Powietrze nieruchome i ciepłe, a po drugiej stronie okna na drzewach znowu liście, morze już nie szare, tylko niebieskie. I ptaszki ze swoim świergotem, przypominające mi ptaka z wielkimi skrzydłami, którego namalowała Delia.
Zostałam jeszcze trochę w łóżku i dotykałam swojego ciała. Piersi, nawet kiedy leżałam na plecach, wreszcie się zaznaczały. Nieco rozchylone na boki, jak u tych rzeźb dziobowych w ogrodzie. Dotknęłam sutków, a potem polizałam palec wskazujący i włożyłam go między nogi, jak wtedy, kiedy wieczorem klasyfikowałam muszle. Poruszałam nim to wolniej, to szybciej. Zakryłam dłonią usta, bo może – sama nie wiem – zaczęłabym krzyczeć.
Wstałam i poszukałam biustonosza w nogach łóżka. Kolejna dobra rada mamy: zdejmować biustonosz do snu. Ostatnim razem, gdy byłam w Temuco, podarowała mi dwa. Były zawinięte w ozdobny papier. Miały kolor skóry i były z błyszczącego materiału. Nie podobały mi się jednak tak bardzo jak te, które przywoziła mi Delia.
Za każdym razem, kiedy wybierała się do Buenos Aires, wracała z prezentami: książkami dla Pabla, bielizną dla mnie, uszytą z tak gładkiego materiału, że miałam wrażenie, jakbym była goła pod spodem. Ostatnim razem przywiozła mi też niebieską sukienkę ze wzorem w bukieciki kwiatów. „Gdy masz na sobie jedwabną sukienkę – powiedziała – już nie chodzisz tak samo”.
Założyłam ją. Stanęłam na schodach. Nie było nikogo. Pablo i Delia poszli chyba do miasteczka.
Weszłam do jej pokoju i wolno ruszyłam w stronę swojego odbicia w lustrze. Jedwab pieścił mi skórę. Nie chciałam zdejmować sukienki, chociaż wiedziałam, że powinnam ją zostawić na odpowiednią okazję. Zatrzymałam obraz samej siebie w lustrze Delii, to nowe spojrzenie, którego nie umiałam do końca odszyfrować.
Ludzie trzymają zdjęcia, na których uwieczniono szczęśliwe chwile z przeszłości. Moje szczęście zawsze jest jeszcze przede mną.