Ruszam w drogę do domu mamy i taty w Shankill – kiedy dorastałam, okolica ta była tak właściwie na wsi, ale teraz południowe przedmieścia Dublina rozlały się i ją pochłonęły, i przez to w piątkowy wieczór panuje tam duży ruch. Mimo że jest wczesny wrzesień, pogoda jest słoneczna, więc ludzie pewnie jadą w stronę wybrzeża, żeby skorzystać z ostatnich promieni lata.
Kiedy powoli posuwam się do przodu, dzwoni mój telefon. To Dominik, opiekun taty zatrudniony na pół etatu. Bardzo długo Maura nawet nie chciała słyszeć o jakiejkolwiek opiece dla taty. Ale mama ma na głowie liczne wizyty w szpitalu w związku z własnymi schorzeniami i gdy tata zostawał sam, mógł zalać łazienkę albo rozdać biżuterię żony obcym ludziom, którzy zapukaliby do drzwi. Pewnego razu po powrocie z miasta mama natknęła się na trzech mężczyzn – zachęcanych głośno przez tatę: „No dalej, chłopaki, teraz już ją macie” – którzy wyszarpywali jej pralkę z domu i targali ją do vana.
Ciągnięcie ze sobą ojca na wizyty w szpitalu nie miało też sensu, bo często zdarzało się, że tata zagadywał pielęgniarkę słowami: „Wyglądasz jak młoda Rosemary West. Ile ciał pochowałaś w swojej piwnicy?”.
Tak więc pięć miesięcy temu mama wykazała się – o dziwo – pewnym rozsądkiem i zgłosiła się do instytucji Camellia Care.
– Cześć, Dominiku. – Ciekawe, dlaczego dzwoni. Może tata znów rzucił swoją kolacją w ścianę. Lecz to raczej nie byłoby nic nowego.
– Amy, twoja mama się spóźnia, a ja muszę iść do następnej pracy. – Dominik jest niezwykle rozchwytywany. W świecie opiekunów ludzi z demencją jest niczym Kate Moss.
Rzecz w tym, że tata – co stanowi wręcz jego sposób na życie – to trudny pacjent i często oskarża swoich opiekunów o to, że są seryjnymi zabójcami. Mimo że ci ludzie przywykli do przedziwnych obelg ze strony pacjentów z demencją, tata potrafi szybko ich wykończyć. W ciągu ostatnich pięciu miesięcy przewinęło się u nas sporo osób. Dominik, który ponad dwadzieścia lat spędził w czeskiej armii, jest jedynym wystarczająco silnym opiekunem, który potrafi sobie poradzić z tatą, i dlatego nie możemy mu podpaść.
– Jestem pewna, że będzie w domu za kilka minut. Na mamie można polegać.
– Spóźnia się już dwie godziny.
– Dwie godziny?! Dzwoniłeś na jej komórkę?
– Oczywiście, że tak, ale zostawiła ją na komodzie w kuchni.
– Gdzie ona poszła? – Mama nie wychodzi nigdzie, no chyba że na wizytę w szpitalu. – O której wyszła? – Nachodzą mnie straszne wizje, w których leży na chodniku, wokół gromadzą się zatroskani ludzie i usiłują ustalić jej tożsamość, a ona, nie do końca przytomna, nie potrafi udzielić im odpowiedzi.
– W południe.
– Co?! Ale to było sześć godzin temu!
– Znam się na zegarku, Amy. A twój ojciec mówi, że jestem gorszy niż Rozpruwacz z Yorkshire. Od sześciu godzin muszę go wysłuchiwać.
– Dominiku, do którego szpitala poszła? Gdzie…
– Nie ma dzisiaj żadnej wizyty w szpitalu. Poszła na jakiś elegancki lunch…
– Co?! Na jaki lunch?
– …w jakimś luksusowym hotelu. Powiedziała, że idzie w tango.
– Nie, ona nigdy by tak nie powiedziała!
– Twierdzisz, że kłamię? „Dominiku, zamierzam dobrze się bawić i idę w tango”. Tych właśnie słów użyła.
To jest bardzo mało prawdopodobne, ale muszę dowiedzieć się więcej, zanim wyciągnę jakieś wnioski.
– Będę za dziesięć minut. – To raczej będzie dwadzieścia pięć minut. Jestem nałogowym kłamcą, jeśli chodzi o mój przewidywany czas przybycia; po prostu nigdy nie starcza mi na nic czasu.
– Muszę już wyjść – oznajmia Dominik.
– Dobra, zaraz tam do ciebie kogoś wyślę.
Do kogo mam zadzwonić? Przy niewielkim prawdopodobieństwie, że Dominik niczego nie pokręcił, nie chcę wpakować mamy w kłopoty, więc nie mogę angażować w to Maury. Zamiast tego dzwonię do Derry.
– Dasz radę dotrzeć do mamy i taty w ciągu najbliższych dziesięciu minut? – pytam. – Mama gdzieś zniknęła, a Dominik musi już iść.
– I dlatego dzwonisz do ich niezamężnej córki? – pyta siostra. – Biedna stara panna Derry. Nie ma mężczyzny, nie ma żadnego życia, nadaje się tylko do opieki nad rodzicami w podeszłym wieku. Cóż, czasy się zmieniły i…
– Zrobisz to czy mam dzwonić do Joego?
– Jutro lecę do Kapsztadu. Całe szczęście, że nie wyjechałam dzisiaj, co? Poratuję teraz Dominika, ale żebyś przypadkiem nie zaczęła myśleć, że to sedno mojego życia. – Rozłączyła się.
Pół godziny późnej skręcam z głównej drogi do zimnego, podniszczonego wiktoriańskiego domu, w którym dorastałam. Dawniej otaczało go sporo przestrzeni, ale kiedy dom kupił mój tata, tereny te były już sprzedane i postawiono na nich osiedle domów komunalnych, tak więc nasza siedziba przypominała wielki granitowy nagrobek wystający z morza bliźniaków z trzema sypialniami.
Całe dzieciństwo fantazjowałam o życiu w skromnym szeregowcu pokrytym tynkiem kamyczkowym, z kuchenką elektryczną zamiast pieca typu Aga, który wywoływał nieopisane podejrzenia u naszych sąsiadów.
Drzewa po obu stronach podjazdu mają tak wiele gałęzi, że niektóre z nich uderzają w dach mojego samochodu – może Hugh mógłby je przyciąć w weekend. Jednak nie. Hugh ma teraz inne priorytety. Nagle dociera do mnie, że jeśli on wyjedzie, wszystkie sprawy związane z funkcjonowaniem domu spadną na moją głowę: wymiana żarówek, cotygodniowe zakupy jedzenia oraz – owszem, to być może jest banał – kosze na śmieci. Już sam widok koszów na śmieci przyprawia mnie o drgawki.
Wizje ponadprogramowego bzykanka, jakie ma w planach Hugh, były dla mnie tak przykre, że nawet nie uświadomiłam sobie, jak jego nieobecność odbije się na moim codziennym życiu i że tak właściwie to najbardziej martwią mnie te kubły.
Można zrekrutować jakąś złotą rączkę? Neeve i Kiara nie mają chłopaków. Jackson, ukochany Sofie, jest prawdziwym słodziakiem, ale to wątły chłopaczek, który wygląda zbyt słabowicie, by był w stanie zaciągnąć kubły do bramy.
Parkuję tuż za samochodem Derry, żeby zostawić miejsce dla kogoś, kto może jeszcze dzisiaj przyjechać. Kiedy wyciągam stos pudeł z pizzami, siostra otwiera drzwi.
– Wróciła już? – Spoglądam ponad ramieniem Derry w nadziei, że w mrocznym przedpokoju dostrzegę drobną, skruszoną postać mamy.
– Nie.
Wchodzę do domu i zerkam na siostrę ponad piętrzącymi się pudłami z jedzeniem.
– Martwię się. Powinnam się martwić? Słuchaj, Dominik się nie wkurzył? – Przeraża mnie myśl, że mógłby odejść od nas, bo wtedy to ja zostałabym zwerbowana do pilnowania taty, a i tak mam już za dużo na głowie.
– Zrzędliwy palant z niego. – Derry zamyka za mną drzwi.
– Powinniśmy zadzwonić na policję w sprawie mamy?
– Serio, nie mogę być osobą, do której się dzwoni, kiedy tylko coś niedobrego dzieje się u mamy i taty – oznajmia siostra. – To niedorzeczne, jak traktowane są singielki… jakbyśmy nie miały żadnych zobowiązań.
– Derry! – Zawsze tak gada i zwykle jest to zabawne. Dzisiaj – nie bardzo. Wkrótce będę musiała powiedzieć jej o Hugh. To dziwne, że jeszcze tego nie zrobiłam.
– Nasze społeczeństwo wykazuje wszechobecny brak szacunku wobec nas.
To być może jest i prawdą w odniesieniu do innych kobiet, ale nie sprawdza się w przypadku Derry.
– Dominik zadzwonił najpierw do mnie, a jestem mężatką. – No co, jestem. Formalnie rzecz biorąc.
– Ja też mogłabym wyjść za mąż – odpowiada.
Pewnie by mogła. Ma cięty dowcip, jest charyzmatyczna i odnosi sukcesy. Potrafi się nieźle odstrzelić. W swojej naturalnej wersji wygląda jak reszta nas, O’Connellów, z tą naszą bladą skórą, jasnymi oczami i skłonnością do wtrącania się do wszystkiego. (Urzula twierdzi, że jesteśmy najbardziej celtycko wyglądającą rodziną, jaką kiedykolwiek spotkała). Ale dzięki liftingowi wampirzemu, laserowej korekcie rysów twarzy, zabiegom na całe ciało, i co tam jeszcze wyprawia ze sobą, Derry – dziesięć centymetrów wyższa ode mnie i jakieś pięć kilo lżejsza – podrasowała swoje naturalne atuty i wygląda teraz fantastycznie. (Tak, jestem zazdrosna: moje finanse nie pozwoliły nigdy choćby na jedno dźgnięcie botoksem).
– Mogłabyś wyjść za mąż – powtarzam za nią. – Tylko że rzucasz facetów, bo przekręcają przysłowia albo źle wymawiają słowo „ketchup”.
– Mam więc znosić jakiegoś jełopa, który działa mi na nerwy, tylko po to, by nie traktowano mnie jak obywatela drugiej kategorii?
– Tak – odpowiadam i obie wybuchamy śmiechem.
– GDZIE JEST WASZA MATKA? – wrzeszczy tata z salonu. – Daj mi moją laskę. Idę jej poszukać.
– Weź to. – Wciskam Derry stos pudeł z pizzami, biorę laskę taty z wieszaka w przedpokoju, pędzę przez kuchnię do spiżarni i wpycham laskę do zamrażarki. Nigdzie nie pójdzie. Jeden zaginiony rodzic wystarczy. Z dwójką sobie nie poradzę.
Wtykam głowę do salonu i wołam:
– Niedługo wróci, tato! Nie martw się.
– Znam cię! – Złość znika z jego twarzy. – Jesteś moją siostrą?
– Nie, tato. Jestem Amy, twoja córka.
– Idź w cholerę! Nie mam dzieci!
Na zewnątrz rozlega się trzaśnięcie drzwi samochodu.
– To Joe! – woła Derry, zanim nawet zdążę pomyśleć, że być może to mama.
Nasz starszy brat Joe, jego żona Siena oraz ich trzej synowie, Finn (osiem lat), Pip (sześć lat) i Kit (cztery lata), ładują się do przedpokoju. Chłopcy natychmiast pędzą przez dom i wpadają do pokoju taty. W tle tata wrzeszczy: „ODŁÓŻ TO, DO CHOLERY, GÓWNIARZU!”, a ja opisuję Joemu i Sienie najnowszy domowy kryzys.
– Powiedziała, że idzie w tango? – Joe nie może w to uwierzyć.
– Tak przekazał Dominik – wyjaśnia Derry.
– PORAZI WAS TEN CHOLERNY PRĄD I BĘDZIE WAM SIĘ TO SŁUSZNIE NALEŻAŁO!
Joe nalega, by rzucić okiem na telefon mamy, który rzeczywiście leży na komodzie w kuchni, jak poinformował mnie Dominik.
– Co powinniśmy teraz zrobić? – pytam.
– Co według ciebie powinniśmy zrobić? – odbija piłeczkę Joe.
To należy powiedzieć: Joe jest beznadziejny. Uroczy, oblatany, ale bezużyteczny.
– Słuchajcie, wyłożę kolację – oznajmia Siena. – Co mam zrobić?
Jeśli mam być szczera, Siena też się raczej do niczego nie nadaje. Tworzą Bezużyteczną Rodzinę. Radzą sobie w życiu tylko dzięki swojemu wyglądowi.
– Wyciągnij je po prostu z pudełek i wsadź do pieca tyle, ile zmieścisz – instruuję ją.
– PRZESTAŃ ZMIENIAĆ KANAŁY! PRZESTAŃ ZMIENIAĆ KANAŁY!
Otwierają się drzwi wejściowe i serce podskakuje mi w piersi. Ale równie szybko, jak nadzieja rozbłysła, tak i gaśnie: to nie jest mama. To Neeve, moja najstarsza córka, światło mego życia i utrapienie mego serca.
– Co jest? – Staje w przedpokoju i ściąga kurtkę.
Jest drobna – metr pięćdziesiąt z maleńkim hakiem – i bardzo krągła: piersiasta, o zgrabnej talii i małym zaokrąglonym tyłeczku. To jest dokładnie ten typ figury, jaką miałam w wieku dwudziestu dwóch lat, ale wtedy wydawało mi się, że jestem gruba. Nie byłam – cóż, niech żyje spóźniony refleks.
Może za kolejne dwadzieścia dwa lata przypomnę sobie swoje obecne kształty i uznam, że byłam całkiem seksowna. Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale wiem, że takie rzeczy się zdarzają. I nie chodzi tylko o rozmiar mojego tyłka. Osiem miesięcy temu uważałam, że moje życie to nic szczególnego, ale teraz oddałabym wszystko, co mam, żeby wrócić do tamtych chwil i rozkoszować się każdą sekundą. Jak to słyszymy w pewnej piosence: „Nie doceniamy tego, co mamy, dopóki tego nie stracimy”.
– Gdzie babcia? – Neeve zbiera swoje złotorude włosy w gruby, wysoko upięty kucyk i mruży błyszczące oczy, rozglądając się po przedpokoju. Być może i ma po mnie figurę, ale cała jej reszta to czysty Richie Aldin. – Mam dla niej rzeczy. – Wskazuje torbę wypchaną po brzegi nowymi produktami do makijażu.
Przeżywam katusze, kiedy obserwuję pakunki z kosmetykami przysyłane do nas, bo nadawcy mają nadzieję, że zostaną one pokazane na kanale Neeve, czyli Weź się ogarnij! na YouTubie. Jeśli zawartość ją zadowala, zatrzymuje produkty, a jeśli nie, przekazuje je biednym. Ja rzadko na coś się załapuję.
– Babcia zaginęła – wyjaśniam. – Dominik mówi, że poszła w tango.
– W tango? – Neeve zwykle zwraca się do mnie z pogardą, ale tym razem naprawdę przechodzi samą siebie. – Babcia? Czy on jest psychiczny?
– Kochanie, nie mów „psychiczny”.
– Dlaczego nie?
– Bo osoby upośledzone umysłowo mogą się obrazić i…
– Przyszła Kiara! Przyszła Kiara! Przyszła Kiara!
Finn, Pip i Kit wpadają do przedpokoju, żeby przywitać się z moją drugą córką, która właśnie weszła do domu. Ma na sobie mundurek szkolny. Koszula wyłazi jej zza spódnicy, obgryzione paznokcie są pomalowane żółtym fluoroscencyjnym pisakiem, a ona sama zgina się niemal wpół pod ciężarem książek w plecaku.
– Chłopaki! – Zrzuca z siebie plecak, otwiera szeroko ramiona, a chłopcy zaczynają wspinać się na nią, jakby była drabinkami. Jest niczym milutki yin dla złośliwego yang Neeve, co dowodzi tego, że to natura, a nie wychowanie ma większe znaczenie.
Moje dwie córki mają różnych ojców i zupełnie odmienne osobowości. Neeve jest przebiegła (a przynajmniej jest taka wobec mnie i Hugh: zauważam, że potrafi być milsza dla reszty świata), Kiara zaś to słodziak.
– PRZYNIEŚ MI MOJĄ LASKĘ! WYCHODZĘ, ŻEBY POSZUKAĆ ŻONY!
– Derry? – Podążam za chmarą ludzi do salonu. – Powinniśmy zadzwonić na policję.
– Dobr… Chwila! Ktoś przyjechał! To Declyn!
Młodszy o pięć lat ode mnie Declyn jest „dzieckiem” w rodzinie O’Connellów. Wszyscy – Derry, Neeve, Kiara, Joe, Siena, Finn, Pip oraz Kit – przemykają obok fotela dziadka i pędzą do starego, rozklekotanego okna wykuszowego.
– MA DZIECKO?
– Wysiada – ktoś mówi. – Jest tylko on. Oooo!
Szesnaście miesięcy temu Declynowi i jego mężowi, Haydenowi, urodziła się córka (za pośrednictwem surogatki, rzecz jasna) i wszyscy szalejemy na jej punkcie. Ale to znaczy, że Declyn bez małej Maisey kompletnie się nie liczy.
– MA DZIECKO? CZY KTOŚ, DO CHOLERY, W KOŃCU MI ODPOWIE?
– Nie tato, nie ma – wyjaśniam.
– EE TAM, I TAK MAM TO W DUPIE.
– Tato, wszyscy jesteśmy tuż obok ciebie. Nie musisz krzyczeć.
– WCALE NIE KRZYCZĘ.
– Chwila! – woła Derry. – Wyciąga coś z tylnego siedzenia!
– To może być męska torba – podsuwa Finn.
Wstrzymujemy oddech i obserwujemy Declyna, który w czymś tam grzebie – rozlega się głośny wiwat, kiedy wyłania się w końcu z małą Maisey w foteliku samochodowym.
Wszyscy są zachwyceni – poza Kitem. Po cichu mówi do mnie:
– Nienawidzę Maisey.
– Co? Dlaczego?
– To ja byłem dotąd najmłodszy. To ja byłem ulubieńcem.
Potakuję.
– Życie to nie bajka, mały.
– Byłem słodki.
– Nadal jesteś.
Rzuca mi bardzo dorosłe spojrzenie.
– Przestań – mówi.
Gromadzimy się pod drzwiami wejściowymi i jak tylko Declyn stawia stopę w przedpokoju, fotelik z Maisey zostaje przetransportowany do salonu, gdzie mała zostaje położona na podłodze i zasypana całusami przez kuzynostwo.
Declyn przygląda się temu z pobłażliwym uśmiechem, a potem skupia się na mnie.
– Świetna sukienka, Amy. Vintage?
– Owszem. – Albo, inaczej rzecz ujmując, kupiona w lumpeksie. Niektóre z moich ubrań to porządne, drogie i dizajnerskie fatałaszki z lat siedemdziesiątych. Ale reszta mojej szafy „vintage” to rzeczy po zmarłych niedawno starszych paniach, szmaty sprzedawano niemal za darmo w Caritasie. (Można w sumie powiedzieć, że mam osobistą konsultantkę do spraw zakupów – uroczą wolontariuszkę Bronagh Kingston, która dzwoni do mnie, gdy pojawi się coś dobrego). I naprawdę nie ma w tym niczego makabrycznego – jeżeli ubrania są ładne i zostaną poddane dwukrotnemu czyszczeniu, czy to nie budujące, że nadal sprawiają komuś przyjemność? (Jeśli moje słowa brzmią tu nieco defensywnie, to dlatego, że muszę bronić swoich wyborów przed Neeve, która niemal każdego poranka serwuje mi hasło: „Ubrania umarlaków – suuuper!”).
Nie żeby moje ciuchy vintage mogły być noszone na co dzień – gdy mam jakieś ważne spotkanie, zwłaszcza z potencjalnym klientem, muszę wyglądać profesjonalnie i zakładam garsonkę, która nie jest najlepszym rozwiązaniem dla osoby o tak haniebnym wzroście jak ja. Ale kiedy klient zaczyna mi ufać, co ma chyba miejsce z Panią ZawszeSuchą, mogę zaszaleć ze stylowymi strojami.
(Timowi one też nie odpowiadają. Tim robi wszystko zgodnie z zasadami. Wolałby, żebym harowała w zwykłej granatowej garsonce).
– Skrzyżowanie edwardiańskiej guwernantki z motocyklistką. – Declyn podziwia mój strój przez chwilę, a potem nagle zauważa nieobecność mamy. – Gdzie ona jest?
– Nikt tego nie wie – wyjaśniam. – Poszła na lunch.
– Lunch?
– To było sześć i pół godziny temu.
– Chyba wróciła – oznajmia Derry.
Śpieszymy do okna. Pod dom podjechała taksówka. Przez gęstwinę gałęzi dostrzegamy otwierające się tylne drzwi i drobną kobietę – mama – która w różowej skórzanej kurtce gramoli się z pojazdu. Zanim ląduje na ścieżce, zdążyła się wyprostować i powiedzieć coś taksówkarzowi, co sprawiło, że zgięła się wpół, roześmiała i oparła o bok auta.
– Nic jej nie jest? – pyta Joe.
– Będzie rzygać? – Te słowa padają z ust troskliwej Kiary.
Wtedy Derry mówi coś, co staje się jasne dla nas wszystkich, gdy przyglądamy się, jak mama idzie wężykiem do drzwi, z twarzą równie różową co jej kurtka.
– Jest… wstawiona?
– I co ona ma na sobie?
– To moja kurtka – rzuca Neeve.
Powinnam się była tego spodziewać. Wszystko należy do Neeve.
Tłoczymy się przy drzwiach wejściowych. Mama wpada do przedpokoju, a my zaniepokojeni zasypujemy ją pytaniami.
– Gdzie byłaś? Tak bardzo się o ciebie martwiliśmy.
– Wyszłam! – oznajmia mama. – Na lunch! Spiłam się i wygrałam nagrodę! – Macha pudełkiem ze słodkościami. – Rachatłukum! Miętowe!
– Ale, mamo, powinnaś była wrócić do domu wcześniej.
– Dobrze się bawiłam. Cały czas znoszę waszego ojca, wysłuchuję, jak bredzi, że pozwie do sądu listonosza za to, że ten obciął włosy, i jak dopytuje, gdzie nasz pies, podczas gdy my żadnego nie mamy, i…
– Babciu! – odzywa się Neeve. – To moja kurtka! Nie mogłam jej znaleźć, kiedy wychodziłam stąd w zeszłym tygodniu.
– Wiem! – przyznaje mama z uśmiechem. – Schowałam ją, żeby ją sobie pożyczyć.
– Ale dlaczego po prostu o nią nie poprosiłaś?
– Bobyś mi odmówiła. Chciałam tej kurtki. – Oczy mamy są błyszczące i przekrwione. – Zatrzymam ją sobie. – Nie przestaje uśmiechać się w niezwykle przekorny sposób do Neeve.
Świetnie, myślę. Po prostu świetnie. Teraz i mama zwariowała.
Mąż mnie zostawia, a oboje moi rodzice są psychicznie chorzy.