Rozdział 3

W okienko sutereny uderzała zagubiona mucha. Traciła siły, a jej cichutkie bzyczenie i coraz słabsze dudnienie w szybkę nie pozostawiały wątpliwości, że walka jest w zasadzie przegrana. Trudno powiedzieć, czego mucha pragnęła tak bardzo, że gotowa była zapłacić najwyższą cenę. W okolonych wyschniętymi krzewami ogrodach wszystko bowiem przykrywał śnieg. Kompletnie nieprzyjazne środowisko dla małej muszki. W suterenie było ciepło, a ona próbowała się wydostać, nie zwracając uwagi na inne martwe muchy leżące na zakurzonym parapecie. One poddały się dawno temu. Chyba nadszedł czas, by zetrzeć kurze. Karl jednak wolał poczekać, aż mucha dołączy do grona zesztywniałych koleżanek, bo inaczej musiałby powtarzać czynność. Nie cierpiał odkurzać.

Karlowi ciężko było przyzwyczaić się do panującej w domu ciszy. Kiedyś nie zwróciłby uwagi na bzyczenie jakiejś muchy. Spojrzał w górę i badał wzrokiem pożółkły sufit. Z piętra wyżej nie dochodziły jednak żadne odgłosy. Jakże często marzył o tym, by móc siedzieć w całkowitej ciszy i delektować się słuchaniem tego, czego chciał słuchać. Bez ciągłych dźwięków docierających z góry, bez konieczności zakładania ogromnych słuchawek, które doprowadzały do bólu bębenków. Teraz nie przeszkadzało mu już nic oprócz muchy, a więc wszystko wyglądało tak, jak sobie wymarzył. Dziwiło go jednak, że nie czuje satysfakcji, jakiej się spodziewał. Żadnych wybuchów radości ani fajerwerków czy choćby wyrazu zadowolenia na twarzy. Potrafił to jednak wytłumaczyć. Jego marzenia spełniały się bardzo rzadko, a jeśli już, to smakowały jak zwietrzała coca-cola. Tym razem rozczarowanie było jeszcze większe, bo swoje pragnienia pielęgnował od niepamiętnych czasów.

Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy jako nastolatek połknął radioamatorskiego bakcyla. Na początku samodzielnie zmontował prostą radiostację CB do nadawania w paśmie dwudziestu siedmiu megaherców. Zwyczajne drzwi pokoju, który zajmował, nie wystarczały, by odgrodzić się od życia toczącego się po ich drugiej stronie. Równie dobrze mógł zawiesić na futrynie zwykłe prześcieradło. Matka, która ubzdurała sobie, że brak kontaktu z otoczeniem jest niebezpieczny, zabraniała mu używania słuchawek i tym samym uniemożliwiała zamianę przeszkadzania na spokój, choćby i okupiony bólem uszu. Potem robiła mu wykłady na temat pożarów i tym podobnych katastrof przydarzających się w domu oraz tego, że przez słuchawki nie dotarłby do niego żaden podejrzany dźwięk. Z lubością opowiadała o włamywaczu, który mógłby przyjść i ją z zimną krwią zamordować, a on, Karl, nie usłyszałby nawet wołania o pomoc. Jednak żadna z tych apokaliptycznych wizji się nie ziściła. Nie licząc włamania w połowie listopada. Łupem złodzieja padła nadpita butelka koniaku oraz drobniaki z miseczki stojącej na komodzie w przedpokoju. Karla ani matki nie było wtedy w domu, dlatego też żadne z nich nie miało szansy dowiedzieć się, czy przy tej okazji włamywacz zamierzał któreś z nich zamordować.

Kiedy starszy brat wyprowadził się z domu, Karl mógł zająć po nim suterenę. Początkowe zainteresowanie krótkofalarstwem przerodziło się w prawdziwą pasję, wciąż więc przybywało mu radiostacji i zajmowały dużo więcej miejsca niż stare urządzenie, które miał jako nastolatek. Nauczył się alfabetu Morse’a, zdał egzamin i jako początkujący nabył prawo do nadawania zakodowanych wiadomości. Potem były dalsze egzaminy, aż do licencji klasy G. A to oznaczało, że mógł teraz nadawać z większą mocą. Jego mały pokoik był po brzegi wypełniony radiostacjami, książkami i poradnikami dla radioamatorów, przeprowadzka stała się więc swego rodzaju wybawieniem. Mógł uczyć się spokojnie i być po prostu sam. I chociaż w suterenie czuł się o wiele lepiej, bardzo denerwowało go to, co działo się w dalszym ciągu na górze. Nie do wiary, ile hałasu mogła wytwarzać wokół siebie jedna osoba. Arnara nie było w ogóle słychać, bo przeważnie siedział naburmuszony i milczący z nosem w książkach. Co innego ich matka, zawsze w ruchu, miotająca się od pokoju do pokoju. A to coś musiała przynieść, a to coś powinna zrobić. Jeśli się nie przemieszczała, to tylko dlatego, że rozmawiała przez telefon. Ale i tak była głośno.

W zasadzie matce nie towarzyszyły szczególnie donośne dźwięki. Jakieś skrzypienie podłogi, pobrzękiwanie naczyń zmywanych w zlewie, bo zmywarkę oszczędzała. Stare islandzkie przeboje, za którymi nikt już nie tęsknił, metaliczny chrzęst drutów, ponieważ dziergała swetry, w których i tak nikt nie chciał chodzić. Wreszcie jej w kółko powtarzane pytania, kierowane w stronę schodów. Czy nie jest głodny albo czy nie chciałby się czegoś napić? To denerwowało go najbardziej. Miał ponad dwadzieścia lat i nic nie wskazywało, że chciałby umrzeć z głodu czy odwodnienia. Ale nie można było nie zauważyć, że teraz bardzo schudł. Jadał nieregularnie i za mało od dnia, kiedy wyjadł do końca resztki ze stypy. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie musiał zainwestować w nowy pasek do spodni. Zapinał się już na ostatnią dziurkę, a spodnie i tak zsuwały się z bioder, niczym te, które ledwie wisiały na tyłkach małolatów całymi wieczorami urzędujących pod osiedlowym sklepikiem. Pierwszy raz w życiu wyglądał czadersko, choć wcale nie miał takiego zamiaru.

Bzyczenie muchy ustało i teraz słyszał jedynie swój oddech. Miał wrażenie, że gdyby wsłuchał się bardziej, usłyszałby bicie własnego serca. Znowu dziwił się samemu sobie, że tak mało przyjemności sprawiała mu cisza, której od lat pragnął. W gruncie rzeczy tęsknił za odgłosami towarzyszącymi matce. Chyba że gryzło go sumienie. Matka odeszła nagle, choć na dobrą sprawę całe jej życie było przygotowywaniem się na śmierć. Zmarła trzy miesiące temu, na krótko przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami. Chciała je uczcić kawą i ciastem i od dawna planowała przyjęcie, ale Karl nie był tym zbytnio zaaferowany. Gdyby umiał przewidywać przyszłość, może potrafiłby okazać choć minimum zainteresowania przepisami na ciasta, które wycinała z kolorowych czasopism. I może wtedy zauważyłby, że coś z nią było nie w porządku. Już od jakiegoś czasu nie czuła się zbyt dobrze, ale nie aż tak źle, żeby bić na alarm, do lekarza poszła jednak dopiero wtedy, gdy pewnego dnia nie miała siły utrzymać się na nogach. Lekarz wysłał ją na dalsze badania, z których wróciła z wyrokiem, bo w jej ciele zagnieździł się złośliwy nowotwór. Próbowała być dzielna, ale i tak na koniec musiała iść do szpitala, gdzie w czasie adwentu umarła.

Samotnie leżąc w zimnej szpitalnej sali, pożegnała się ze światem właśnie wtedy, kiedy Karl zaczął się oswajać z nową sytuacją. Gdyby rak tak szybko jej nie zniszczył, Karl miałby szansę stać się dla niej lepszy. Mógłby odwiedzać ją częściej, przynosić więcej czekoladek i kwiatów. Nie wstydziłby się koszmarnej wiązanki, którą przed jednymi z ostatnich odwiedzin kupił naprędce przy kasie w supermarkecie. Też przecież nie chciałby umierać z takim wiechciem przed oczami.

Trzeba jednak przyznać, że względnie wywiązał się z obowiązków. Na pewno lepiej niż Arnar, który nawet nie przyleciał z zagranicy, by być przy matce, gdy ta umierała. Karl musiał troszczyć się o nią zupełnie sam. Pozałatwiać to, co w jej mniemaniu załatwić należało, pooddawać nieistotne przedmioty, które tu i ówdzie pożyczyła, powysyłać listy pożegnalne i określić ich sytuację finansową, aby mogła wstępnie oszacować koszty stypy. Wszystko robił bez zbytniego zaangażowania, noga za nogą wlokąc się na pocztę z każdym kolejnym listem. Pukał od drzwi do drzwi, zwracając ludziom naczynia, książki, płyty DVD. Wszyscy patrzyli na niego z zakłopotaniem. Karl zorientował się, że matka chciała w ten sposób uprzedzić rodzinę i przyjaciół, że umiera, unikając mówienia o tym wprost. Myślał wtedy, że wysyła im coś w rodzaju nienachalnego zaproszenia, i strasznie go to denerwowało. Powinien był jednak bardziej się starać, przecież go o to poprosiła.

Byłoby o niebo lepiej, gdyby w ciągu tych paru tygodni potrafił wczuć się w jej położenie. Bez szemrania pozałatwiać sprawy, a resztę drogocennego czasu spędzić przy szpitalnym łóżku. Odwiedzających i tak nie przybyło, choć pukał do wielu drzwi.

Z drugiej strony nie miał pewności, czy zachowałby się lepiej, gdyby miał na wszystko więcej czasu. O czym miałby z nią rozmawiać i za pomocą jakich słów mógłby wyjaśnić, że tak naprawdę ją kochał, chociaż latami nie dawał jej tego odczuć? Czy nie patrzyłaby na niego z niedowierzaniem, wracając pamięcią do chwil, kiedy się jej wstydził i nie chciał, by go z nią widywano?

Dopóki nie skończył pięciu lat, był przekonany, że jego życie nie różni się od tego, jakie wiodła większość jego rówieśników. Matka nie wydawała mu się wtedy za stara i nie przejmował się tym, że do idealnego obrazu rodziny brakowało ojca. Ale w pierwszej klasie spadła mu na głowę lodowata, słona fala. Zaczęło się od niewinnego pytania, czy to jego babcia, i szyderczego śmiechu, kiedy zaprzeczył. Dosyć szybko przerodziło się to w dokuczanie i uszczypliwe komentowanie wieku jego mamy, no i braku ojca. Słowa dzieci wypalały w sercu rany, które nigdy się nie zabliźniły, bo wciąż je rozdrapywano. Dziwne, że kolegom nie wpadło do głowy, iż dotykając go do żywego, tylko oni dobrze się bawią. Właśnie chęcią zabawienia się Karl tłumaczył sobie ich zachowanie.

Trudno pojąć, jak jedno zdarzenie może naznaczyć ludzki los i ukształtować drogę, którą się podąża, bo nie można przecież uciec od życia, tak jak pędzący pociąg nie może zboczyć z torów. Dziecięce docinki w pierwszym dniu szkoły tak naznaczyły późniejsze relacje Karla z ludźmi, że nie był nigdy jakoś szczególnie lubiany. Jako dziecko wyraźnie wyczuwał obojętność ze strony rówieśników. Nie tyle go prześladowano, ile dla tych, którzy mu dokuczali, stanowił nic nieznaczącą osobę. Szkolne czasy minęły mu więc szybko, bo koledzy właściwie go ignorowali. W sumie był im za to wdzięczny. Osiem lat wcześniej to samo przechodził Arnar, ale nie miał dla młodszego brata żadnych dobrych rad. Lub miał gdzieś dzielenie się nimi. Byli jak ulepieni z innej gliny, bo Arnar nawet nie starał się być przezroczysty, tylko chodził z wysoko podniesioną głową niczym książę pan. W zasadzie bez konkretnego powodu, co zapewne denerwowało dzieci, ale nie dręczyły go. Dlatego też większość z nich nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Karl podejrzewał, że szkolni koledzy wiedzieli o Arnarze to, co on sam uświadomił sobie dopiero po latach. Nie był zwyczajnym człowiekiem, a takiego lepiej zostawić w spokoju. Taki stan rzeczy bardzo im obu odpowiadał. Zresztą Arnar miał ograniczoną potrzebę kontaktów z ludźmi, a Karl nie tęsknił za jego ponurym towarzystwem.

Jego życie nie zmieniło się nawet wtedy, gdy poszedł do liceum i zmienił środowisko, jakby jego przeznaczeniem miały być zawsze te same zmory. Poznał niewielu kolegów i nie brał udziału w życiu towarzyskim, bo strach przed pójściem gdziekolwiek w pojedynkę i przed narażeniem się na obstrzał wielu oczu paraliżował go, siedział więc w domu. Nie wykorzystywał dobrze czasu, którym, nie mając przyjaciół, dysponował przecież w nadmiarze. Maturę zdał średnio. Sporo brakowało mu, żeby dorównać bratu w ocenach. Później przebumelował cały rok, nie pojechał nawet na wycieczkę pomaturalną do Azji, co zrobiła większość klasy, tylko siedział bezczynnie w domu. Udawał, że oddaje się rozmyślaniu na temat tego, co chciałby robić w przyszłości. I kiedy dłużej już nie mógł usprawiedliwiać przed matką swojego lenistwa, zaczął studiować chemię. Po raz trzeci w życiu odgrywał rolę autsajdera. Nie wychodził z domu, nie miał dziewczyny, niewielu kolegów z roku zaliczał do grona znajomych. Garstka ludzi, z którymi się kontaktował, była czymś pomiędzy. Niby kumple, ale w sumie obcy. Miał tylko dwóch kolegów: Halliego i Börkura. Nie żeby mu jakoś szczególnie odpowiadali, po prostu wziął, co się trafiło.

Ograniczone potrzeby komunikowania się z innymi zaspokajał za pośrednictwem urządzeń nadawczo-odbiorczych. Ów rodzaj porozumiewania się bardzo mu odpowiadał, chociaż większość tych, którzy nie mieli o nim bladego pojęcia, uważała go za zbyt mało osobisty i uciążliwy. Człowiek mówił i człowiek dostawał odpowiedź. A jak nie chciało mu się gadać, mógł wybrać pomiędzy nadawaniem morse’em lub tylko słuchaniem.

Uwagę Karla przyciągnęły trzaski dochodzące z radiostacji. Ucieszył się, założył słuchawki i delikatnie położył dłoń na pokrętle, tak aby ustawić odpowiednią częstotliwość. Jego wzrok powędrował na przeciwległą ścianę pokrytą oprawionymi w ramki kartami QSL. Zbierał je przez wiele lat, bo były potwierdzeniem jego kontaktów z innymi krótkofalowcami z odległych krajów, do których i tak nigdy by nie pojechał. Honorowe miejsce na ścianie zajęły tylko ulubione karty, a reszta leżała na dnie szuflady. Pasjonował się ich zbieraniem dawno temu i nawiązał wówczas kontakty z radioamatorami z prawie wszystkich państw. Dlatego w jego przypadku natrafienie na nową radiostację było prawie niemożliwe. Później coraz rzadziej zdarzało się, że wypełniał kartę i wysyłał za granicę dla potwierdzenia kontaktu. W kolekcji nie chodziło o posiadanie wielu kart z tych samych miejsc. Ostatnie karty wysyłał w ramach konkursu, który polegał na nawiązaniu jak największej liczby kontaktów w ściśle określonym czasie. Było to półtora roku temu i chociaż tego rodzaju konkursy nadal się odbywały, nie miał już ochoty brać w nich udziału.

Doskonale wiedział, chociaż niechętnie się do tego przyznawał, dlaczego nie chciało mu się dłużej tego robić. Nigdy nie wygrywał. Co więcej, nie był nawet bliski wygranej. Także wtedy, kiedy startował w rozgrywkach zespołowych, przynosił reszcie pecha. Jakby z jego powodu zła passa przenosiła się na cały zespół krótkofalowców. Tak jak w szkole. Przed grą w dwa ognie był tym, którego wybierano do zespołu na samym końcu. Tak jak w szkole, to bolało. Tak jak w szkole, nie dawał po sobie poznać. Dlaczego tak się zachowywał? Nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Może by oszczędzić wyrzutów sumienia tym, którzy go odrzucali? Choć pewnie zręczniej byłoby obrazić się i wyjść z hukiem. Ale pewnie i to by nie pomogło ani niczego nie zmieniło.

Nachylił się do mikrofonu.

– CQDX this is Tango Foxtrot Three Kilo Papa standing by. – Kod CQDX oznaczał, że Karl chciał nawiązać kontakt z radiowcem z daleka. A TF3KP był jego znakiem wywoławczym. Litery TF były symbolem Islandii. Cyfra „trzy” oznaczała region stołeczny, a pozostałe to jego inicjały. Karl Pétursson (syn Piotra). W zasadzie nie miał prawa do nazwiska utworzonego od imienia Pétur, bo tak miał na imię ojciec jego matki, a on sam był adoptowany. Nigdy się nie dowiedział, jak nazywali się jego prawdziwi rodzice, ale ich historia była z całą pewnością bardzo smutna. Matka uznała jednak, że nie ma powodu, by wydobywać na światło dzienne koszmary z przeszłości. Według tego, co mówiła, zakładając, że mówiła prawdę, rodzice zmarli. Szukanie ich nie miało więc sensu. Szybko też zorientował się, że pytania o zmarłych padały na jałowy grunt. Więc przestał drążyć i zaprzątać sobie nimi głowę. Inaczej było z Arnarem, który nigdy pytać nie przestał. Też był adoptowany. I chociaż obaj nosili to samo nazwisko, łączyło ich tyle, co parę obcych sobie podróżnych jadących ramię w ramię tym samym autobusem. Nie mówiąc już o tym, że różnili się wyglądem i charakterem.

– Tango Foxtrot Three Kilo Papa. Standing by.

Nasłuchiwał, ale nie otrzymał odpowiedzi. A może to nie był sygnał nadawania albo trafił na koniec sesji? Spróbował raz jeszcze. – Tango Foxtrot Three Kilo Papa. Standing by. – Nic. Cisza.

Przypomniał sobie, że kiedyś chciał zbierać QSL-ki z każdego stanu USA, ale się poddał. Może powinien zacząć od nowa? Nie zajęłoby mu to dużo czasu, bo miał już ich sporo. Właśnie teraz, kiedy jest sam i poza studiowaniem nie ma na głowie nic innego, toteż może poświęcić się swoim zainteresowaniom. Ale nie mógł się zdecydować, czy rzeczywiście ma na to ochotę. I czy powinien iść na zebranie do klubu radioamatorów, które miało się zacząć za jakieś czterdzieści minut. Decyzję musiał podjąć szybko. Najlepiej byłoby dać sobie spokój i nieco pozakuwać, bo ostatnio opuścił się w nauce. Mizerne zainteresowanie chemią, jakie odczuwał, zapisując się na pierwszy rok studiów, znikało z każdym upływającym tygodniem. Biurko stojące w drugim końcu sutereny pokrywało się kurzem, a wiszący nad nim plakat z okresowym układem pierwiastków odklejał się od ściany.

Może potrafiłby na nowo wzbudzić w sobie pasję. Gdyby tylko zechciał przyłożyć się do nauki, gdyby trochę zagłębił się w książki. Zebranie nie było istotne. I tak nie miał nic ważnego do przekazania, zdawał sobie też sprawę, że z innymi członkami klubu było tak samo. Zresztą z roku na rok coraz bardziej się wykruszali. Zostali prawie sami starzy, których nie interesowały kontakty z zagranicznymi krótkofalowcami. Najczęściej korzystali z pasm czternaście, dwadzieścia jeden i dwadzieścia osiem megaherców. Karl czasami nasłuchiwał rekrutów nadających morsem lub wchodził na pasmo trzy i pół megaherca. Może chodziło o różnicę wieku? Na dwudziestu ośmiu megahercach nadawali nieliczni, mocno zaawansowani radioamatorzy, co odpowiadało Karlowi. W odróżnieniu do niego starzy interesowali się głównie budową radiostacji. Jedynie garstka z nich rozumiała nie tylko jego zapał w nawiązywaniu kontaktów, ale i zamiłowanie do wysłuchiwania numerycznych przekazów. Wraz z odejściem Börkura i Halliego z klubu pozostał jedynym, którego to interesowało.

Karl wyciągnął kabel od słuchawek z radiostacji i podłączył do starego collinsa używanego do odbierania fal krótkich. Przeszukiwał pasmo od najniższych do najwyższych częstotliwości, aż dostroił się do stacji, którą znał, w nadziei, że usłyszy jakiś przekaz. Jak zahipnotyzowany wsłuchiwał się w symfonię kodów i numerów, której nie rozumiał. Pochłaniał rzędy liczb i liter nadawane jednym ciągiem, wypowiadane wygenerowanymi przez komputer kobiecymi, a niekiedy dziecięcymi głosami. Wiadomości morsem, trzeszczenie, zgrzytanie i pojedyncze pieśni patriotyczne. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego, ale może coś się za tym jednak kryło? Nikt nie miał pewności, co to wszystko mogło znaczyć i czy miało jakiś głębszy sens. I właśnie z tego powodu było tak fascynujące. Nie było również wiadomo, kto wykorzystywał tę osobliwą formę przekazu na falach krótkich, w zakresie pomiędzy trzecim a trzydziestym megahercem. Fale te odbijały się od jonosfery i miały przez to większy zasięg. Większość użytkowników domyślała się, że przekazy były zaszyfrowanymi wiadomościami tajnego wywiadu. Również część interesów między dilerami i przemytnikami narkotyków załatwiano w taki sposób. Śledzić można było wszystko. Rozmowy telefoniczne dawało się podsłuchiwać, listy kopiować, mejle przechwytywać. Inaczej rzecz się miała z nadawaniem na falach radiowych, było to o wiele bardziej złożone.

Na tym też polegał cały ich urok. Te ciągi cyfr czytane przez bezduszne, lodowate, a jednocześnie niewinnie brzmiące głosy. Możliwe, że były to precyzyjnie artykułowane rozkazy zabójstw lub zamachów. Tak jak i inni zapaleńcy, Karl marzył o tym, by kiedyś złamać któryś z nadawanych kodów, chociaż już niejedna tęga głowa się poddała. Nawet Arnar, który w końcu zainteresował się jego hobby. Siedział godzinami z ołówkiem w ręku nad kombinacjami liter i cyfr, by po jakimś czasie cisnąć nim daleko przed siebie, krzycząc, że to jakieś pieprzone niedorzeczności. Ale Karl wiedział, że chodziło o szyfr, który można było złamać tylko za pomocą klucza. To jednak nie zniechęcało ludzi do prób rozwiązania zagadki.

Miał dzisiaj szczęście. Przeważnie nadawano co pół godziny lub w pełnych godzinach. Dochodziło wpół do ósmej. Wpadł na znajomą stację, z której nadawał mężczyzna o pseudonimie „Rosjanin”. Chropowaty męski głos deklamował po rosyjsku powtarzające się monotonnie ciągi cyfr. Od czasu do czasu mantrę przerywały zakłócenia fonii.

– A-din, a-din, pjat, sjem, pjat, nul, nul.

Większość audycji nadawano według określonych schematów. Na początku serwowano informacje za pomocą wcześniej ustalonych słów. Ready? Ready?, Achtung! albo Atención!, z podkładem melodycznym lub kombinacjami cyfrowo-literowymi. Takim wstępem chciano zwrócić uwagę na to, kto nadaje i kto powinien szczególnie uważnie się temu przysłuchiwać. Zazwyczaj powtarzano to wielokrotnie, przed właściwymi wiadomościami, których liczba też była podana. Długie sekwencje cyfr i liter płynęły swobodnie z eteru. Kończono audycję specjalną formułką, charakterystyczną dla każdego nadawcy. Najczęściej był to prosty wyraz czytany w wielu językach. Taki jak: „koniec” albo „nadawanie zakończone”.

Jeszcze inni puszczali muzykę lub wyczytywali sekwencje zer. Tak jak ten „Rosjanin”, którego Karl nasłuchiwał, gdy już się rozłączał:

– Nul, nul, nul, nul. – Cisza i trzaski. – Nul, nul, nul, nul. – Znowu cisza i na koniec: – Nul, nul, nul, nul. – Nadawanie przerwano.

Gorączkowo szukając innych nadawców, Karl natknął się na coś nieznajomego. Coś, czego dotąd nigdy jeszcze nie słyszał. Nastawił ucha, kiedy wydało mu się, że słyszy jakiś skandynawski język. Dostroił radiostację i głos zabrzmiał wyraźniej. Karl tym bardziej zdziwił się, słysząc:

– …dziewięć, dwa, zero, pięć, sześć, dziewięć. – Kombinację powtórzono, więc udało mu się ogarnąć całość. – Jeden, siedem, zero, trzy, dziewięć, dwa, zero, pięć, sześć, dziewięć. – Był to wygenerowany komputerowo kobiecy głos, do którego powoli się przyzwyczajał. – Jeden, siedem, zero, trzy, dziewięć, dwa, zero, pięć, sześć, dziewięć. – I głos zamilkł. Karl odchylił się na krześle, podrapał po czole, objął rękoma głowę. – Jeden, siedem, zero, trzy, dziewięć, dwa, zero, pięć, sześć, dziewięć. – Opuścił ręce. Sięgnął po notatnik oraz długopis leżący zawsze na biurku. Kiedy zamierzał spisać numery, rozpoczęło się wyczytywanie kolejnego rzędu cyfr: – Dwa, cztery, jeden, dwa, siedem, dziewięć, siedem, trzy, jeden, dziewięć.

Na początku długopis nie chciał pisać, więc Karl rozpisywał go w pośpiechu, uważając, by nie złamać wkładu i nie zapomnieć cyfr. Wreszcie się udało:

– Dwa, cztery, jeden, dwa, siedem, dziewięć, siedem, trzy, jeden, dziewięć. – Kiedy powtarzano cyfry, porównał je z tymi zapisanymi wcześniej na kartce. Wsłuchiwał się w głos. Jednak nie odnajdywał w nim obcego akcentu. To nie mógł być cudzoziemiec. Czyżby jakiś islandzki związek, legalnie lub nie, zdobył pasmo nadawcze? Ale to było raczej niemożliwe. Na pewno był to ktoś z zagranicy. Ktoś, kto znał islandzki i wybrał go dla zmyłki. Słyszalność była dobra. Nawet za dobra, jak na dochodzącą z odległego miejsca. Karl słuchał płynących cyfr, niczego nie podejrzewając. A jednak Islandczycy? Możliwe, że rodacy wpadli na pomysł przekazywania w ten sposób poufnych wiadomości. Dałby głowę, że w grę wchodził tu także Internet. Krótkie fale radiowe to zbyt staroświeckie jak na Islandię. Tu wszyscy mają przecież świra na punkcie najnowocześniejszych technologii.

Sieć zawalona była czymś takim. Najpopularniejsze prezentacje miał użytkownik Reddi, który czytał w kółko znaki z szesnastkowego systemu. Albo taki youtuber Webdriver Torso, na którego kanale można oglądać tysiące jedenastosekundowych filmików z kolorowymi kwadratami różnej wielkości, przesuwającymi się po ekranie w takt ostrego pisku. Właśnie coś takiego mogło zachwycać Islandczyków, ale nie nadawanie na falach krótkich. Głos z radia zaczął wyczytywać na nowo poprzedni szereg cyfr. Jakby chciał, aby wryły się w jego mózg: 1703920569. Karl spisał i wpatrywał się w nie z niedowierzaniem. Przeczytał raz jeszcze, gdy głos z radia powtórzył:

– Jeden, siedem, zero, trzy, dziewięć, dwa, zero, pięć, sześć, dziewięć.

Wszystkie cyfry się zgadzały. Albo to jakiś absurdalny zbieg okoliczności, albo ktoś próbował zrobić mu kawał.

Przecież to był jego PESEL.

Karl spojrzał na drugi rząd cyfr: 2412797319. To też mógł być czyjś PESEL. Wbił numery w wyszukiwarkę komórki. Wyskoczyły sto dwadzieścia dwie odpowiedzi. Żadna niezwiązana z Islandią. Spróbował raz jeszcze, oddzielając poszczególne cyfry myślnikami. Bingo. Właścicielem PESEL-u okazała się Elisa Bjarnadóttir, której nie znał. Przełączył wyszukiwarkę na grafikę. Nie znalazł jednak żadnego zdjęcia ukazującego kobietę z bliska. Z wyglądu była mu równie nieznana, jak jej personalia. Odłożył komórkę. Było w tym wszystkim coś niesamowitego, ale i nieprzyjemnego. Nadawanie dobiegało końca. Zimny głos dodał na pożegnanie:

– Na razie. Reszta później. – Kilka dźwięków z pozytywki i cisza.

Karl odwrócił się w kierunku okna, skąd dochodziło ledwo słyszalne bzyczenie muchy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wypuścić jej na zewnątrz. Podarować wolność, której tak bardzo pragnęła. Zamarznie szybko, ale przynajmniej zdechnie szczęśliwa. Jednak wydobywające się ze słuchawek przytłumione ludzkie głosy odwróciły jego uwagę od muchy. Założył słuchawki.

– Witam. Witam. Witam. – Z eteru popłynął strumień cyfr. Było przesądzone, że nie pójdzie na zebranie. Szkoda. Właśnie teraz miałby o czym opowiedzieć. A może lepiej by było, gdyby zachował to na jakiś czas wyłącznie dla siebie? Szczególnie jeśli ktoś chce mu zrobić głupi żart.

Kiedy Karl zaczął wsłuchiwać się w radio, mucha z impetem uderzyła w szybę ostatni raz. I poległa.