Usłyszałam podjeżdżające auto i obudziłam się. Była sobota, mama w soboty pozwalała mi spać do późna, jak w Temuco. „Delia” – pomyślałam. Zdjęłam koszulę nocną i włożyłam białą sukienkę. Umyłam sobie szybko zęby i twarz.
Szofer podał jej rękę, gdy wysiadała. Pablo miał na sobie niebieską koszulę, której dotąd nie widziałam.
Delia rzuciła mu się na szyję, a on zakręcił nią w powietrzu. Pocałowali się jak w filmach.
Delia. Beżowa spódnica, długa i prosta, biała bluzka, czarne buty z białą kokardką. Włosy. Ciemne, lśniące w słońcu, przycięte na wysokości żuchwy. Żadna znana mi kobieta nie nosiła takiej fryzury. Tylko aktorki w filmach. Oczy pomalowane na czarno, czerwone usta.
– Delio, to jest Elisa. Eliso, oto Delia.
Delia uwolniła się z jego objęć, pochyliła się, jakbym była od niej znacznie niższa, i pocałowała mnie. Jej perfumy.
– Cześć, Eliso.
– Cześć.
Stałam jak wryta, nieruchomo, podczas gdy oni ruszyli do domu. Niema scena: nawet wcześniej, kiedy rozmawiali, nie słyszałam ich. Dopiero kiedy zniknęli za drzwiami, świat odzyskał swe dźwięki: oddalające się auto, szczekający Chu-Tuh, wysokie, palące słońce.