Rozdział 18

Na podłodze w pokoju gościnnym chłopcy bawili się starymi samochodzikami. Ojciec ich obserwował. Auta pamiętały dawne czasy i nosiły ślady tego, co z nimi robili sam Sigvaldi i jego brat, doprowadzając do tego, że kolorowe dawniej karoserie wyglądały teraz jak trędowate, bo pokrywały je zacieki i dziury. To przypomniało Sigvaldiemu o silnych zderzeniach i stłuczkach, które wraz z bratem aranżowali, kiedy nudziło ich zwykłe popychanie aut po podłodze w przód i w tył. Miarowe uderzenia, które było teraz słychać, dowodziły, że pewne rzeczy w życiu się nie zmieniają.

Młodszy z synów, Stefán, spojrzał w górę.

– Kiedy przyjdzie mama? – Niedawno skończył cztery latka i najwyraźniej nie potrafił zrozumieć tego, co się wydarzyło. Prawdopodobnie był za mały. Żył w przeświadczeniu, że jeśli wystarczająco długo będzie pytał, to uzyska inną odpowiedź. Za każdym razem sprawiał ojcu przykrość.

– Mama nie przyjdzie, kochanie. Pamiętasz, co ci powiedziałem? – Sigvaldi odpowiadał już automatycznie.

Stefán spojrzał mu w oczy tak, jakby chciał przewiercić go wzrokiem.

– Kiedy przyjdzie, chcę jej pokazać, co potrafię. – Małe paluszki złapały autko i uniosły je do góry. – Popatrz. – Naśladował odgłosy, które przypominały Sigvaldiemu kręcące się koła. Powtarzał to przez jakiś czas, aż wreszcie rzucił zabawką o ścianę. W innych okolicznościach Sigvaldi zdenerwowałby się i dał mu reprymendę. Ale teraz nie miało to znaczenia.

Bárður, który już wkrótce miał skończyć sześć lat, spojrzał przestraszony na ojca. Rozumiał więcej od młodszego brata i to czyniło go bardziej wrażliwym. Wiedział też, że jeśli ktoś rzuca przedmiotami o ścianę, wywoła złość u dorosłych. Jeśli jednak tak się nie działo, to powód musiał być naprawdę istotny. Sigvaldi spróbował spełnić swój rodzicielski obowiązek, ale niczego poza „Stefán, nie wolno” nie potrafił z siebie wykrzesać. Miał nadzieję, że chłopiec zrozumie przekaz.

– Chodź, Stebbi. Poszukamy babci. – Bárður wstał z podłogi, wziął brata za rękę i wyprowadził z pokoju. Sigvaldi został w nim sam. Patrzył za nimi i nie mógł oprzeć się powracającej wciąż myśli: co robić, kiedy Elisy już nie ma? Chłopcom odrosły włosy i będzie musiał zatroszczyć się o to, by pojechać z nimi do fryzjera na umówiony przez Elisę termin. Dzisiaj. Zaplanowała, że dziś pojedzie z nimi do fryzjera.

W pamięci przywoływał, co jeszcze zaplanowała podczas jego pobytu za granicą. Lista była długa, więc w miarę jak wyliczała, on coraz bardziej cieszył się na swój wyjazd. W czasie, kiedy ona biegałaby z dziećmi po całym mieście, on, w przerwach między wykładami, planował sobie odpocząć. Chciał cedzić whisky w hotelowym barze, pójść do łaźni parowej, która mieściła się w piwnicy, pograć w golfa z kolegami. Rozkoszować się brakiem śniegu przed oczami i konieczności codziennego chwytania za skrobaczkę do szyb.

Nie odpocznie sobie ani w tym roku, ani przez następnych kilka lat. Był ojcem samotnie wychowującym trójkę dzieci. Dzieci, które praktycznie go nie znały, bo to Elisa zajmowała się nimi przez większość czasu. Tak się jakoś poukładało, że wylądował na marginesie życia rodzinnego. Do jego zadań należało tyranie na pełnym etacie i co najwyżej ochrzanianie w ramach nadgodzin. Względnie bycie stróżem prawa domowego.

– Czy coś się stało? – Sigvaldi usłyszał za sobą głos matki. Uprzejmie się do niej odwrócił, chociaż wolałby w dalszym ciągu wpatrywać się w miejsce na ścianie, gdzie wylądował samochodzik. W pewnym stopniu współczuł betonowej ścianie, która otrzymała cios tak niespodziewany jak on w serce.

– Nie, nic. – Spojrzał na matkę. Zawsze była piękna, wysoka, szczupła i z dostojną twarzą, która idealnie pasowałaby do greckich monet. Wszystko jedno czy z ciemnymi włosami i różowymi policzkami, jak ją pamiętał z dzieciństwa, czy blada z siwymi włosami, jak teraz. To, co się wydarzyło, odcisnęło na niej piętno i widać było, że za chwilę załamie się pod ciężarem zmartwień. Sam zresztą nie wyglądał lepiej.

– Chłopcy są jacyś przytłumieni. – Oparła się o framugę w drzwiach i założyła ręce na piersiach. – Myślę, że powinieneś wstać z tej sofy i wyjść gdzieś z dziećmi. Do kina, na spacer, do zoo, na lody. Cokolwiek. Muszą iść na świeże powietrze. Odpocząć od tego smutku. Twojego smutku. Oni będą się oczywiście smucić, gdziekolwiek by nie pojechali.

W milczeniu patrzyli sobie w oczy. Po raz pierwszy pojął, jak bardzo byli do siebie podobni. Jakby patrzył teraz na samego siebie. Odkąd sięgał pamięcią, ludzie zawsze mówili, że miał oczy po swojej matce, jednak nigdy dotąd tego nie zauważył, więc teraz doszedł do wniosku, że może ich wspólne cierpienie spowodowało jednakowe opadnięcie górnej powieki.

– Tobie też to dobrze zrobi. Człowiek musi zawsze podnieść się i iść do przodu. Bez względu na to, co się dzieje.

Matka całe życie zagrzewała go do boju, czasem z tym jednak przesadzała. Tak było podczas studiów na medycynie. Nabrała zwyczaju dopingowania go, kiedy w czasie sesji co rano wychodził na uczelnię. Jakby był młodym żołnierzem wyruszającym na pole bitwy, z której mógł nie wrócić żywy. Ale tym razem musiał jej przyznać rację, więc uśmiechnął się nieco wymuszenie.

– Zabiorę ich na przejażdżkę samochodem. Nie czuję się jeszcze na siłach, by pójść do lodziarni czy kawiarni, między ludzi. – I zanim zaczęłaby prawić morały, że żaden człowiek nie jest samoistną wyspą i tak dalej, dodał pospiesznie: – Jutro już będzie lepiej. Trochę lepiej. I tak po troszeczku. Z dnia na dzień. Na koniec będzie w miarę do zniesienia i to musi wystarczyć. – Bolały go plecy od siedzenia na sofie. – Dziękuję, że nas przygarnęliście. Wiem, że nie jest teraz łatwo z nami wytrzymać.

Matka machnęła ręką.

– Przestań. Zawsze jesteście u nas mile widziani i możecie zostać tak długo, jak tylko zechcecie. – Twarz jej spochmurniała. – Ojciec mi mówił, że może być tak, iż Margrét zostanie przeniesiona w inne miejsce. Mam nadzieję, że to nie z twojego powodu.

Sigvaldi wpatrywał się w zabawkowe autko leżące obok jego nogi.

– Tak bym tego nie ujął. Policja obawia się o jej bezpieczeństwo. Podejrzewają, że do mediów wyciekną informacje, że była tam tej nocy i mogła coś widzieć.

– No i co z tego? Myślą, że to najgorsze, co może spotkać dziecko? Bo ktoś rozpuści po mieście jakąś plotkę?!

To był czerwony samochodzik, o który dawniej tak często sprzeczali się z bratem, bo obaj chcieli bawić się właśnie nim. Chodziło przecież o kabriolet z umieszczonymi po bokach naklejkami, imitującymi płomienie ognia. Chociaż wyglądał efektownie, nie jeździł zbyt dobrze, bo jedno z tylnych kół wypaczyło się i trzeba było użyć siły, by przesuwać nim po podłodze. Kryła się w tym jedna z pierwszych życiowych lekcji: to, czego pragniemy najbardziej, nie zawsze spełnia nasze oczekiwania.

– Mamo, to nie są jakieś plotki, których obawia się policja. Boją się, że morderca będzie jej szukał ze strachu – bo go widziała i może rozpoznać. Będzie chciał się jej pozbyć jako świadka. Jeśli zostanie tu z nami, w domu, bez problemu ją dopadnie. Jeśli ją ukryją, utrudnią mu sprawę.

Matka wzięła głęboki oddech, a jej piękną twarz wykrzywił grymas przerażenia.

– O czym ty mówisz?

– Tak mi powiedziano. Nie jestem teraz w nastroju do wymyślania bajek. Oni chcą umieścić Margrét w bezpiecznym miejscu. Tylko na jakiś czas, dopóki nie dorwą tego ohydnego zwyrodnialca. – Ostatnie słowa wypowiedział, jakby pluł nimi z ust.

Matka poruszała ustami niczym ryba wyciągnięta z wody. Wzdrygnęła się i próbowała zachować fason.

– Jak myślisz, kto mógł to zrobić? Jakiś wariat?

Na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć. W drodze ze Stanów Zjednoczonych próbował przywołać we wspomnieniach kogoś z ich życia, kto mógłby chcieć zrobić krzywdę Elisie. Nadaremnie. Przyjaciele stali za nimi murem, tak samo rodzina. Żadnych zatargów z sąsiadami czy w pracy. Mało wiedział o jej zajęciu, ale gdyby coś było nie w porządku, z pewnością by mu powiedziała. Ich związek opierał się na zaufaniu. Przypomniał sobie pytanie policjanta dotyczące ewentualnych zdrad małżeńskich, ale nie mógł sobie przypomnieć, co dokładnie im odpowiedział.

Z pierwszego przesłuchania Sigvaldi pamiętał prawie wszystko, ale podczas ostatniego wszystko przesłoniła mu rozpacz. Miał wrażenie, że przyczaiła się aż do momentu, w którym pojmie, co tak naprawdę się zdarzyło, by pochłonąć go jak fala rozbijająca się o skalisty brzeg. Z trudem hamował się, by nie paść na stół, krzycząc, płacząc i wyrywając sobie włosy z głowy. Cudem mu się udało i jakoś odpowiedział na pytania, zastanawiając się jednocześnie, czy nie sprawia wrażenia zimnego i niezaangażowanego. A było przecież dokładnie odwrotnie. Miał jednak pewność, że jeśli pozwoli sobie na okazanie choćby najmniejszej emocji, tama się przerwie i utonie w rozpaczy.

Czuł się skołowany po przeczytaniu wiadomości od mordercy, które mu pokazano i których nie potrafił zinterpretować. Nie było szans, niczego takiego nie doszukał się w pamięci, były to nic nieznaczące liczby. Powycinane z gazet i poprzyklejane litery też niczego mu nie mówiły.

– Nie mam zielonego pojęcia, kto to mógł być. Ale na pewno ktoś obcy. Nikt, kto znał Elisę, nie chciałby zrobić jej czegoś takiego.

– To jak policja ma go znaleźć?

Teraz to on szukał odpowiednich słów. Jednak się poddał.

– Tego nie wiem.

– Margrét powinna zostać u nas. A nie u jakichś nieznajomych ludzi gdzieś w mieście.

– Nie wiem, czy tato mówił ci o tym, ale ona sama tego chciała. – Ciężko mu było to przyznać. Przez moment był nawet zły na matkę, że zmusiła go do wypowiedzenia tych słów. – Może dzięki temu pogodzi się ze mną?

– Pogodzi się z tobą? Cóż takiego jej zrobiłeś? – Rodzice zdawali się nie widzieć niczego szczególnego w tym, jak Margrét go traktowała. Milczeli nawet wtedy, kiedy przez cały dzień siedziała i czytała, zamknięta w pokoju, który kiedyś należał do jego brata. Zmuszona w czasie posiłków przebywać w towarzystwie ojca, bardzo starała się nie patrzeć w jego stronę. Dziadek i babcia zgodnie ignorowali to, co się działo przy stole. Zachowywali się nienaturalnie, mówili dużo i głośno. Jedynie Stefán i Bárður byli tacy jak zawsze. Nie licząc momentu, kiedy Stefán zapytał, czy mama nie jest głodna i dlaczego nie przychodzi zjeść. Wtedy i Bárður zaczął zachowywać się jak cała reszta. To były dla Sigvaldiego najgorsze ze wszystkich chwil.

– Niczego nie zrobiłem. Nie mam pojęcia, czemu obwinia mnie za wszystko. Ale to tylko dziecko. Pewnie uważa, że powinienem być na miejscu i uratować mamę.

– Pytałeś ją o to? Chcesz, żebym z nią pogadała?

– I tak, i nie. Już próbowałem. Ale za każdym razem odwraca kota ogonem i nie chce ze mną rozmawiać. Myślę, że potrzebuje czasu, by wrócić do równowagi psychicznej. Kobiety ze schroniska zaproponowały specjalną terapię, która ma jej w tym pomóc.

– Terapia? – Matka wyraziła zdziwienie tak przesadnie, jakby zamierzał umieścić córkę na oddziale odwykowym.

– Rozmowy z psychologiem. Psychologiem dziecięcym wyspecjalizowanym w pomocy dzieciom w sytuacjach kryzysowych. To nic złego. Myślisz, że mogłoby jej to wyrządzić krzywdę?

Matka nie odpowiedziała. Zachowywała się tak zawsze, kiedy była innego zdania niż jej rozmówca i nie miała ochoty się z nim kłócić. Zanim znów się odezwała, wyraz jej twarzy wszystko zdradził.

– Jeśli ją stąd zabiorą, to z pewnością będzie jej potrzebna terapia. Kto to widział, żeby pozbawiać dziecka, które dopiero co straciło matkę, własnej rodziny. Ci dzisiejsi specjaliści od psychologii dziecięcej!

– To policja za tym stoi, i nalega. Ale jeszcze nie podjęto decyzji. – W tym momencie zadzwonił jego telefon. Nie znał numeru, który się wyświetlił. A jeśli to jedna z jego pacjentek, u której zaczęła się akcja porodowa? Czasami dzwoniły na jego prywatny numer. Wahał się przez chwilę, ale postanowił odebrać. Jeśli to jedna z ciężarnych, odeśle ją do dyżurującego ginekologa, bo sam przecież był na urlopie. Omal się nie roześmiał, gdy pojął, jak bardzo te słowa nie pasowały do obecnej sytuacji.

Dzwonił policjant Huldar. Ten sam, który go ostatnio przesłuchiwał. Nie podał nazwiska, którego Sigvaldi i tak nie zapamiętał, ale nie miało to znaczenia. Wszystkiego wysłuchał i sam ograniczył się tylko do dwóch słów: tak i do widzenia. Opadł na sofę i zaczął wpatrywać się w ścianę.

– To policja. Za chwilę przyjadą po Margrét.

– Nawet nie próbowałeś się sprzeciwić. – Matka stanęła przed nim, zasłaniając mu widok na białe i surowe otynkowanie.

– Nie, to jest w tej chwili najbardziej rozsądne wyjście. – Sigvaldi opuścił ramię na miękką sofę. Telefon wyślizgnął mu się z dłoni.

Rozmowa wyciągnęła z niego resztkę energii, którą jeszcze posiadał.

– Popełniono następną zbrodnię. Ten sam morderca.

Z wielkim wysiłkiem udało mu się zachować spokój. Musi się trzymać. Policja i przedstawiciel Urzędu do spraw Nieletnich będą tu za dwie godziny, więc nie zostało mu już wiele czasu. Chciał porozmawiać z córką, wytłumaczyć jej wszystko i spróbować dowiedzieć się, czy rzeczywiście się na to zgodziła. Jeśli tak, to pomoże jej spakować ubrania i rzeczy, których będzie potrzebowała. Jeśli nie, zadzwoni na policję i cofnie zgodę. Wyjedzie i ukryje się z dziećmi, w najgorszym wypadku gdzieś na odludziu w górskiej chacie dla wędrowców.

Może uda mu się tym razem wyjaśnić jej, jak strasznie mu przykro, że nie było go w domu, kiedy to się stało. Może uda mu się ją przekonać, że nie miał nic wspólnego ze strasznym końcem życia kobiety, którą kochał równie mocno jak ona. Sigvaldi się wyprostował.

– Jeśli ma to oznaczać, że będzie bezpieczna, to zgoda. Nie możemy dopuścić do tego, by ją też stracić.

W uchylonych drzwiach pojawiła się rozczochrana główka Stefána.

– Kiedy przyjdzie mama? – Sigvaldiemu opadły ręce, kiedy po raz kolejny usłyszał pytanie. Różowe dziecięce usteczka ułożyły się w podkówkę. – Nie pocałowała mnie na do widzenia.