11
NIEDZIELA, 11 WRZEŚNIA

– Zarezerwowałem lot.

Serce zaczyna mi łomotać. Jest niedziela, właśnie minęło południe, nadąsana i opryskliwa leżę w łóżku, przeglądam gazety, bo to się liczy jako praca, a tak długo, jak pracuję, mogę udawać, że moje życie nie wykoleiło się zupełnie. Co kilka minut pika mój telefon – zdjęcie Hugh z jego magicznym ręcznikiem zalało Facebook – powiadamiając mnie o esemesach, tweetach i nieodebranych połączeniach. Mam siedemdziesiąt jeden nieprzeczytanych wiadomości w komunikatorze na Facebooku – siedemdziesiąt jeden!

Nigdy ich nie przeczytam. Pośród ich nadawców znalazłaby się pewnie garstka prawdziwych przyjaciół, ale większość jest jak łowcy ofiar wypadków, adwokaci, którzy wyszukują klientów wśród pacjentów pogotowia ratunkowego. Jestem tego świadoma – i Bóg jeden wie, że to nie jest coś, z czego należy być dumnym – bo zachowałabym się tak samo, gdyby, powiedzmy, Genevieve Payne opublikowała notkę informującą, że jej mąż wyrusza w podróż. Byłabym podniecona. Owszem. Całkowicie. I jak szalona słałabym esemesy do wszystkich, żeby przekonać się, czy ktoś wie coś więcej.

Taka po prostu jest ludzka natura – wychodzimy z błędnego założenia, że istnieje ograniczona liczba katastrof, którymi można obdzielić ludzi, i sądzimy, że jeśli coś dzieje się komuś innemu, my zostaniemy oszczędzeni.

Hugh cały ranek sprzątał w domu. On, Neeve i Kiara działali energicznie, trzaskali, szurali, odkręcali wodę, wołali coś do siebie nawzajem. Pewnie stara się być miły, jakby to, że odkurzy mi lampę, miało stanowić dla mnie źródło wielkiego pocieszenia przez te sześć miesięcy, kiedy go nie będzie.

Powinnam być z dziewczynkami, pokazywać im, że można na mnie polegać, ale chcę ukarać Hugh, póki tu jeszcze jest.

W pewnym momencie przychodzi do sypialni, wyglądając schludnie i porządnie z dłońmi w rękawiczkach do sprzątania i miską pełną środków czyszczących.

– Mogę teraz posprzątać naszą łazienkę?

– Nie.

– Ale…

– Nie, durnoto. Wynoś się.

A teraz znów się pojawia, tym razem rzeczywiście z jakąś wiadomością.

– Dublin… Dubaj… Bangkok.

Jakby mnie cokolwiek obchodził plan jego podróży.

– Kiedy?

– Wtorek.

– Ten pojutrze?

– Tak.

O Boże. On naprawdę wyjeżdża – i to tak szybko.

– Amy, czy ja dobrze robię?

To jest niespodzianka, duża, dobra. Siadam pośpiesznie i starając się stłumić przejawy nadziei w głosie, mówię:

– Nie musisz wyjeżdżać.

Teraz jest mi przykro, że opublikowałam ten wpis z nim i jego ręcznikiem. Będę musiała znaleźć sposób na załagodzenie sytuacji, ale to najmniejsze z moich zmartwień.

Siedzi nieruchomo, spięty i zamknięty w sobie. Przez dosyć długą chwilę nie odzywa się i trudno jest powstrzymać się od tego, by nie wyskoczyć z jakimiś sugestiami i zapewnieniami.

– Przepraszam – mówi w końcu. – Mam tylko… Nic mi nie będzie.

To rozczarowanie jest dla mnie wręcz druzgocące.

– Jednak wyjeżdżasz? – Mam ściśnięte gardło.

– Tak. Ale śmiertelnie się boję. Czy mnie nie napadną? Czy będę czuł się samotnie? Czy ludzie uznają, że jestem żałosny? Facet w średnim wieku, który chce na nowo przeżyć młodość…

Tutaj powinnam zapewnić go, że wszystko będzie dobrze.

– Zanim zjesz swoje pierwsze naleśniki z bananami na Khao San Road – mówię – ukradną ci paszport, twoje konto w banku wyczyści prostytutka, która wcześniej sprzeda ci historyjkę o swoich życiowych problemach, i zorientujesz się, że przez przypadek zostałeś kurierem narkotykowym. Widziałeś przecież tyle filmów.

Hugh śmieje się nieco nerwowo.

– A ty będziesz musiała tam przyjechać i wpłacić kaucję, żeby zwolnili mnie z więzienia.

Wzruszam ramionami.

– A co, jeśli spotkam kogoś i uznam, że możesz tam zostać?

Znów ten nerwowy śmiech.

– Amy, obiecuję, że wrócę.

Kto to może wiedzieć? Może po prostu postanowił mnie zostawić w bardziej wyszukany sposób.

– Wtorek to jest trzynasty września, więc wracasz trzynastego marca w przyszłym roku. – Boże, to całe wieki.

– Albo coś koło tego.

– Coś koło tego? Nie, Hugh. Nie próbuj kombinować. Masz wrócić trzynastego marca.

– W porządku.

– Posłuchaj mnie – mówię naglącym tonem. – Nawet jeśli wrócisz, będziesz już inny. I ja też mogę się w tym czasie zmienić. „My” przestanie już istnieć.

– Może będzie lepiej – rzuca.

Teoretycznie. Zawsze zakłada, że jakoś przezwyciężę zazdrość. Że będę w stanie pogodzić się z nieznanymi mi dotąd częściami Hugh, świadoma dziewczyn, które przeleciał, tego, jak się bawił, tych sześciu miesięcy, podczas których żył pełnią życia beze mnie.

– Nie jedź – szepczę. – Proszę, Hugh, ja tego nie przeżyję. I nie mów, że to musi oznaczać, że nie jesteśmy wystarczająco silni. To jest prawdziwe życie. Nie możesz tego po prostu przeczekać?

– Próbowałem.

– Poczekaj jeszcze trochę.

Kręci głową.

– Nie mogę tak dalej żyć.

Przeklinam łzy, które napływają mi do oczu.

– Nie mogę tak dalej żyć – powtarza. – Tak mi przykro, Amy.

– Facebook – mówię. – Zamierzasz umieszczać tam zdjęcia z miejsc, które będziesz odwiedzać? Z… kimkolwiek tam będziesz? – Wyobrażam go sobie siedzącego przy ognisku… wygląda młodo, jest opalony… otoczonego przez laski w bikini z chustkami na głowach. – Bo nie możesz tego robić. Pomyśl o naszych dziewczynkach. Nie możesz pozwolić, żeby zobaczyły… cokolwiek tam… no wiesz…

– Powstrzymam się od tego.

– Lepiej, żeby tak, kurwa, było.

– Przykro mi, Amy. Za to wszystko.

– Och, odwal się po prostu.

Gdybym tylko miała z kim pogadać. Zawsze mogę przecież skorzystać z dziwacznej propozycji mamy, żeby razem napić się wina, ale mój świat wywrócił się do góry nogami i nie mogę teraz zajmować się matką, która zachowuje się zdecydowanie nietypowo jak na siebie.

I jakby świat usłyszał o mojej potrzebie znalezienia powiernika, rozlega się dzwonek mojego telefonu. Ale najwyraźniej świat jest nieco przygłuchy, bo osobą dzwoniącą jest Maura. Znowu. Mam już trzy nieodebrane połączenia od niej. W momencie gdy ta liczba przekracza cztery, moja najstarsza siostra odwiedza delikwenta osobiście, a to byłaby katastrofa. Może udzielić Hugh solidnej reprymendy i choć może on na to zasługuje, w niczym by to teraz nie pomogło.

Wzdycham i odbieram telefon.

– Maura?

– Dobrze się czujesz? Wiadomo już, kiedy wyjeżdża?

– Nie. – Nie mogę jej jeszcze o tym powiedzieć. Nie mam siły do melodramatów.

– Powinnaś wiedzieć, że teraz dosyć wyraźnie wchodzisz w rolę kozła ofiarnego.

Maura zrobiła kurs objaśniający role przyjmowane przez członków rodziny, w której rodzice są nieobecni. Podobno rozróżnia się pięć takich ról: bohater, kozioł ofiarny, aktywator, zagubione dziecko i maskotka. Maura była oczywiście bohaterem i wydawała się zachwycona taką oceną. Declyn, najmłodszy i najsłodszy z O’Connellów, był naszą maskotką. Miała problemy z dopasowaniem Joego, Derry i mnie do pozostałych ról, ale chyba po prostu uznała, że wszyscy jesteśmy kozłami ofiarnymi. Nawet Declyn był kozłem ofiarnym przez jakiś czas, kiedy ujawnił swoją orientację seksualną.

– Jeśli Hugh nie wyjedzie – oznajmia – wycofam swoje zarzuty. Na razie jednak będziemy cię nazywać kandydatką do roli kozła ofiarnego.

Równie dobrze mogę pogodzić się z byciem naczelnym kozłem ofiarnym.

– Na razie, Mauro.

– Wkrótce pogadamy.

Niestety, tak niewątpliwie się stanie.

Wracam do iPada i niedzielnej prasy. „The Times” zamieścił obszerną, pozytywną notkę na temat mojego klienta, Bryana Sawyera, brytyjskiego triatlonisty, który został uchwycony przez kamerę, kiedy wcześniej tego roku kradł łyżeczki w restauracji Marcusa Waringa. Bryan obrócił w żart kradzież łyżeczek, twierdząc, że zrobił to w ramach wyzwania. Potem jego była żona sprzedała prasie opowieść o tym, że Bryan jest kleptomanem i że nieraz podwędzał serwetki z restauracji Jamiego Olivera. (Pojawiło się jej zdjęcie, na którym siedzi smutna przy stole na dwanaście osób z serwetką Jamiego przy każdym nakryciu).

Zgłosił się też pewien hotelarz: podobno Bryan ukradł u niego dwa ręczniki kąpielowe; inny hotelarz oskarżył go o kradzież siedmiu drewnianych wieszaków na ubrania. Rozpętała się burza w mediach, sponsorzy Sawyera się wycofali i był w okropnym stanie, kiedy zgłosił się do mnie pięć miesięcy temu.

Na szczęście go lubiłam – to bezbronny mężczyzna po przejściach, który ma za sobą trudne dzieciństwo – bo w jakkolwiek trudnej sytuacji znalazłaby się agencja Hatch, nie bierzemy się za ratowanie wizerunku osób, które na to nie zasługują. Z mozołem odbudowałam jego życie publiczne – udzielanie się w organizacji charytatywnej, ostrożnie prowadzona obecność w mediach społecznościowych oraz przyznanie się do kleptomańskiego dziwactwa – i wiem, że nie należy się przechwalać, ale dosłownie wymiatam: dwóch spośród jego sponsorów ponownie podpisało z nim umowy, a dzisiejszy pochlebny artykuł wskazuje na to, że moje zadanie niemal dobiegło już końca.

Kilka innych gazet zamieści u siebie, w późniejszych wydaniach, artykuły o pozytywnym wydźwięku – pojawią się też pewnie jakieś ostre sprzeciwy, jak to zwykle bywa, ale nic, co mogłoby Bryanowi zaszkodzić.

Każdego innego dnia byłabym pewnie w zwycięskim nastroju i być może na mój telefon przyszło kilka wiadomości z gratulacjami, wraz z tymi od ciekawskich znajomych żądnych wieści, ale sprawdzanie tego byłoby teraz zbyt ryzykowne.

To, co czuję wobec Bryana Sawyera, to nie tylko duma zawodowa, wiąże się z tym też znacząca pociecha finansowa: otrzymam procent od jego dochodu z patronatów i szczerze mówiąc, to nie mogło pojawić się w lepszym momencie.

Nawet bez tego, że Hugh nie będzie pracować przez pół roku, nie mamy zbyt wiele pieniędzy. Mój dochód jest nieprzewidywalny i rzadko zostają mi jakieś większe kwoty po tym, jak opłacę swoją część podstawowych wydatków domowych.

Oczywiście, że będę miała dostęp do naszych szybko topniejących oszczędności, kiedy Hugh nie będzie. Wściekłość wybucha w moich piersiach. Cudownie było mieć te pieniądze. Świadomość, że tak wiele domowych problemów może zostać rozwiązanych, dawała mi nieopisaną przyjemność, a teraz Hugh – pieprzony Hugh – przepuści te środki na swój kryzys wieku średniego.

Czy to jest nieracjonalne z mojej strony? Bo przecież to od jego ojca pochodziły te pieniądze. A Hugh opłacał szkołę mojej bratanicy, ponieważ jej biologiczni rodzice mają wieczne problemy z płynnością finansową i już dawno odpuściliśmy sobie proszenie ich o jakąkolwiek pomoc. No i też jego dochód jest znacznie wyższy od mojego, więc to on zawsze wkładał więcej niż ja na nasze wspólne konto i nigdy nie gderał z tego powodu.

To, kto ma rację w tej sytuacji, jest okropnie zagmatwane.

Przeglądam resztę gazet i jak zwykle wypatruję potencjalnych klientów. Celebryta, który dał plamę i teraz potrzebuje odbudowania swojego wizerunku w oczach opinii publicznej, może stać się moim potencjalnym celem.

Ale mam taki zamęt w głowie, że ciskam iPadem na łóżko, opadam na poduszki i analizuję przepełniające mnie emocje.

To wszystko za bardzo przypomina mi czas, kiedy Richie mnie zostawił. Wtedy, po okresie regeneracji, obiecałam sobie, że już nigdy nie będę taką kobietą, a mimo to właśnie nią teraz jestem. Czy na tym polega życie? Zmusza nas, żebyśmy stanęli twarzą w twarz z naszymi najgorszymi lękami, aż przestaniemy się ich bać?

Czy to możliwe, że podświadomie jesteśmy współwinni ich ujawniania się? Czy to teraz zrobiłam? Bo gdzieś po głowie krąży mi jakieś niewyraźnie przeświadczenie, a może mit lub legenda, że ludzie spotykają swój los właśnie na tej drodze, którą obrali, by go uniknąć. Najwyraźniej byłam przekonana, że wybierając Hugh, ucieknę przed losem osoby porzuconej, ale – choć minęło sporo czasu, zanim do tego doszło – wybrałam dokładnie takiego człowieka, który przyczynił się do powtórzenia tego schematu.

Cóż, jest to pewna komplikacja.

Być może powinnam po prostu być wdzięczna za to, że przeżyłam ponad siedemnaście szczęśliwych lat z Hugh. Ostatnio pojawia się całe mnóstwo artykułów, według których „ten jedyny” już nie istnieje i zamiast niego są szeregi „tych jedynych”. Że każdy związek ma z góry określoną żywotność i że prędzej czy później zakończy się wspólna droga partnerów i nadejdzie czas, żeby przenieść swoje uczucia na inną osobę.

Zastanawianie się nad tym jest po prostu zbyt dołujące. Cokolwiek ma się stać, stanie się, lecz dlaczego nie miałabym odłożyć zamartwiania się na później, kiedy już do tego dojdzie?

I może wszystko będzie dobrze. Ludzie potrafią przetrwać gorsze rzeczy. Znacznie gorsze. Odporność ludzkiego ducha… i tak dalej, i tak dalej.