Pablo schodzi po kamiennych schodach. Ma na sobie swoją czapkę, koszulę z krótkimi rękawami, w ręce gładki zeszyt, bez linii, na spirali, o którą zaczepił długopis z zielonym wkładem. W lewej ręce trzyma fajkę i paczkę tytoniu. Siada twarzą zwrócony ku morzu, chociaż nie będzie na nie patrzył podczas pisania. Otwiera zeszyt, wkłada rękę do kieszeni i po chwili stawia na nim jeden z tych ciężkich szklanych przycisków do papieru z zasuszonymi kwiatami w środku, żeby kartki się nie przewracały. Odczepia długopis ze spiralki i kładzie go obok zeszytu, po czym przygotowuje sobie fajkę.
W pokoju nadal unosi się zapach tytoniu. Na stojącym pod oknem biurku jest więcej szklanych przycisków do papieru i kartek zapisanych zielonym tuszem.
Układam je w stosik i przyciskam szkłem z zatopionym konikiem morskim. Ale zaraz je podnoszę i z powrotem rozkładam papiery, porzucając je w nieładzie.
Kolce były dla mnie udręką,
twarde kamienie raniły mi głowę,
lód szukał pod moimi łachmanami
serca, by mu zaśpiewać do snu.
Śmiechy, które zrodziły się
na moich oczach, cichły pośpiesznie
i chciały mnie zabić.
Wtem drzewo przegrodziło mi drogę,
jakby ruszyło marszem i w tym momencie
powaliła je
puszcza, i leżało tam
wielkie niczym tysiąc ludzi,
pełne czupryn,
rojące się od owadów,
rozkładające się na deszczu,
ale odkąd umarło,
chciało mnie powstrzymać.
Za dużo słów. To można było napisać tylko w nocy: nikomu nie przychodzi na myśl tyle słów naraz, kiedy się obudzi.
Chu-Tuh wyciągnął się pod stołem, jakby Pablo pisał na głos, dla niego.
Kieruję się w stronę łóżka z wilgotną, zburzoną pościelą. Wdycham jej zapach, ale tamta woń nie powraca; tylko duża wilgotna plama, którą czuć siarką, jak te żółte pałeczki, których mama używa na skurcze.
Chowam jego piżamę do szafy, niebieską, bardzo miękką piżamę w paski, która wyschła szybciej niż pościel i też pachnie siarką. Po drugiej stronie wiszą sukienki. Sukienki Delii: jedna czarna, długa, z szerokimi rękawami; kolejna szara, ze wstążką na szyję; inna w kolorze burgunda w kwiatuszki; spódnica w szaro-białe kwadraty; kilka białych koszul i luźne spodnie. Biorę z wieszaka ciemnoczerwoną suknię i podchodzę w niej do owalnego lustra, lecz górna część ubrania wybrzusza się na moim ciele, a dół wlecze się po podłodze. Na dole szafy stoją buty: czarne, bez obcasów, z obcasem, zamszowe i skórzane, sznurowane botki. Na górnej półce okrągłe pudełka, a w nich – słomkowy kapelusz, czarny kapelusik i drugi szary.
Pościel już wyschła. Muszę ją tylko rozciągnąć w jedną i drugą stronę, przetrzepać poduszki, rozłożyć narzutę i pod dwiema poduszkami zrobić zakładkę, jak mi pokazała mama.
Na stole na podwórku kartki w zeszycie walczą z przyciskiem do papieru. Długopis stoczył się na brzeg stołu, a obok zeszytu leży fajka.
– Co dziś na obiad, Raquel?
Głos Pabla rozbrzmiewa we wnętrzu domu. Pablo zagląda do garnków. Rozlega się hałas, od którego drżą ściany i dzwonią kruche przedmioty.
Odwieszam na miejsce suknię Delii i jeszcze raz spoglądam w lustro, owal, w którym dokładnie mieści się moje ciało. Przeczesuję włosy dłonią i schodzę po schodach.
Mieszkamy w tym domu we troje i jesteśmy jak rodzina. Delia jeszcze nie przyjechała.