Czasami życie jest nagromadzeniem nieszczęść. A my możemy tylko siedzieć spokojnie i czekać. Jakbyśmy się znaleźli w wirze huraganu bez dachu nad głową, bez schronienia. Tak właśnie myślę teraz i jest to kiepska metafora. Nie ma metafor dla śmierci.
Przyjechałam do Temuco po południu. Mama nie wyszła po mnie na dworzec.
Niebo było fioletowoszare, silny wiatr porywał suche liście. Zobaczyłam dwie błyskawice i zaraz potem zagrzmiało. Szłam coraz szybciej. Nie chciałam, żeby mnie złapał deszcz, jakby kierowało mną złe przeczucie.
Poprzedniego wieczoru zadzwoniła Juana.
– Twoja matka nie czuje się dobrze. Musisz przyjechać.
– Co się dzieje?
– Przyjedź. Najlepiej od razu do szpitala.
– Miała wypadek?
– Nie. Nie martw się, ale przyjedź jak najszybciej.
Szpital znajdował się koło dworca. Byłam w nim wiele lat temu. Zaszczepili mnie wtedy i na ramieniu została mi biała blizna.
Mama leżała w sali numer trzynaście, na pierwszym piętrze. Na korytarzu siedzieli chorzy na wózkach inwalidzkich, ich krewni osłaniali się wachlarzami, pielęgniarki śpieszyły dokądś bezszelestnie w tych swoich białych butach podobnych do pantofli. I ta woń, mieszanina alkoholu i wybielacza.
Patrzyłam na jej zamknięte oczy i wygładzoną skórę, bez zmarszczek. Wyglądała tak młodo. Ale jej włosy… Kiedy je straciła? Zostało tylko parę kosmyków przylepionych do czaszki.
Podeszłam, pocałowałam ją i odetchnęłam z ulgą, czując ciepło skóry jej twarzy. Z lewej ręki wystawał wenflon połączony z rurką kroplówki.
– Cześć, mamo.
Uśmiechnęła się do mnie i uścisnęła mi dłoń. Spojrzała na siedzącą obok niej Juanę, jeszcze raz na mnie i zamknęła oczy. Leżąca na łóżku obok zasuszona staruszka zaczęła jęczeć.
– Siostro!
– To się powtarza przez cały dzień – powiedziała Juana.
Dałam jej znak, żebyśmy się nieco oddaliły. Nie chciałam, żeby mama nas usłyszała.
– Co jej jest?
– Ma raka.
– Od kiedy? Czemu mi nie powiedziałaś?
– Zabroniła mi. Po tym, jak ją ostatni raz odwiedziłaś, po ostatniej chemioterapii, pogorszyło się jej.
Juana zaczęła płakać, wyjęła z kieszeni pogniecioną chusteczkę i przyłożyła ją sobie do twarzy.
– Kazali jej odpocząć od chemii.
Odpocząć od chemii? Słowa i cały świat straciły dla mnie znaczenie.
– Lekarz jej powiedział, że musi minąć miesiąc, zanim zdecydują, czy dalej ciągnąć chemioterapię. Zapytała go: „Czy wypadną mi wszystkie włosy?”. „Tak”, powiedział, „ale nie tym należy się przejmować”.
Juana znów wybuchła płaczem. Kiedy płakała, podnosiła głos i musiałam ją uciszać.
– Przyszłam z nią – zniżyła głos – po wyniki ostatniego badania. Rak zajął już całe ciało.
Nie mogłam uwierzyć, że oto choroba dopadła matkę, która nigdy nie miała nawet grypy, nigdy się na nic nie skarżyła. Ta nieznana mi kruchość sprawiła, że przypomniałam sobie, jaka była w pełni sił. Jeśli ona zachorowała, niczego nie mogłam już być pewna.
– Rak czego? – zapytałam, jakby to było ważne.
– Płuc.
Słyszałam, że ten rodzaj raka dotyka tych, którzy dużo palą, a przecież mama nigdy nie paliła. Pablo cały czas ćmił swoją fajkę i nawet nie zakaszlał.
Juana wydmuchała sobie nos. Podeszłam do mamy i powiedziałam jej do ucha:
– Zaraz przyjdę.
Wyszłam na zatłoczony korytarz. Ludzie obejmowali się, niektórzy się śmiali. Miałam ochotę ich pobić.
Dotarłam do końca korytarza. Za drzwiami z mlecznego szkła była kaplica.
Przestałam chodzić do kościoła, kiedy matka wyprowadziła się z Isla Negra. Weszłam do kaplicy i uklęknęłam w pierwszej ławce. Patrzyłam na Maryję stojącą z rozpostartymi ramionami, w niebiesko-białym płaszczu. Chciałam, żeby moja mama żyła znacznie dłużej, choć trochę dłużej, chciałam jej tyle powiedzieć i zapytać ją o tyle rzeczy. Po prostu z nią być, żebyśmy we dwie siedziały w kuchni w Isla Negra albo w Temuco, w jakiejkolwiek kuchni. Zamknęłam oczy i modliłam się: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje”. Mama mi mówiła, że zawsze modli się do Maryi, ponieważ Najświętsza Dziewica jest kobietą i matką i przez to może ją lepiej zrozumieć. Modliłam się więc i ja: „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą”. A potem: „Niech mama żyje, niech mama żyje, niech mama żyje”. Otworzyłam oczy i wydawało mi się, że Maryja uśmiechnęła się do mnie.
Wróciłam pośpiesznie do sali. Staruszka wciąż jęczała, ale ona już swoje przeżyła. To moją matkę trzeba było ratować.
– Jak młodo wygląda – zwróciłam się do Juany. Powiedziałam to głośno, żeby mama słyszała.
– To z powodu lekarstw. Dają jej sterydy.
Wtedy zobaczyłam zapadnięte policzki, usta w postaci cienkiej linii, obojczyki widoczne spod szpitalnej koszuli, kości rąk, fioletowy siniec w miejscu, gdzie w ręce tkwił wenflon.
Znowu pocałowałam ją w policzek, w meszek na jej czaszce. Włosy mojej matki – jedyny przejaw kokieterii, umyła je sobie w deszczówce, kiedy po raz pierwszy jechałyśmy do Isla Negra. Rozpuściła je na tę okazję. Dla Pabla.
– Mamo, byłam się pomodlić w kaplicy szpitalnej. Modliłam się do Maryi. Wyzdrowiejesz.
Otworzyła oczy.
– Jak miło. – Uśmiechnęła się i znów je zamknęła.
Podeszła do niej Juana i pocałowała ją w czoło.
– Raquel, zostawię cię na jakiś czas z Elisą. Pójdę do domu, żeby skończyć zlecenie. Niedługo wrócę.
Usiadłam koło mamy i wzięłam ją za rękę. Jak wtedy, gdy byłam mała, w Temuco. Nie mogłam zasnąć i wołałam ją ze swojego pokoju. Przychodziła i nic nie mówiąc, siadała na krześle obok mojego łóżka i trzymała mnie za rękę, a ja ściskałam ją mocno, żeby odegnać koszmary, aż wreszcie zasypiałam.
Oparłam się na krześle i w pewnym momencie przysnęłam.
Poczułam zimną rękę matki zaciśniętą na mojej. Dotknęłam jej lodowatej twarzy. Pacjentka obok jęczała teraz głośniej. Chciałam, żeby umarła. Ale to nie ona odeszła z tego świata, tylko moja matka. Objęłam jej ciało i zapłakałam. Szlochałam i szlochałam. Niemym, głuchym płaczem. Zbyt długo czekałam na łzy. Uważałam, że nie potrzebuję matki. Że mogę żyć bez niej. Ona sama nie zrobiła nic, żeby temu przeszkodzić, by mnie powstrzymać.
Juana stała nieporuszona w drzwiach sali, z torebką na ramieniu i plastikową torbą w ręce. Upuściła je na podłogę. Podeszła do mojej matki i padła na jej ciało.
– Raquel. Raquel! – krzyczała. – Nie chciała, żeby ci mówić, nie chciała. W końcu zgodziła się: „Powiedz jej tylko, że jestem delikatniutkiego zdrowia”.
„Delikatniutkiego”. Ileż czułości miało to zdrobnienie w ustach mojej matki tuż przed śmiercią.
Już nie miałam matki, nie miałam matki nigdzie na świecie. Nieważne, dokąd pójdę. Gdzie miałabym się schować z tym ogromnym bólem? Nie umiałam cierpieć, cierpienia nie było wśród rzeczy, których mnie nauczyła. Nikt mnie go nie nauczył. Czy cierpienia też można się nauczyć z książek?
– Chcę stąd iść – powiedziałam Juanie.
– Muszę ci najpierw coś dać.
Poszukała w swojej torebce i podała mi kopertę z napisem „Dla Elisy”. W środku była kartka.
– To numer konta bankowego na twoje nazwisko.
Znów odniosłam wrażenie, że mówi do mnie w jakimś innym, niezrozumiałym języku.
– Powiedziała mi, żebym ci przekazała, że nie ma tego dużo, ale może ci się przyda na podróż do Paryża.
Schowałam kopertę do torebki.
– Zaczekaj, jeszcze to.
Kolejna koperta, większa, z papieru pakowego.
– Zdjęcia – rzekła.
I dała mi jeszcze jedną kopertę, małą, białą, na której też napisano „Dla Elisy”. Była zamknięta. Trzy koperty.
Znowu objęłam matkę. Była zimniejsza.
Ktoś zapalił światło w sali. W sztucznym świetle skóra matki przybrała szary odcień.
– Mamusiu – szepnęłam. Ucałowałam jej powieki. Podniosłam jej rękę i przyłożyłam sobie do twarzy. Świat się zatrzymał i powrócił ból.
– Muszę iść, Juana.
Ale nie mogłam ruszyć się z miejsca.
– Co trzeba teraz zrobić, po…?
Nie chciałam wymawiać żadnego z tych słów, nie chciałam powiedzieć „zwłoki”, „prochy”, „cmentarz”.
– Nie mogę tego zrobić. Mogłabyś zająć się tym sama?
Juana skinęła głową, zagryzła zęby na chusteczce i znowu zaczęła płakać, tym razem bardzo cicho.