5

Juana uparła się, że wyjdzie po mnie na dworzec w Temuco. Skropiła się tą tanią wodą kolońską, którą kupowała mama. Mimo zapachu wionęło od niej cebulą. Poczułam ucisk w żołądku.

Była niższa. Ale przede wszystkim uderzyło mnie to, jak się zmieniły jej oczy – były matowe, nie mogła czytać.

Miała pięćdziesiąt osiem lat, tyle co Pablo; tyle, ile miałaby teraz moja mama. I była do niej taka podobna. Jak ludzie żyjący w parach, upodabniający się do siebie na starość.

Szłyśmy do domu. Zatrzymałam się i chwyciłam Juanę za ramię.

– Chcę ją zobaczyć. Mamę.

I zaczęłam płakać. Łzy płynęły, a ja ich nie mogłam zatrzymać. Płakałam tak, jak płakała Juana w szpitalu.

Wsunęła mi rękę pod ramię. Przez minutę patrzyła na ulicę, jakby rozmyślała.

– Teraz?

Skinęłam głową i zawróciłyśmy w stronę cmentarza.

Spojrzała na moją sukienkę, na buty, fryzurę.

– Zrobiła się z ciebie Francuzeczka – zauważyła. – Mówisz jakoś inaczej.

Po bokach wejścia ustawiono duże wazony z żółtymi chryzantemami oraz białymi i różowymi mieczykami. Kwiaty, jakich nigdy nie widziałam w Paryżu. Kupiłam chryzantemy i z tego powodu też zapłakałam – nie wiedziałam, jakie kwiaty lubiła moja matka.

Nigdy nie byłam na cmentarzu. Nie chciałam iść na Père Lachaise, mimo że Philippe nalegał.

Cmentarz wyglądał jak małe kamienne miasto. Wzdłuż głównej alejki ciągnęły się grobowce z aniołami, inskrypcjami i plastikowymi kwiatami, dalej rozchodziła się sieć bocznych ścieżek, a na końcu wznosiła się wielka ściana z marmurowymi płytami.

Juana przeżegnała się przed jedną z nich szybkim, pewnym ruchem kogoś, kto robi to codziennie.

„Spoczywaj w pokoju, Raquel. Twoja córka i twoja przyjaciółka, które Cię kochają”. Włączyła mnie nawet w swe ostatnie pożegnanie, chociaż nie sądziła, że się tu kiedykolwiek pojawię.

W brązowym wazoniku stały dwie czerwone róże, wciąż świeże.

– Twoja mama wolała te kwiaty.

Czerwone róże. Kwiaty namiętności. Czy może kiedyś Pablo dał jej takie róże?

– Ale twoje też na pewno się jej spodobają. – Wyjęła mi chryzantemy z ręki i przycięła końcówki nożyczkami, które wydobyła z torebki. Zapewne często to robiła. Oddała mi kwiaty. – Zaraz wracam.

Wyjęła z torebki pustą butelkę owiniętą woreczkiem. Poszła do studni, skąd inne kobiety niosły wodę w pojemnikach.

Czekałam na nią z chryzantemami w ręce.

Napełniła wazonik mamy i sąsiedni, po prawej, w którym było pusto. Wyjęła róże i włożyła po dwie chryzantemy do każdego z wazonów.

Wtedy ujrzałam samą siebie, jak przychodzę na ten cmentarz w przyszłości i zbliżam się do dwóch grobów. Wkładam róże do obu wazonów.

Znowu zaczęłam płakać. Ten płacz był inny. Uczucie podobne do spokoju, pewien rodzaj radości. Pomyślałam, że coś takiego czują alpiniści, kiedy zdobędą szczyt w najwyższych górach.

– Pewnie jesteś głodna – powiedziała Juana.

Weszłyśmy do restauracji koło cmentarza. We wnętrzu mocno było czuć czosnkiem i olejem do smażenia. Nie przeszkadzało mi to. Wszystko, co mnie kiedyś irytowało, teraz tylko wzruszało.

Zajęłyśmy stolik koło okna.

– Co byś chciała zjeść? – Juana siedziała z torebką na podołku. Przyszło mi do głowy, że być może nigdy nie była w restauracji.

Podszedł do nas kelner.

– Czy macie rosół z węgorza?

– Oczywiście – odparł.

– Ja chcę to samo – wtrąciła Juana.

– A czego się panie napiją?

Juana spojrzała na mnie.

– Prosimy dzbanek wina – rzekłam.

Przyniósł wino, a potem parujące talerze. Zamknęłam oczy, nim wzięłam do ust pierwszą łyżkę. Kiedy to smak wywołał u mnie tyle emocji? Kiedy wraz z niewidomą Berthe przygotowywałam fondue. I kilka dni temu, gdy jadłam winogrona w Isla Negra.

„A teraz / weź / czosnek, pogładziwszy uprzednio / tę cenną / kość słoniową, / poczuj / jego drażliwy aromat, / po czym / wrzuć posiekany ząbek / do cebuli i pomidora, / i smaż, / aż cebula / zrumieni się złoto”. Przeczytałam przepis w zeszycie Pabla, a później w jego Odach elementarnych w wydaniu Losady.

Juana siorbała przy jedzeniu zupy. To też mi nie przeszkadzało.

– Opowiedz mi o tacie, o mamie i tacie. O Pablu i mamie. Jak się poznali.

Juana upuściła łyżkę na talerz. Zapatrzyła się w okno. Położyła ręce na stole, te błyszczące, zniszczone ręce, takie jak u mojej matki.

– Na tańcach.

– Moja matka tańczyła?

– Ona tak. Pablo nie.

Nie podała szczegółów. Jak nagłówki w gazecie. Zaręczyli się w wieku piętnastu lat, w liceum w Temuco. Potem Pablo wyjechał do Santiago. Jedyna miłość mojej matki. A on, owszem, wydawał się zakochany, przynajmniej w tamtym czasie. Pojawił się znów pewnego dnia, dwadzieścia lat później, z odczytem. Matka poszła, by go posłuchać, a pod koniec spotkania podeszła do niego. Razem wyszli z sali i spędzili ze sobą resztę dnia i noc. Następnego dnia wrócił do Santiago. Mama wkrótce dowiedziała się, że jest w ciąży, i postanowiła mnie urodzić. Była szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak w ciągu tamtego tygodnia, kiedy z nim chodziła. Nie zamierzała go powiadamiać. Powie mu dopiero wtedy, gdy on znów do niej zadzwoni. Nie zadzwonił nigdy. A moja matka zabroniła Juanie go szukać.

Tak jak zakazała jej mówić mi o tym, że jest chora.

Podziwiałam poczucie godności mej matki, jej dumę. Było to nowe uczucie i rozpływało się po moim wnętrzu jak łagodny wiatr.

Przypomniałam sobie ten ciemny guzek, o którym mówił Philippe. Widziałam go teraz w środku, w sobie, oświetlonego słońcem, które miało go roztopić aż do zupełnego zniknięcia.

– W końcu zgodziła się do niego zadzwonić – powiedziała Juana – kiedy nie mogła dostać pracy, nawet w sklepie rybnym. Ale musiała to zrobić po swojemu.

Ja nie miałam się nigdy dowiedzieć, że Pablo jest moim ojcem. A ona miała zostać jego służącą. Poprosiła tylko o dach nad głową i jedzenie dla nas dwóch. I żebym chodziła do szkoły.

Resztę znałam.

– A nie wiesz, czy napisał dla niej jakiś wiersz?

– Nie wiem. Twoja matka nigdy mi go nie pokazała. – Juana pochyliła się nad talerzem, żeby nabrać ostatnią łyżkę zupy. – Ale może… Niedawno pojechałam na jego odczyt do teatru Caupolicán, do Santiago. Mówił o praczce, którą on i Matilde widywali koło swojego domu od dziewiątej wieczorem do późna w nocy, o przygarbionej kobiecie piorącej przy świetle świec. Powiedział, że nigdy nie widział jej twarzy, ale ja myślę, że tą kobietą była twoja matka, choćby nie o nią chodziło. Przeczytał bardzo ładny wiesz, który jej zadedykował. Było tam coś o tym, że w jej włosach płonęły gwiazdy i że była tam sama jak planeta.

Samotna. Jak samotny wydał mi się Pablo w Paryżu.

– Wybaczyłaś mi? – zapytałam Juanę.

– Jestem już za stara, żeby żywić urazę. – Westchnęła. – Jemu też prawie wybaczyłam. I tej Matilde. Twoja matka mówiła, że ludzie zamieniają się w to, co w nich widzimy.

Jej oczy straciły błysk urazy w stosunku do biedy, do Pabla, do mnie, do śmierci. Patrzyła teraz na mnie jak na piękne drzewo, które posadzono na jej oczach i które z sympatią podlewała przez lata. Patrzyła na mnie z dumą, tak jak być może patrzyłaby moja matka, gdyby teraz żyła.

To właśnie spojrzenie matki sprawiło, że stałam się taka, jaka jestem. Nie Delii. Nie Pabla ani nie Berthe. Ani Philippe’a. Spojrzenie matki i – pomyślałam nagle – spojrzenie Alda.