2

– Dlaczego mówią na to miejsce Isla Negra, skoro nie przeprawiamy się przez morze? – zapytałam mamę. – Czy to z powodu tych czarnych ptaków? Jak się nazywają?

– Tak, tak – odpowiedziała nieobecna duchem. – To przez kruki – wymyśliła na poczekaniu. Te ptaki to wcale nie były kruki. Nad morzem nie ma kruków.

Całą drogę wyglądałam przez okno i nagle wreszcie się pojawiło – morze, przypominające w słońcu błyszczącą wstążkę przyklejoną do krajobrazu.

– Zdaje się, że już niedaleko – rzekła mama.

Plaża była pełna skał i wodorostów, a na piasku widniały czarne plamy.

– Isla Negra – zawołał kierowca.

Wysiadłyśmy. Jakaś para z niemowlęciem, gruby mężczyzna w berecie, staruszka z włosami splecionymi w dwa warkocze.

Mama zapytała o coś kierowcę, a on wskazał ręką w prawo, choć nic tam nie było widać. Chwyciła walizkę i torbę, ja wzięłam dwie plastikowe torby i ruszyłyśmy w kierunku, który nam wskazał szofer.

Ubrane byłyśmy jak zawsze, kiedy się wybierałyśmy do centrum. Ja miałam na sobie białą sukienkę, która trochę się pogniotła w podróży. W Temuco siadywałam na tarasie w słońcu, dlatego teraz dobrze wyglądałam w bieli. Mama, przeciwnie, miała zielonkawą skórę. Rozpuściła włosy i uczesała się z przedziałkiem na boku. Wolałam ją z włosami związanymi i przedziałkiem pośrodku, jak zwykle. Założyła sandały i pomalowała sobie usta. Prawie nigdy tego nie robiła – szminka uwydatniała jej bladość i zmarszczki po bokach ust; sprawiała, że wargi wydawały się cieńsze. Sama kiedyś wypróbowałam tę szminkę w kolorze czereśni i przejrzałam się w lustrze: wyglądałam inaczej, na piętnaście lat, a moje oczy sprawiały wrażenie jaśniejszych. Miałam ochotę zrobić sobie zdjęcie, ale schowałam pomadkę z powrotem do apteczki i wytarłam usta wacikiem. Gdyby mama zapomniała o szmince w apteczce, czy wróciłybyśmy po nią? A może już nigdy nie wrócimy?

Wiał ciepły, wilgotny wiatr. Mama miała kropelki potu nad górną wargą, a za każdym razem, kiedy podnosiła ramiona, rozchodził się kwaśny zapach, od którego robiłam się głodna.

Podążyłyśmy drogą biegnącą przez ogród. W górze widniały kamienne schody i dom, też kamienny.

Droga pięła się zboczem, trudno ją było pokonać pod górę, ale za to schodzenie będzie łatwe. Dokuczały mi komary i cały czas myślałam o tym, kiedy do moich białych butów dostanie się ziemia.

Minęłyśmy fontannę z konikami morskimi i dalej szłyśmy już węższą dróżką. Dom wyglądał jak chatka Baby-Jagi z bajki o Jasiu i Małgosi. „Na pewno są tam psy” – pomyślałam.

Kilka metrów przed domem mama postawiła walizkę i torbę pod drzewem, a ja położyłam obok swoje pakunki. Na dróżce pojawił się pies z językiem tak wywieszonym, jakby mu ciążył. Zaszczekał i podszedł prosto do moich nóg. Tym koty różnią się od psów: psy zawsze ocierają się o tych, którzy się ich boją, koty takich ludzi ignorują.

Mama stała przed drzwiami, nie mając śmiałości, by zapukać. Poprawiła sobie włosy.

Do okna podszedł wysoki mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami. Potem otworzył drzwi i podali sobie ręce. Spojrzeli na mnie.

Mężczyzna podniósł głowę, jakby sobie o czymś przypomniał.

– Elisa – rzekł.

I ruszył w kierunku miejsca, gdzie czekałam.

– Witaj, Eliso. Jestem Pablo – powiedział i pocałował mnie, a jego broda podrapała mnie po twarzy. Wskazał drugą stronę domu. – Jest tam coś, co może ci się spodobać.

Wiatr szumiał w liściach. Ten ogród był większy niż tamten od frontu, a na jego końcu, za krzewami, za pniami i za opadłymi gałęźmi zaczynał się las.

Na trzech drewnianych słupach ustawionych w kształt trójkąta wisiało pięć dzwonów. Największy górował nad pozostałymi, mniejszymi niczym dzieci – jakby rodzina dzwonów. Nie mogłam się oprzeć i dotknęłam jednego; gdybym tego nie zrobiła, prześladowałby mnie pech. Wyciągnęłam się, żeby dosięgnąć liny, i dwa razy dotknęłam tego samego dzwonu; gdybym dotknęła wszystkich, też sprowadziłabym na siebie nieszczęście. Po lewej od dzwonnicy widniały dwie drewniane syreny z nagimi piersiami, które sterczały im na boki.

Pablo pomachał do mnie. Zawstydziłam się, że widział, jak dotykam dzwonów, wyglądało na to, że stoi tu od jakiegoś czasu; był sam, bez mamy. Podszedł bliżej i biała plama słońca znalazła się za jego twarzą, dużą i ciemną.

– Podoba ci się? – zapytał, wykonując ręką zamaszysty gest.

– Co?

– Wszystko. To miejsce, Eliso – powtórzył moje imię, jakby musiał się go nauczyć na pamięć, jakby wypowiadanie go sprawiało mu przyjemność.

– To wszystko jest pana?

– Tak.

– I morze też?

– Też. – Odwrócił się. – Chu-Tuh, chodź tutaj.

Pies podbiegł do jego ręki i pochylił głowę. Pablo pogładził go po grzbiecie. Popatrzył na mnie, spodziewając się, że ja też go pogłaszczę, ale nie zrobiłam tego. Chu-Tuh to było dziwne imię dla psa.

– Dlaczego nazywają to miejsce Isla Negra, skoro to nie jest wyspa?

– Chodź – rzekł. Położył dłoń na moim ramieniu i zaprowadził mnie dalej. – Widzisz?

Spojrzałam w kierunku, który wskazywał ręką: z morza wystawała duża czarna skała podobna do skorupy olbrzymiego żółwia.

– Ale jeśli wolisz, możemy zmienić nazwę i mówić na nią Isla Roja1. Od maków.

Rozejrzałam się.

– Jakich maków?

Też się rozejrzał, szukając ich wzrokiem.

– Gdy tu przybyliśmy, były maki. – Nagle wydał się rozczarowany ich brakiem. – Delia o nie dbała. To ona je przywiozła. Musimy ją powiadomić, że ich nie ma. A teraz wywiesimy banderę.

Wszedł do domu i wrócił z kawałkiem materiału. Ruszył ścieżką i dał mi znak, żebym poszła za nim.

Obok kamiennej ławki i kotwicy stał maszt. Wciągnęliśmy na niego banderę, niebieską, z rybą w kółku otoczonym napisem, układającym się w słowo Neruda.