– Hugh?
Brak odpowiedzi.
W domu panuje taka cisza, że aż mi dzwoni w uszach, ale to nie powstrzymuje mnie od śmignięcia przez salon i kuchnię, po których pędzę na naszą „oszkloną werandę” (dobudówka z pleksiglasu, w której od września panują syberyjskie mrozy i która podczas letnich miesięcy tak bardzo potęguje promienie słoneczne, że w końcu ktoś stanie tam w płomieniach).
Na górze nasza sypialnia również jest pogrążona w ciszy, widnieją tam oznaki intensywnego tygodnia – porozrzucane koszule, spódnice i ręczniki, które tworzą teraz artystyczny nieład. To mógłby być obraz Życie porzucone nagle.
Nie ma szans, żeby był w pokoju Kiary albo w minimagazynie Neeve czy też na poddaszu przerobionym na pokój Sofie, więc sprawdzam swój telefon. Nie mam żadnego esemesa od niego. W nagłym przypływie furii piszę szybko: „Gdzie jesteś? Twoje sześć miesięcy jeszcze się nie rozpoczęło!”.
Wskazane byłoby teraz przejrzenie sklepów internetowych i solidny kieliszek wina – nie podoba mi się to, ile piję, ale tym trzeba będzie się zająć kiedy indziej.
Dla dopełnienia tego szczęśliwego obrazu wyciągam z torebki papierosa elektronicznego.
Przedziwny tydzień, w ciągu którego było mi aż niedobrze z szoku i nie byłam w stanie oddzielić poszczególnych okropności szalejących wokół mnie – przerażenie, smutek, żal, poczucie winy, niedowierzanie – ale najwyraźniejsze jest teraz u mnie poczucie niedopasowania. Czy raczej wstydu, by nazwać ten stan właściwie. (Dowiedziałam się tego z czasopisma „Psychologia”. W ogóle sporo tam wyczytałam).
Przez dużą część swojego życia czułam się niedopasowana. Kiedy byłam mała, mama sporo czasu przebywała w szpitalu i nasze życie domowe było chaotyczne. Tata robił, co w jego mocy, ale stanowisko dyrektora szkoły pochłaniało większość jego czasu. Maura usiłowała być rodzicem, choć była dzieckiem, tak jak i reszta z nas, więc nasze posiłki wypadały o różnych porach, pranie nie zawsze zostało zrobione, czasami nie pamiętaliśmy o kąpieli, bo nie było nikogo, kto mógłby nam o tym przypomnieć.
Biedna mama cierpiała najbardziej. Nie tylko dlatego, że była chora – a była bardzo chora: przeleżała w szpitalu pełne dwa lata z powodu gruźlicy, a potem dopadła ją przewlekła choroba płuc, z powodu której równie często trafiała do szpitala – lecz dręczące ją poczucie winy było ogromne. Za każdym razem, kiedy musiała wracać do szpitala, strasznie płakała. Mam w głowie taki obraz: jej łzy kapią mi na ręce, a ona zdławionym głosem mówi: „Przepraszam, Amy. Przepraszam”. Nie pamiętam, którego to powrotu do szpitala dotyczyło – było ich tak wiele.
Dopiero gdy sama zostałam matką, zrozumiałam jej cierpienie. To, że musiała nas zostawiać, wiedząc, że nie będziemy odpowiednio nakarmieni albo że będzie brakowało nam jej wsparcia i miłości, przepełniało ją winą i bólem.
My, dzieci, różnie sobie radziliśmy z jej nieobecnością. Joe był najbardziej rozzłoszczony – często mówił: „Lepiej, żeby już umarła. Wtedy tata mógłby załatwić nam nową mamę”. Maurę też przepełniała złość i okazywała to na każdym kroku. Jedynym momentem, kiedy ja byłam na mamę wkurzona, był ten, gdy wydała na świat Declyna. Dlaczego ktoś miałby się decydować na dziecko, skoro nie jest w stanie zająć się tymi, które już ma?
Chciałam tylko, żeby wyzdrowiała, i choć nie spędziła w szpitalu całego naszego dzieciństwa, niepewność towarzyszyła nam ciągle. Nawet gdy była w domu, wiedzieliśmy, że to nie potrwa długo. Kiedyś wypisano ją ze szpitala w radosnej atmosferze, bo „została wyleczona”, po czym w ciągu jednej doby znów ją zabrano. Od jakichś piętnastu lat jest w o wiele lepszym stanie, ale i tak traktujemy ją, jakby była z cukru. A resztki poczucia winy nadal się utrzymują. („Nie mogę się z tobą bawić, bo moja mama mówi, że masz zarazki”. Może i miałam – byłam oczywiście brudna. Teraz mam niemal obsesję na punkcie higieny osobistej).
Kiedy dorosłam i wyprowadziłam się z domu, też zbyt dobrze mi się nie poukładało – zdążyłam wyjść za mąż i zostać rozwódką z dzieckiem, zanim skończyłam dwadzieścia dwa lata. Inne dziewczyny w moim wieku upijały się i kupowały buty, a ja pracowałam na pełny etat i sama się utrzymywałam.
Mimo że przez większość czasu czułam się fizycznie i emocjonalnie wyczerpana, teraz dostrzegam, że jednak miałam dużo siły: śmigałam wszędzie w rybaczkach i dopasowanych sweterkach w kropki, z Neeve pod jedną pachą i stylową teczką z prezentacją dla klienta pod drugą. Potrafiłam ułożyć sobie włosy w fale w dziesięć sekund i zmienić pieluchę w dwadzieścia.
Wyćwiczonym ruchem robiłam sobie kreski na powiekach, byłam ekspertem w nakładaniu na usta kuszącej czerwonej szminki i umiałam w ekspresowym tempie ściągać mleko z piersi.
Zanim skończyłam dwadzieścia siedem lat, tak wielką część życia przeżyłam w poczuciu, że nie przystaję do otoczenia, że w końcu zaakceptowałam, że taka po prostu jestem. I wtedy poznałam Hugh.
Był potężny i przystojny, miał brodę i szeroką klatkę piersiową – ale to nie wystarczyło, żebym rzuciła się w ten związek. Był mi ciągle milcząco oddany i miał dar przewidywania moich potrzeb. Jak tamtego wieczoru, kiedy pojawił się przed moimi drzwiami w Londynie z ogromną czekoladową muffinką i zestawem do robienia gorącej czekolady, który zawierał maleńkie pianki. Przyniósł nawet błyszczący, wielki kubek.
Było już późno, ja byłam wykończona, miałam za sobą trudny dzień – wiedział o tym, bo pracowaliśmy razem – ale odsunęłam się, żeby go wpuścić. On jednak przekazał mi tylko smakołyki i odszedł. Wrażenie na mnie zrobiło też to, że nie przyniósł nic dla Neeve – zawsze wzdrygałam się, gdy faceci przymilali się do mojej córki, chcąc mnie zdobyć.
Hugh dostrzegł mnie, kobietę, którą byłam, a nie taką w zestawie z drugim człowiekiem.
Kiedy w końcu postanowiłam się zaangażować, była to ostrożna i przemyślana decyzja, której nigdy nie żałowałam. Razem zbudowaliśmy dobre i trwałe życie i teraz jestem częścią społeczności: czuję się akceptowana, należę do jakiejś grupy.
No dobra, byłoby idealnie, gdybym miała kasę i ciało, by móc nosić wyłącznie ciuchy z MaxMary, ale od czasu do czasu myślę sobie, nie bez przyjemności, że choć zajęło mi to więcej czasu niż większości ludzi, w końcu to osiągnęłam.
Tylko że to nieprawda. Niczego nie osiągnęłam. Nadal jestem odmieńcem, którego mąż pragnie czegoś niespotykanego: nie chce odejść, ale też nie chce zostać. Dawne poczucie wstydu znów pojawia się na horyzoncie.
Może Hugh ostatecznie nie wyjedzie.
Kilka razy w ciągu tego tygodnia szłam do niego i z bladą z przerażenia twarzą mówiłam:
– Proszę, nie wyjeżdżaj.
Za każdym razem odpowiadał:
– Przykro mi, skarbie, muszę to zrobić.
Ale nie powiedział jeszcze o tym dziewczynkom i to daje mi nadzieję.
Niemniej jednak moje życie jest dalekie od normalnego. Czuję się, jakby kamienie wypełniały mi brzuch, a sen przychodzi do mnie w przedziwnych zrywach, jakbym otrzymywała słaby sygnał radiowy. I jeszcze, co jest już totalnie zakręcone, inicjuję seks każdego ranka i wieczora. Nie jest to desperacka próba pokazania, że Hugh nie musi lecieć w tym celu na drugą stronę kuli ziemskiej – robię to dla siebie. Gdyby to było możliwe, wlazłabym w niego i spięłabym nas razem.
Powinnam zadzwonić do Derry – wcześniej nie było szansy odciągnąć ją na bok na pogawędkę w chaosie panującym w domu mamy i taty, i jeszcze nigdy nie czekałam tak długo, żeby przekazać jej tak ważne wieści.
Przeszkodą jest to – i zajmuje mi dłuższą chwilę, nim do tego dojdę – że ta wiadomość ją zaboli. Mój ból stanie się jej bólem – ma to swoje dobre i złe strony.
Mamy zupełnie inne podejście do życia. Derry wykazuje inicjatywę, jest niecierpliwa i jeśli coś jej się zepsuje, od razu to wymienia. Niczego nigdy nie naprawia i niczemu nie daje szansy się zaleczyć. W odpowiedzi usłyszę pewnie od niej, że trzeba znaleźć mi nowego mężczyznę, że jest członkiem jakiejś strasznej agencji randkowej dla bogaczy i zanim się zorientuję, zapisze mnie do elitarnego klubu, gdzie będę musiała pić szampana i rozmawiać o uchylaniu się od płacenia podatków. Nie. Zdecydowanie nie.
Niemal nielegalne jest dzwonienie do kogoś „żeby tylko pogadać”, więc rozważam wysłanie esemesa do Szykownej Petry, by sprawdzić, czy mogę się do niej odezwać. Ale to nie ma sensu. Trzy lata temu, w wieku czterdziestu dwóch lat, Petra urodziła bliźniaczki, które cierpią na coś, co ona nazywa „syndromem szatana”. (Tylko one to mają).
Trójka synów Joego nie może się z nimi równać: dziewczynki praktycznie nie śpią. Jeśli właśnie czegoś nie rozwalają, nie rozsmarowują wokoło czegoś paskudnego, to wydają takie odgłosy – wrzeszczą i wyją okrutnie – które potrafią zszargać nawet najmocniejsze nerwy. Biedna Szykowna Petra…
Trudno oszacować, w jakim stopniu naprawdę jest szykowna. Ma dystyngowany akcent, ale nie taki, który od razu wywoływałby niechęć wobec niej; jako dziecko większość rodzinnych wakacji spędzała, chodząc po zagranicznych galeriach sztuki, ale zamiast umierać z nudów jak każda normalna osoba, nadal rozpływa się w zachwytach nad holenderskimi mistrzami. I jeszcze obiad nazywa „wieczerzą”.
Poznałyśmy się ponad dziesięć lat temu, kiedy opiekowałyśmy się pięciolatkami – córka Petry, Anne, chodziła do klasy z Kiarą. Petra przyjrzała się bandzie piszczącego różu i wymamrotała: „Cóż to za nowe piekło?”.
Dla mnie to było jak zakochanie się.
Ze wszystkich moich przyjaciół Petra najlepiej rozumie to, co czuję do Hugh. Ale dzwonienie do niej jest niemożliwe, bo ona musi przerywać rozmowę co kilka sekund, żeby ryknąć na bliźniaczki, a odwiedzanie jej jest jeszcze gorsze, bo zwykle kończę z porcją pieczonej fasolki we włosach. Spotykanie się z Petrą gdzieś poza domem również nie wchodzi w rachubę, bo opiekunki do dzieci przychodzą raz, po czym uciekają z płaczem i przysięgają, że nigdy już tam nie wrócą – też zwykle kończą z jedzeniem wsmarowanym w swoje nastoletnie włosy. Pieczona fasolka to ulubiony numer dziewczynek.
Petra wraz ze swoim mężem radzą sobie w ten sposób, że wydzielają czasami jakąś chwilę, kiedy każde z nich wychodzi osobno. Niedziela wieczór to pora Petry. Będę musiała zaczekać aż do wtedy.
Mogłabym napisać do Steevie. Przyjaźnimy się od liceum, ale odkąd Lee ją zostawił, ona nie daje powiedzieć ani jednego dobrego słowa o jakimkolwiek mężczyźnie i pewnie wyleje złość i wściekłość na Hugh.
Ta złość i wściekłość będą wynikać z dobrych chęci – Steevie będzie przekonana, że oferuje ogromne wsparcie. Lecz będzie podchodzić do moich spraw przez pryzmat własnych doświadczeń.
Jeśli nie Steevie, to może spróbuję z Janą? Jest najsłodszą osobą, jaką znam, ale przyjaźni się też – z niewyjaśnionych przyczyn – z Genevieve Payne, i nawet jeśli każę przysiąc Janie, że nic nie powie Genevieve, „niedyskrecja” to jej drugie imię. Hugh powinien być w połowie drogi na drugi kraniec świata, zanim wieści dotrą do Genevieve.
W przypadku każdej z moich przyjaciółek istnieje coś, co powstrzymuje mnie przed swobodnym daniem upustu emocjom i jestem zszokowana, że tak właściwie to nie mam żadnej psiapsióły, której mogłabym zaufać każdą cząstką siebie. Jestem żałosnym smutasem… no chyba że to jest normalne, że ma się grupę przyjaciół, spośród których każdy przydaje się do czegoś innego. Może tak mają dorośli. Może powinno się mieć „portfolio” przyjaciół?
Słodki Jezu, to okropne i już nigdy coś takiego nawet przez myśl mi nie przejdzie. Nawet jeśli będę podejrzewać, że to prawda.
Prawda jest taka, że do tej pory Hugh był moim najlepszym przyjacielem.
Nie mam przed nim niemal żadnych sekretów, zawsze mnie wspierał, niezależnie od tego, co się u mnie schrzaniło – i jak to się wszystkim zdarza, było tego sporo: regularne kłótnie z Neeve, stresujące sytuacje w pracy oraz różne dziwaczne i przypadkowe sprawy (jak na przykład opryszczka na powiece).
W porządku, dzwonię do Derry! Nie, nie Derry. W takim razie Szykowna Petra. Nie, to bez sensu. Przeglądam w myślach tę samą listę. Co miałabym właściwie powiedzieć. Ten stan zawieszenia jest dla mnie czymś tak nowym, że nie mam na to jeszcze odpowiednich słów. Takie rzeczy raczej się nie zdarzają na przedmieściach Dublina.
Ale może jestem po prostu pierwsza spośród wielu następnych. Może wkrótce wybuchnie prawdziwa epidemia. Zostanę trendsetterką i ludzie będą mówić: „Świetnie wyglądasz w tych swoich zabawnych strojach i z tym swoim nowoczesnym małżeństwem”.
Boże, już sama ta myśl jest straszna. Jeśli Hugh wyjedzie, następne pół roku będzie koszmarem. Mogłabym zniknąć, a potem wrócić, kiedy – jeśli? – on wróci.
Nie, to niemożliwe. Będę musiała tak przedstawić tę wiadomość, jak zrobiłabym z kłopotliwą sytuacją w pracy, i sprawić, by zabrzmiało to jak coś, co ustaliliśmy wspólnie, jak coś pozytywnego czy wręcz pożądanego. Tworzę w myślach oświadczenie prasowe.
Amy i Hugh z podekscytowaniem dzielą się z wami nowym etapem ich małżeństwa: sześciomiesięczną przerwą, podczas której każde z nich pójdzie własną drogą po to, by później połączyć się ponownie w jeszcze bardziej kochającym i lojalnym partnerstwie. Tak, a wy, frajerzy, z waszymi linearnymi, monogamicznymi małżeństwami, powinniście czuć się zawstydzeni. Nie ma potrzeby, żeby żałować Amy. Zamiast tego powinniście jej zazdrościć.
Czy ktoś da się na to nabrać? Kto wie? Ale może w ten sposób uda mi się choć częściowo ocalić moją dumę. Tymczasem potrzeba mi kilkoro ludzi, z którymi mogę być zupełnie szczera – chociaż i tak będą musieli przysiąc, że dochowają tajemnicy, bo wstyd wynikły z rozprzestrzenienia się prawdziwej wersji wydarzeń sprawiłby, że stałabym się miejscową atrakcją. Wszędzie, gdzie bym poszła, ludzie rzucaliby mi ukradkiem współczujące spojrzenia i mówiliby: „Dała mężowi sześć miesięcy na to, żeby się wyszalał. Co z niej za kretynka?”.
Czy jestem kretynką? (Pewnie nie powinnam używać tego słowa).
Rzecz w tym, że jeśli zakładamy zwykłą kolej rzeczy, to Zdradzający Mężczyzna = Kompletny Drań. Wszyscy co do tego się zgadzamy, prawda? Tak jak mój pierwszy mąż. Richie Aldin = Kompletny Drań, tu nie ma żadnych wątpliwości. Albo jak mąż Steevie – Lee. Zakochał się w swojej asystentce w pracy i wszyscy wiedzieliśmy, na czym stoimy: Lee = Kompletny Drań; Steevie = Rzeka Łez, jak w tej znanej piosence Cry Me a River. Po wielu miesiącach Lee usiłował odzyskać starych przyjaciół, ale mimo że część jego kumpli może i spotkałaby się z nim pod osłoną nocy, wszyscy wiedzieli: Lee = Kompletny Drań. Unikano go.
Upłynęło jeszcze więcej czasu i melodia obrazująca życie Steevie zmieniła się z Cry Me a River na I Will Survive, a potem na I’m Gonna Dance On Your Grave One Day, Play Maracas and Sing Olé, a Lee pozostał Kompletnym Draniem.
Hugh nie jest Kompletnym Draniem. Kocha mnie, sprawianie mi bólu jest dla niego torturą, lecz obdarzanie współczuciem osoby, która mnie rani, wydaje się zbyt dziwaczne, by ująć to w słowa.
Z butelki zniknęło już sporo wina, a w moim koszyku w sklepie internetowym pojawiła się torebka kuferek od Ganniego. I wtedy otwierają się drzwi wejściowe. Podskakuję i idę do przedpokoju. To Hugh w koszulce Joy Division, która kiedyś była czarna, ale po licznych praniach wyblakła do barwy delikatnego węgla drzewnego. Pasuje mu. Przyglądałam mu się na różne sposoby przez tych ostatnich kilka dni i jego seksapil jest niemal szokujący – nietrudno zrozumieć, dlaczego Genevieve Payne ciągle się do niego przystawia.
– Hej. – Zatrzymuje się zakłopotany.
– Gdzie byłeś? Dlaczego nie napisałeś mi esemesa? Jeszcze nie wyjechałeś, więc mógłbyś się, do cholery, trochę wysilić.
Trzyma liczne reklamówki, a spoza jego pleców wyziera coś wielkiego.
– O co chodzi? – pytam. – Byłeś na zakupach?
– Tak, ja…
Obchodzę go, żeby rzucić okiem na to, co tam usiłuje przemycić. Kiedy widzę, co to jest, mam wrażenie, jakby mi ktoś walnął pięścią w brzuch. To ogromny plecak.
To jest prawdziwe. To dzieje się naprawdę. Byłam totalnym jełopem, wmawiając sobie, że może tego nie zrobi.
– Wielki plecak. – Język nie działa mi sprawnie.
– Nie chciałem, żebyś to zobaczyła.
– Co jest w tych torbach? Mogę zerknąć? – Dlaczego to sobie robię? Czy nie byłoby lepiej nie wiedzieć?
– Amy, nie…
– Serio, wszystko gra. Chcę to zobaczyć. – Chcę pokazać, że jestem równiachą, że nie mam nic przeciwko temu.
– W porządku.
Idziemy do salonu, gdzie Hugh niechętnie pokazuje kilka kolorowych koszulek – stanowczo zbyt radosnych. W życiu bym takich nie zaakceptowała. To dziwne i okropne zostać tak wykluczoną z jego życia.
Teraz wyciągnął białą lnianą koszulę, jaką zakłada się na drogie kolacje w ciepłych krajach. To jest już dla mnie niemal nie do zniesienia, ale kontynuuję.
– A to? – Znalazłam coś małego, niebieskiego i frotté.
– To jeden z tych ręczników, które schną bardzo szybko. – Rozwija wielki ręcznik kąpielowy. – Używasz go, potem on wysycha w dwadzieścia minut i możesz go znów zrolować w takie małe zawiniątko. Prawie nie zajmuje miejsca w plecaku.
– To… bardzo poręczne.
– Daj spokój, Amy. Kończmy to.
– Naprawdę wyjeżdżasz?
– Przykro mi, kochanie. – Wygląda na zasmuconego i zawstydzonego.
– Kiedy zamierzasz powiedzieć o tym dziewczynkom?
– Jutro. Spotkamy się tu o dziesiątej.
– Nawet Sofie?
– Tak.
Serce mocno wali mi w piersi. Stoimy pośród toreb i różnych ustaleń.
– To jest naprawdę trudne – mówię zduszonym głosem.
– Przepraszam.
– Wiem, że nikt nie ma drugiej osoby na własność, ale przyzwyczaiłam się do myślenia, że jesteś mój. A teraz będę musiała… dzielić się tobą.
Przytaknął nieporęcznie.
– Nawet twojego penisa uznawałam za coś, co należy do mnie.
Potakuje ponownie.
– Jeśli czujesz, że nie masz prawa mnie zostawić, to nie masz również prawa seksić się z nikim poza mną, rozumiesz?
– Wiem.
– Zawsze byłeś dla mnie miły i robiłeś wszystko, o co cię poprosiłam.
– Kocham cię.
– Przyzwyczaiłam się do tego, że mogę na tobie polegać, i teraz trochę się przez to nienawidzę. Ale co mam innego zrobić? – Głos mi drży. – Musimy ufać ludziom. Nie możemy iść przez życie całkowicie samowystarczalni. – Muszę go o coś spytać. – Czy to moja wina? Zrobiłam coś… nie tak?
Kręci głową.
– Tu chodzi tylko o mnie. To nie ma nic wspólnego z nikim.
To mnie w pewnym sensie uspokaja i łzy ulgi wypełniają mi oczy.
– Przepraszam – mówi ze szczerością. – Nienawidzę siebie za to, że cię ranię.
Przez chwilę mam wrażenie, że się rozryczę, lecz potem opieram koniuszki palców na jego klatce piersiowej i popycham go na sofę. Gramolę się mu na kolana i dosiadam go, obejmuję jego twarz dłońmi, pocieram palcami brodę i całuję namiętnie. Podnoszę jego koszulkę i gładzę klatkę piersiową. Nawet pachnie inaczej – seksownie, obco, jakbym w ogóle go nie znała.
– Dziewczynki? – protestuje słabo.
– Nie ma ich. – Kiara opiekuje się Finnem, Pipem i Kitem. Bóg jeden wie, gdzie jest Neeve, a Sofie może wrócić w każdej chwili, ale to bez znaczenia. Rozpinam mu dżinsy i zsuwam się, żeby polizać czubek jego drgającego penisa. Wyciągam go powoli i zaczynam ściągać mężowi spodnie.
– Jesteś pewna, że nikt nam nie przeszkodzi? – pyta nagląco.
– Jasne.
Wstaje i zrzuca z siebie resztę ubrań. Ciskam poduszki na dywan i przyciągam Hugh do siebie. Niezgrabnymi ruchami rozpinamy moją sukienkę i ściągamy moje majtki.
Od lat nie robiliśmy tego nigdzie indziej niż w łóżku, ale od niedzieli kochamy się w całym domu – pod prysznicem, w wannie, nawet na suszarce koło zlewu, bo naoglądałam się tego w jakimś duńskim serialu. (Muszę przyznać, że to wcale nie jest takie sexy, jak wygląda w telewizji – aluminium ziębiło mnie w tyłek, ugięło się i wydawało łupiące dźwięki przy każdym pchnięciu. Było to tak głośne i sprężyste, że zaczęłam się obawiać, że wgnieciemy suszarkę na stałe. Kuchnię robiliśmy zaledwie trzy lata temu. To była ogromna radość: mieć w domu choć jedno pomieszczenie, które nie wygląda strasznie. Tak więc kiedy podskakiwałam na suszarce, jedyne, co odczuwałam, to był niepokój).
Przejmuję inicjatywę, kładę Hugh na poduszkach i nalegam na zmianę pozycji co chwilę. To jest niczym pokaz – zobacz wszystko, co Amy ma do zaoferowania! Nawet próbuję – najwyraźniej obraz Alastaira jest wciąż świeży w mojej głowie – pozycji na odwróconego jeźdźca, ale nie potrafię usadowić się pod właściwym kątem. Niemal zgięłam wpół penisa Hugh, a on i tak nie chciał wejść.
– Przestań – prosi cicho. – Zaraz mi go złamiesz.
Zawzięcie próbuję dalej.
– Chodź tu. – Bierze mnie w ramiona i zaczynamy wykonywać jeden z naszych sprawdzonych układów. Kochaliśmy się już dzisiaj – tego ranka przed pracą. (I wczoraj wieczorem. I wczoraj rano. I jeszcze poprzedniego wieczoru).
Dopada mnie jednak depresja. To, co robimy, jest pozbawione radości. Hugh próbuje kilku rzeczy, które zwykle się sprawdzają, lecz ja przyśpieszam sprawy, bo chcę już tylko, żeby to się skończyło. On wreszcie dochodzi i w ciszy, która po tym nastaje, unosi się na łokciach i spogląda mi w oczy.
– Kocham cię – mówi. – Wrócę.
– Czy zawsze będziesz mnie kochać?
– Tak.
– Powiedz to.
– Zawsze będę cię kochać.
– Powtórz.
– Zawsze będę cię kochać.
Ale niezależnie od tego, jak często to powtarza, nie potrafię poczuć się bezpiecznie.