Kiedy zaszłam w ciążę z Kiarą, nasze życie zmieniło się w zastraszającym tempie.
– Pora, żebyśmy wrócili do Irlandii – oznajmił Hugh. – Tworzymy teraz rodzinę. Musimy kupić dom, a nie możemy pozwolić sobie na londyńskie ceny.
Tak właściwie to irlandzkie ceny też były poza naszym zasięgiem – boom nadal trwał. Ale skoro ceny domów były astronomiczne, to samo dotyczyło zarobków.
Ofert pracy w public relations nie brakowało, jak można było się spodziewać w przypadku gospodarki pełnej radosnych ludzi, rwących się do wydawania swojego nowo nabytego bogactwa. (Co nijak miało się do rzeczywistości, ale nikt z nas wtedy tego nie wiedział).
W ramach badania gruntu, nadal ogromnie zaniepokojona tym, że moje życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, odpowiedziałam na dwie oferty pracy w PR w Dublinie. I nawet kiedy „wyznałam”, że jestem w ciąży, obie firmy chciały mnie zatrudnić – potem pozwoliłyby mi spokojnie urodzić Kiarę i pójść na płatny urlop macierzyński, a następnie przyjęłyby mnie z powrotem do siebie. Jak już mówiłam, gospodarka przeżywała wtedy boom i tak dalej, czego nie da się teraz o niej powiedzieć.
Obecnie moje koleżanki w wieku rozrodczym, które pracują dla jakiejkolwiek większej firmy, mówią, że życie przypomina dystopijną powieść, taką, w której kobiety muszą łykać swoje pigułki podczas publicznej ceremonii odbywającej się każdego ranka w ich firmach. („Obserwują wszystkich uważnie. Nie można nawet wymknąć się, żeby się wyrzygać, bo jesteś na kacu, albo przytyć choć kilogram. Jeśli podejrzewają, że jesteś w ciąży, natychmiast zostajesz oddelegowana do najgorszego projektu, co ma cię skłonić do złożenia wypowiedzenia”).
Kiedy spytałam Hugh, co sądzi o swoich szansach na znalezienie pracy w Dublinie, odpowiedział: „Nie powinno z tym być problemu”. Potem zaczął mówić nieco wymijająco:
– Od kilku lat rozmawiamy z Carlem o założeniu własnego studia nagrań. Może nadeszła na to pora.
– Jak miałoby się to stać?
– Wzięlibyśmy pożyczkę z banku.
– Przy jednoczesnym spłacaniu kredytu na dom? Nie będzie to dla nas zbyt wielkim obciążeniem?
– Jakoś sobie poradzimy – odparł.
– Świetnie.
– Kolejną pozytywną stroną przeprowadzki do Dublina – tłumaczył dalej – jest to, że jeśli oboje będziemy pracować, będziemy mogli liczyć na wparcie naszych rodzin.
– Jeśli chodzi o moją rodzinę, to nie jestem pewna, czy to coś dobrego.
Roześmiał się.
– Daj spokój, w kryzysowej sytuacji Maura mogłaby odebrać Neeve ze szkoły. Jeżeli rzadko będziemy ją na to narażać, jakoś przeżyje tę traumę. Declyn też może popilnować dziecka, jeśli kiedykolwiek uda nam się gdzieś wyjść. No i jest też moja rodzina.
Och! Rodzina Hugh! Są kochani.
Jego mama była ciepła, lubiła przytulać wszystkich i ich karmić; jego ojciec miał błyszczące oczy, był wyrozumiały i zręczny. Miał ogromną niebieską skrzynkę na narzędzia wykonaną z metalu. W środku wszystko było logicznie poukładane, co ogromnie mnie cieszyło, i można było tam znaleźć wszelkie niezbędne narzędzia.
Był przeciwieństwem mojego taty – wszystkie zdjęcia w naszym domu wisiały krzywo, o ile w ogóle wisiały, poskręcane kable sterczały złowrogo z zepsutych gniazdek, a jego próby naprawienia czegokolwiek zawsze kończyły się tym, że tracił panowanie nad sobą, rzucał młotkiem i gwoździem albo śrubką niewłaściwego rozmiaru na podłogę, krzycząc przy tym: „Co za beznadziejne kurewstwo!”, po czym wychodził ciężkim krokiem.
Pewnie wynikało to ze starości domu, że ciągle coś tam nawalało – kurki w łazience odpadały, zawiasy w drzwiach gniły, fragmenty sztukaterii spadały nam z sufitu do talerzy – ale nauczyliśmy się nie zauważać tych rzeczy. Jednej zimy rozwinęła się u nas również wybiórcza głuchota. Oglądaliśmy telewizję w salonie, a wiekowy kaloryfer terkotał tak głośno jak młot pneumatyczny rozwalający twardą skałę. Ogłuszające trzęsienie rozpoczynało się codziennie o siedemnastej, kiedy włączało się ogrzewanie, lecz my po prostu podkręcaliśmy głośność telewizora na maksa, bo woleliśmy nie rozważać alternatywy, czyli tego, że tata wyciągnie klucz z szuflady w kuchni i będzie tak długo nim walić w kaloryfer, aż sytuacja znacznie się pogorszy, a może nawet kaloryfer oderwie się od ściany i gorąca, zardzewiała woda rozpryśnie się po całym pokoju (tak właśnie się stało, gdy „naprawiał” kaloryfer w przedpokoju).
Jeśli mama była obecna przy jakiejś próbie majsterkowania podejmowanej przez tatę, zwykle reagowała zduszonym śmiechem, ale ja pamiętam, że czułam wtedy gulę w żołądku. Nic dziwnego, że teraz cierpię na przewlekły nieżyt żołądka… i że jestem totalnie zakochana w całej rodzinie Hugh. Kiedyś fantazjowałam na temat tego, jak by to było dorastać w takim domu jak jego.
U nas w domu żywiliśmy się pieczonymi ziemniakami i fasolką, bo Maura tylko to potrafiła przygotować. Mama Hugh piekła ciasta i miała zaplanowaną inną kolację każdego dnia tygodnia. Czasami kazałam Hugh to wyrecytować.
– Ale przecież znasz to już na pamięć – uskarżał się.
– Powiedz to, Hugh!
– W porządku. Niedziela: pieczony kurczak. Poniedziałek: curry z resztkami z poprzedniego dnia. Wtorek: gulasz. Środa: zapiekanka z ziemniaków i mięsa mielonego. Czwartek: spaghetti. Piątek: ryba z frytkami i…
– Sobota: wędliny i sałatka. – Wzdychałam z rozkoszą.
– Ale to było nudne, a środa to już było kompletne dno, bo zapiekanka to najgorsza kolacja na świecie.
– Czy nasze życie też może takie być? – pytałam. – Kiedy przeprowadzimy się do Dublina, założymy rodzinę i będziemy żyć jak dorośli?
– Możeee. Ale żadnych zapiekanek.
– Świetnie. Żadnych zapiekanek. Tylko sztywny porządek rzeczy. – Cieszyłam się na taką wizję.
Niesieni falą optymizmu, ale żałośnie nieprzygotowani, przybyliśmy do Dublina w dwutysięcznym roku i wprowadziliśmy się do domu z trzema sypialniami w Dundrum, gdzie mieszkamy aż do teraz. Od razu poszłam do nowej pracy, a tam poznałam Tima i Alastaira.
Oprócz cudownych rodziców Hugh miał też dwóch starszych braci i jednego młodszego, wszyscy zupełnie normalni. Neeve przyjęto z miłością, choć dokładała wszelkich starań, żeby im przypominać:
– Nie jesteś moją prawdziwą babcią. Nie jesteś moim prawdziwym wujkiem.
– Masz rację – potakiwali jej przyszywana babcia Sandie i przyszywany wujek Carl. – Wiemy, że nie jesteśmy prawdziwą rodziną, ale możemy cię mimo to kochać?
– Chyba tak – przyznawała Neeve. – O ile będziecie pamiętać, że jestem wykapanym ojcem.
(W tamtym okresie Neeve pozwalała się ubrać tylko w piłkarski zestaw klubu Rotherham United, czyli czerwoną koszulkę, białe spodenki i czerwone kolanówki. Złotorude włosy miała krótko przycięte i tak bardzo była podobna do Richiego, że ludzie czasami rozpoznawali jego rysy w jej twarzy. Młody gracz z Rotherhamu, który przyjechał do Dublina na wieczór kawalerski, oznajmił:
– To jest mała kopia Richiego Aldina.
– To mój tatuś.
– To widać, mały. Jesteś wykapanym ojcem.
Neeve wyszeptała do mnie:
– Myślał, że jestem chłopcem. – Miała niezłą frajdę. – A co to znaczy „wykapany”?
Przez lata, kiedy ją pytano, kim chce zostać, jak dorośnie, odpowiadała: „Zawodowym piłkarzem, jak mój tatuś”).
Ku mojej rozpaczy prawdziwa babcia, prawdziwy dziadek i prawdziwy wujek Aldin zignorowali podejmowane przeze mnie próby przedstawienia im Neeve. Richie nadal grał w jednej z drużyn na północy kraju, ożenił się ponownie i rodzina Aldinów doznała chyba zbiorowej amnezji, jeśli chodzi o jego pierwsze małżeństwo. Ze względu na Neeve raniło mnie to dotkliwie.
Tymczasem moi bracia i siostry wtrącali się w nasze życie – robili to, kierując się dobrymi intencjami, ale nie wytyczali przy tym żadnych granic.
To była praktyczna pomoc – przywozili obiady do zamrożenia, dostarczali drabiny i wiadra przydatne podczas tapetowania domu, pożyczali nam samochody, zanim zdołaliśmy kupić własny. A co najważniejsze, oferowali pomoc finansową – kto by się tego spodziewał? – kupowanie domu w tym samym miesiącu co zakładanie studia nagrań sprawiło, że zostało nam niebezpiecznie mało środków na życie.
Maura pożyczyła nam pieniądze, tata też się dołożył. Sam to zaproponował – nigdy bym go o to nie poprosiła, bo jeśli prosiłeś o cokolwiek tatę, on automatycznie odmawiał. Nie był złym człowiekiem, tylko z natury uwielbiał się sprzeciwiać.
Próba urządzenia domu, zanim pojawi się nowe dziecko i przy jednoczesnej pracy do bardzo późna, była szaleńczo ambitnym planem i nadal rozpakowywałam pudła z naszymi rzeczami, kiedy odeszły mi wody.
– To za szybko! – zawołałam. – Załatwmy jeszcze jedno pudło, póki mogę!
– Nie! – Hugh szalał z paniki. – Koniec z pudłami. Jedziesz do pieprzonego szpitala.
Kiara przyszła na świat po sześciogodzinnym porodzie, niemal bezbolesnym – już od samego początku była grzecznym dzieckiem – i kompletnie nie przypominało to narodzin Neeve, która pojawiła się na świecie po trzydziestosześciogodzinnych torturach.
Potem wróciłam ze szpitala do domu i choć Kiara była niekłopotliwa, była jednak maleńkim dzieckiem, Hugh zakładał studio, Neeve była zdezorientowana i wszystko ogarniał chaos. Nic nie wydawało się pewne – miałam wrażenie, że stąpamy po grząskich piaskach – i nie udało nam się wprowadzić utartej rutyny, o której marzyłam.
Planowałam sporządzić harmonogramy, próbowałam nawet zaplanować robienie tych planów, lecz było to niemożliwe. Brakowało nam wszystkiego – czasu, energii, pieniędzy – zwłaszcza pieniędzy. Nigdy nie udało nam się osiągnąć równowagi finansowej, ale jakoś sobie radziliśmy.
Hugh aktywnie zajmował się Kiarą (i Neeve, kiedy ta mu na to pozwalała). Był posłuszny i sprawnie wypełniał polecenia. „Zrobię, co tylko chcesz, ale potrzebuję instrukcji”.
Potrafił gotować, tak jakby, jeśli dało mu się przepis, ale kiedy okazało się, że potrafi szyć, śmiertelnie się przeraziłam. Gdzieś musiał być haczyk, prawda? (Nie mam na myśli szycia w stylu wyszywanek, które robią hipsterzy, ale radził sobie z przyszyciem guzika w koszuli i plakietki z imieniem do mundurka szkolnego Neeve). „Mama nauczyła mnie szyć, żebym mógł sobie poradzić z takimi rzeczami, kiedy już będę mieszkać sam”. (Jego mama uwielbiała robótki i to właśnie nas połączyło. Ona świetnie robiła na drutach, a ja byłam dobra w szyciu. Poszłyśmy razem na kurs robienia rzeczy z filcu i przez jakiś czas na każde urodziny i Gwiazdkę ludzie dostawali od nas dziwaczne kapelusze albo torebki).
To właściwie nie powinno zasługiwać na komentarz, że mężczyzna pomaga w domu, ale Hugh tak sumiennie wypełniał swoje obowiązki, że aż robiło mi się go żal. Pamiętam, że pewnej nocy zeszłam na dół, było po drugiej, i Hugh był w kuchni, gdzie napełniał pojemniczki Tupperware purée marchewkowym domowej roboty, żeby zamrozić je na obiadki dla Kiary.
– Co ty wyprawiasz? – zapytałam.
– Zostawiłaś kartkę, żeby to zrobić.
– Ale nie miałam na myśli, że masz to robić w środku nocy. To mogło zaczekać do jutra.
– Ale to może się szybko zepsuć.
– Cholera. Dobra. – Zaczęłam otwierać pojemniczki i po prostu musiałam się roześmiać. – Hugh, spójrz na siebie! Nie tak dawno temu byłeś singlem, który mógł oddawać się seksualnym ekscesom, z kim tylko chciał, w Soho. Teraz utknąłeś na przedmieściach Dublina jako ojciec dwójki dziewczynek, z których jedna nawet nie jest twoja. To wspaniale, że ją „przyjąłeś”.
„Przyjął ją” było naszym domowym żartem, bo tata faktycznie powiedział Hugh: „Postąpiłeś fair, przyjmując dziecko innego faceta. Ja bym się nie pisał na coś takiego”.
I choć nikt inny wprost tego nie powiedział, robili aluzje za każdym razem, kiedy rzucali mi pełne miłości spojrzenia, ściskali za mocno moje ramię i mówili: „Trafił ci się dobry mężczyzna, Amy. Naprawdę dobry”.
– I oto w środku nocy robisz purée z marchewki… Gdzie to wszystko tak się pokiełbasiło?
Spojrzał na mnie i się uśmiechnął.
– Skarbie, ty i ja, wchodzę w to na całego. Na sto procent. Obiema nogami.