poszedłem do sąsiadki. Nie była zbytnio zatroskana, tylko zaciekawiona, więc zasypywała mnie pytaniami. Zbywałem ją, nie powiedziałem nic o moich podejrzeniach. Przecież siedzieli tam obaj chłopcy i jedli płatki śniadaniowe. – Opowiedział, jak patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami znad talerzy i jak byli zdezorientowani, gdy ich potem odwożono policyjnym wozem. Miał ochotę zakneblować wścibską sąsiadkę, która nie przestawała bombardować go pytaniami nawet wtedy, kiedy funkcjonariusze odprowadzali dzieci. Koniecznie chciała się dowiedzieć, o co chodzi, a to jeszcze bardziej wzbudzało w nich strach. Na koniec nakazano jej powrót do domu. Teraz pewnie sterczy w oknie salonu. Niewykluczone, że z zaciekawieniem śledzi każdy ruch Ríkharðura, nie zdając sobie sprawy, że to policjant. – Po tym jak ślusarz otworzył drzwi i jeszcze zanim weszliśmy do środka, zawołałem, ale nikt nie odpowiedział. Pukałem do drzwi od korytarza. Były zamknięte, tak samo jak drzwi do sypialni.

– Włożyłeś rękawiczki?

Mężczyzna momentalnie poczerwieniał.

– Nie. – Należałoby go pochwalić za to, że nie próbował nawet przepraszać.

– Mamy w kartotekach odciski palców twoje i twojego kolegi Doriego?

– Oczywiście. Moje na pewno są. Nie mogę odpowiadać za Doriego. Ale mieli mu pobrać, jak go przyjmowali do pracy.

– Super. – Huldar podniósł wzrok znad notatnika. – Co zrobiliście po tym, jak otworzyliście i zobaczyliście, co się stało? Dotykaliście czegoś?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Nie. Dori zasłonił ręką usta i wybiegł przez korytarz na zewnątrz. Podszedłem do kobiety, by sprawdzić, czy jeszcze żyje, chociaż wydawało mi się raczej pewne, że nie. Wtedy zadzwoniłem na posterunek.

– Sprawdziłeś puls?

– Tak.

– Gdzie?

– Na szyi. Nie znalazłem. Była też zimna, kiedy jej dotknąłem. Stwierdziłem, że nie żyje. W zasadzie było to jasne. Nie musiałem sprawdzać pulsu, zrobiłem to tylko ze starego nawyku. Jeśli można tak to ująć.

– Dotykałeś ciała w innych miejscach?

Policjant zaczerwienił się ponownie. Tym razem rumieniec oblał mu nawet szyję.

– Tak.

– Musisz teraz tam wejść i pokazać lekarzowi sądowemu te miejsca. Będzie szukał odcisków palców. – Huldar zamknął energicznie notatnik. – Chodź ze mną.

Weszli razem do sypialni. Gdy przerażający odór uderzył w ich nozdrza, Huldar zatęsknił za wonią czosnku.

Elisa leżała w poprzek łóżka małżeńskiego, z głową owiniętą srebrną taśmą klejącą tak, że nie było widać oczu, uszu ani nosa. Znad srebrnego kokonu wystawał kawałek czoła i sztywne jak druty, sterczące włosy. To, co najbardziej przyciągało uwagę, wyglądało jak rodzaj umocnienia wokół ust albo jak ptasi dziób. Ta sama taśma posłużyła do tego, by przytrzymać stalową końcówkę rury od odkurzacza wepchniętą przez usta wprost do jej gardła. Rura wiła się jak wąż boa wzdłuż tylnej części łóżka, aż do samego elektroluksa. Stało się jasne, dlaczego młody policjant nie wytrzymał widoku.

Kobieta nie miała spokojnej śmierci. Na szczęście pod grubą, błyszczącą, srebrzystą taśmą nie widać było twarzy. Być może zastygłej w straszliwym śmiertelnym grymasie.

Lekarz sądowy pochylał się nad ciałem kobiety. Dopiero co przybył i nie zdążył przebrać się w kombinezon ochronny, który zawsze zakładał w sytuacjach tego typu. W rogu stał jego asystent. Dokręcał obiektyw aparatu fotograficznego.

Lekarz znacząco kiwał głową.

– Oj, niedobrze, niedobrze.

– No, niedobrze. – Huldar nie miał nic więcej do powiedzenia. Przesunął się nieznacznie tak, by przez półotwarte drzwi widać było starszego policjanta. – On był tu pierwszy. Na szyi denatki są jego odciski palców. Dotykał jej. Sprawdzał temperaturę ciała. Chciałbyś, żeby ci pokazał gdzie?

– Nie. Nie teraz. I nie chcę tu nikogo więcej, dopóki nie skończymy oględzin. Tamto może poczekać. Ty też powinieneś wyjść do przedpokoju.

Nie zastanawiając się dłużej, Huldar posłusznie wykonał polecenie, a jednocześnie przeklinał w duchu samego siebie za lekkomyślność. Nie był wcale lepszy od starego policjanta. No, może tylko nie śmierdziało mu z ust. Podczas gdy patolog sądowy ubierał się w kombinezon, jego asystent zaczął fotografować ciało Elisy ze wszystkich stron. Przeszywające światło lampy błyskowej drażniło oczy, ale po chwili można było przyzwyczaić się do niego. Następnie zabrał się do robienia zdjęć reszty pokoju, a gdy obfotografował ściany i podłogę, na krótką chwilę zniknął za łóżkiem. Schylił się, by zrobić pod nim zdjęcie. Jednak momentalnie się wyprostował. Stanął na równe nogi blady jak trup.

– Shit! Tam jest dziecko.

Zapominając o poleceniu medyka sądowego, Huldar wpadł do pokoju. Podciągnął do góry biały lambrekin zwisający z materaca aż do samej ziemi. Pod łóżkiem leżała zwinięta w kłębek, ubrana w nocną koszulę mała dziewczynka. Wtulała głowę w pierś, rękoma zatykała uszy. Huldar odetchnął z ulgą, kiedy drobne ciało się poruszyło. Musiała to być córka Elisy i Sigvaldiego, której tak gorączkowo szukano. Podczas zabezpieczania śladów nikt nie wpadł na to, by przeszukać samo miejsce zbrodni. Kto by pomyślał, że dziecko nie wyjdzie z ukrycia nawet wtedy, kiedy policjanci wkroczą do domu i będą wołać jej imię.

Huldar nie miał czasu odpowiedzieć koledze, który krzyczał do niego z korytarza.

– Musisz zobaczyć, co znaleźliśmy w kuchni.

Nie wyobrażał sobie, że mogło być coś ważniejszego od tego, co właśnie zobaczył pod łóżkiem. Kuchnia będzie musiała poczekać.