23
Siedemnaście miesięcy temu

Tak więc niezwykle gorącego, przedostatniego dnia kwietnia siedziałam w swoim londyńskim „biurze” i przedzierałam się przez liczne maile, kiedy zadzwonił mój telefon.

To była Premilla Routh, moja klientka, aktorka, która zmagała się z uzależnieniem od leków na receptę – a gazeta krajowa dysponowała nagraniem, jak kupowała narkotyki na ulicy.

– Dealer mnie wrobił. – Była tak zdenerwowana, że ledwo potrafiła mówić. – Amy, błagam, pomóż mi. Wywalą mnie z pracy, jeśli to się wyda. I pewnie też stracę swoje dzieci. – Małżeństwo już straciła.

– Kto się z tobą skontaktował? – pytam.

– Marie Vann.

Gorzej już być nie mogło. Marie Vann była pismakiem od szokujących wieści z „Heralda” i specjalizowała się w wykańczaniu osłabionych jednostek. Ludzi cierpiących na choroby psychiczne określała z pogardą jako użalające się nad sobą istoty, które chcą zwrócić na siebie uwagę, więc Premilli raczej nie potraktuje łagodnie. Poproszenie jej, żeby nie pisała o tym, pogorszyłoby jedynie sytuację – jak wszyscy tyrani, Marie Vann miała wielki dar do przerabiania czyichś prób samoobrony dla swoich własnych celów. Jeśli nie postąpię ostrożnie, może skończyć się na tym, że Premilla i ja zostaniemy przedstawione jako agresorki w – nienawistnym bez wątpienia – materiale Marie.

Moim jedynym wyjściem – a nauczyłam się tego od Tima (choć wydawał się bezbarwny i skromny, był świetnym specjalistą PR) – było pominięcie Marie Vann i rzucenie się na łaskę jej szefa.

Ale wydawca „Heralda” był osobą nieprzystępną. Łatwiej byłoby chyba załatwić audiencję u Beyoncé. W swoim arsenale miałam tylko lichy link internetowy do bezpośredniego przełożonego Marie, redaktora działu felietonów. Nazywał się Josh Rowan i, co było irytujące, nie spotkaliśmy się jeszcze – kilkakrotnie zapraszałam go na lunch, ale nigdy się nie zgodził. Obserwowaliśmy swoje profile na Twitterze, lecz to było wszystko, co miałam.

– Zostaw to mnie, Premillo – powiedziałam. – Spróbuj się tym nie martwić.

– Dziękuję, Amy – odpowiedziała zduszonym głosem. – Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Podziękowania były nieco przedwczesne. Nie miałam pojęcia, czy będę w stanie to zrobić, rzadko to robiłam – chyba że dziennikarz był moim bliskim przyjacielem (nigdy) i miałam w zanadrzu obszerny wywiad na wyłączność, którego mogłabym użyć jako karty przetargowej (prawie nigdy).

Zebrałam swoje rzeczy: kurtkę dżinsową, teczkę i ogromną torebkę, wyszłam w uliczny upał i skierowałam się prosto do taksówki. W drodze do siedziby „Heralda” w Canary Wharf napisałam maila do Josha Rowana, pytając, czy może spotkać się ze mną na kawie. Potem zadzwoniłam na centralę „Heralda”, ponieważ dziennikarze należeli do tych nielicznych ludzi na naszej planecie, którzy wciąż odbierali telefony, nawet jeśli było to połączenie z nieznanego numeru. Nic z tego, połączyłam się tylko z jego pocztą głosową. Napisałam więc esemesa do Tima i Alastaira z prośbą o numer telefonu komórkowego Rowana.

Paliło mnie w żołądku – wywoływała to dobrze mi już znana mieszanina adrenaliny i niepokoju. Zaczęłam grzebać w torebce, znalazłam butelkę syropu na zgagę i wzięłam porządny łyk – była już prawie pusta: piję to niemal jak wodę.

Ta część mojej pracy, czyli unicestwienie negatywnego materiału, przypominała wyruszanie na wojnę: analizowanie, przewidywanie strategii mojego wroga, strach przed porażką… Za każdym razem, kiedy rzucało mnie w wir takich wydarzeń, nachodziły mnie myśli, że nienawidzę tego, że muszę to robić, ale – co zabawne – jak tylko wszelkie dramaty same się rozwiązały, zaczynałam tęsknić za tym podekscytowaniem.

Ta sytuacja była tym bardziej istotna, że Premilla miała rację po swojej stronie – uzależniła się od benzo, czyli benzodiazepin, kiedy jakiś niezorientowany w temacie lekarz przepisał jej te środki na uspokojenie tiku nerwowego. Na przestrzeni poprzednich dwudziestu miesięcy z ogromną determinacją starała się uwolnić od nałogu, ale zespół abstynencji był tak trudny do zniesienia, że wpadała w to ponownie. Stabilność jej źródła utrzymania zależy teraz od tego, czy dobrze rozegram tę sytuację.

Po dwunastu pełnych napięcia minutach w taksówce, gdy zerkałam na swój telefon co dziesięć sekund, dostałam wiadomość: Josh Rowan oznajmiał, że może już rozmawiać przez telefon. Ale z racji tego, że w grę wchodziła niezwykle delikatna prośba, sprawę załatwiało tylko spotkanie twarzą w twarz. Ten cały Josh Rowan musi polubić mnie, a przez to i Premillę. Odpisałam mu, że będę w holu jego budynku za pół godziny. Po siedmiu minutach pojawiła się zdawkowa wiadomość: będzie w pubie Black Friar o szesnastej trzydzieści.

Taksówka wysadziła mnie pod pubem o szesnastej trzydzieści trzy. Lokal był słabo oświetlony, znajdowały się w nim ciemne meble i był niemal pusty – dostrzegłam tam kilka małych grupek w rogach, ale nigdzie nie było widać Josha Rowana.

Byłam zaniepokojona, lecz zakładałam, że się pojawi. W międzyczasie dokonałam terytorialnego zawłaszczenia.

Szybko obrzuciłam pub wzrokiem i znalazłam doskonałe miejsce na naszą pogawędkę: tapicerowany boks, na tyle odległy od grupek ludzi, że moglibyśmy tam swobodnie porozmawiać, ale nie skryty na tyle, że wyglądałoby to, jakbyśmy mieli w planach jakieś podejrzane interesy. Na zewnątrz chaotycznie rozstawiono kilka stolików, lecz nie chciałam, żeby przeszkadzało nam słońce odbijające się od ich ocynkowanych blatów – to mogłoby nas oślepiać, a raczej niewskazane byłoby zakładanie okularów słonecznych, skoro kontakt wzrokowy w tej sytuacji jest tak istotny.

Usiadłam i czekałam.

Nie zamówiłam żadnego drinka, bo to nie wyglądałoby dobrze, gdybym żłopała wódkę, a on wziąłby sobie tylko grzeczną herbatkę. Szczerze mówiąc, to miałam nadzieję, że zamówi sobie jakiś trunek z procentami, ale jeśli tego nie zrobi, ja też zrezygnuję z takiego pomysłu. W takich sytuacjach chodzi głównie o powielanie zachowań. Należy pokazywać: „Jestem taka sama jak ty”, „Zobacz, jacy jesteśmy do siebie podobni”, „Tak, możesz mi zaufać”.

Kiedy tak czekałam i zamartwiałam się różnymi rzeczami – a jak zwykle było tego sporo – najbardziej oberwało się mojemu wyglądowi, być może dlatego, że była to jedna z niewielu rzeczy, o której sama decydowałam.

Problemem okazał się mój strój i była to moja wina, bo nie sprawdziłam prognozy pogody. Wczoraj rano w Dublinie było całkiem przyjemnie, ale dzisiaj w Londynie słońce dawało nieźle czadu. A moja sukienka w stylu lat pięćdziesiątych z bawełnianej popeliny w krzykliwe czerwone i różowe kwiaty, z rękawami do łokcia, wyglądała zdecydowanie zbyt wytwornie. Potrzebowałam kurtki dżinsowej dla ostrzejszej stylizacji, lecz umarłabym w niej z przegrzania. Moje pomalowane na niebiesko paznokcie i buty – masywne srebrne sandały – mogły nieco złagodzić mój image, ale istniało spore prawdopodobieństwo, że Josh Rowan uzna mnie za jakąś idiotkę wystylizowaną na Doris Day.

(Na obronę swojego stroju mogę powiedzieć, że uwielbiam tę sukienkę. To jedna z najlepszych rzeczy, jakie Bronagh wyszukała dla mnie – bawełna była tak sztywna, że sukienkę dałoby się niemal postawić).

Nie odważyłam się pójść do toalety, żeby sprawdzić stan swojego makijażu, na wypadek gdybym miała przeoczyć przyjście Josha Rowana. Wyciągnęłam więc z torebki małe lusterko i szybko się w nim przejrzałam. Chryste, co ja mam na głowie? Rano za pomocą lokówki i tony sprayu do stylizacji włosów strzeliłam sobie artystyczny nieład z loczkami i falami, ale po pędzie przez pół miasta moja fryzura przypominała teraz jakiś koszmar.

Zaczęłam szperać w wielgachnej torbie w poszukiwaniu grzebienia i nie potrafiłam go znaleźć. Intensywniej zanurkowałam za drugim razem – robiłam się nerwowa, bo naprawdę go potrzebowałam.

Za trzecim podejściem, kiedy już praktycznie wlazłam cała do torby, dotarło do mnie, że mój grzebień wcale się nie pojawi. Ktoś go zwędził – prawdopodobnie Neeve, ale to mogła być którakolwiek z dziewczynek.

– Suki – wymamrotałam.

– Kto?

Zamarłam zgarbiona nad torebką i kiedy podniosłam wzrok, przed oczami miałam mężczyznę o inteligentnej i nieco zakłopotanej twarzy. Wyglądał na zajętego i udręczonego, rękawy koszuli miał podwinięte do łokci. Wiedziałam, że to on – Josh Rowan. A on wiedział, że to ja.

– Ja…

– Kto? – powtórzył.

Nie miałam wyjścia – musiałam to powiedzieć. Usiadłam prosto.

– Moje córki. Buchnęły mi grzebień.

– A dlaczego miałabyś go teraz potrzebować?

– Mam się spotkać z dziennikarzem. Muszę wyglądać na ogarniętą, żeby potraktował mnie poważnie.

Obrzucił mnie spojrzeniem.

– Dobrze wyglądasz – powiedział. – Ogarnięta. Potraktuje cię poważnie.

Wtedy nastąpiła ta chwila. Kontakt wzrokowy. Bezruch. Coś.

– W porządku. Dobrze. – Ale to napięcie nie minęło.

Z jego głosu wnioskowałam, że pochodzi z Newcastle albo okolic.

Wtedy uderzyła mnie straszna myśl.

– Ale ty jesteś Joshem Rowanem, prawda?

– Nie, skarbie, wyznałaś swoje sekrety obcemu facetowi. – Ku mojemu zaskoczeniu jego twarz złagodniała. – Wszystko w porządku. Jestem Josh.

Zalała mnie fala ulgi.

– Wyglądasz jak na zdjęciu z twojego profilu na Twitterze. Ale z doświadczenia wiem, że ludzie w realu zwykle wyglądają jak starsze, bardziej nieszczęsne wersje siebie z tych zdjęć.

Zmusił się do uśmiechu.

– A teraz załatwimy ci drinka. – Włączył mi się tryb mamuśki, choć byliśmy mniej więcej w tym samym wieku.

– Nie mam czasu…

– Jasne. Nie ma sprawy. – Zaserwowałam mu ciepły, pewny siebie uśmiech. Tak właśnie należało postępować: ciepło, ciepło, ciepło. A potem rozsądnie, rozsądnie… Żadnego dramatyzmu, żadnych wielkich emocji, tylko dwoje dorosłych rozmawiających na dorosłe tematy w dorosły sposób.

Usiadł, lecz wyglądał tak, jakby nie zamierzał zostać zbyt długo. Odniosłam jednak wrażenie, że jeśli uda mi się przeciągnąć go na naszą stronę, odniesiemy sukces.

Trudno stwierdzić, co w nim było takiego specjalnego – zwykłe brązowe włosy, zwykłe szare oczy – ale miał w sobie coś, być może silne poczucie własnej wartości z odrobiną zwyczajnego ludzkiego podejścia, które sprawiały, że stawał się wyjątkowy.

– A więc o co chodzi?

– Marie Vann – odparłam.

Jego twarz natychmiast stężała. Przyglądał mi się w milczeniu.

– Premilla Routh jest moją klientką – zaczęłam delikatnie.

Nadal się nie odzywał i przyglądał mi się tylko nieruchomym wzrokiem z pewnym zakłopotaniem na twarzy.

– Nie pozwól na to – powiedziałam. – Proszę.

– Dlaczego nie?

– Bo to jest podłe.

Zaśmiał się szczekliwie.

– Jest miłą osobą – wyjaśniłam.

– Marie?

– Nie – prychnęłam. – Premilla.

Ale roześmiałam się na myśl, że ktoś mógłby określić Marie jako miłą. Wybiło mnie to z rytmu. On znów się nie roześmiał, lecz nasze spojrzenia się spotkały, napięcie między nami nieco zelżało i w tamtej chwili wydawało mi się, że być może wszystko się ułoży.

– Wiem, że się śpieszysz. I to jest informacja poufna, ale…

– Może jednak napiję się drinka. Na co masz ochotę?

– Masz cudowny akcent – wypaliłam. – Akcent z Newcastle jest moim ulubionym. – Zarumieniłam się. – Przepraszam.

Przewrócił lekko oczami z rozdrażnienia.

– Czego się napijesz?

Sięgnęłam po torebkę.

– Ja to załatwię.

Pokręcił zdecydowanie głową.

– Ja stawiam.

Jeśli on kupował drinki, oznaczało to, że oddaję mu kontrolę nad sytuacją. Ale nie miałam jak uprzeć się przy swoim i nie zrobić sceny.

– W porządku. Dzięki. Dla mnie białe wino. – Chciałam alkoholu i byłam zbyt zmęczona i rozdrażniona, żeby podważać jego decyzję. – Jakiekolwiek. Może być sauvignon blanc. Cokolwiek mają.

– Tutaj w Canary Wharf mamy dosyć wyrafinowany gust. – Trudno było stwierdzić, czy powiedział to ironicznie. Choć pewnie tak było.

– Sauvignon blanc będzie świetne.

Poszedł do baru, a ja dokładnie mu się przyjrzałam. Był dosyć wysoki, ale nie jakoś bardzo, nie miał metra dziewięćdziesiąt. Możecie mnie nazwać staroświecką – albo po prostu niską – lecz wszystko powyżej metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów to już przesada, no chyba że facet to Ashley Banjo, choć – niestety – nigdy nim nie jest.

Josh Rowan miał na sobie jasną bawełnianą koszulę, rozpiętą pod szyją, co sprawiało wrażenie, że czuje się zupełnie swobodnie w redakcji informacyjnej. Brakowało mu tylko tych zabawnych elastycznych podwiązek na bicepsach, które dopełniłyby obrazu typowego człowieka z gazety.

Wyglądał na sprawnego fizycznie, ale coś mi mówiło, że raczej pogardza chodzeniem na siłownię. Bardziej pasowałby do niego mecz pięcioosobowej piłki nożnej w środowy wieczór. A może dorobił się tych bicepsów od przenoszenia mebli w weekend na życzenie swojej żony?

Ponieważ tu z pewnością w grę wchodziła żona – miał obrączkę na palcu i choć nie pamiętałam tego wyraźnie, chyba widziałam jakieś jego zdjęcia rodzinne w mediach społecznościowych.

Byłam zbyt daleko, żeby usłyszeć, co mówił do barmana, ale zauważyłam, że jest uprzejmy. O tym w sumie nie warto nawet wspominać, ale tak wielu ludzi nie grzeszy uprzejmością, że to dało mi nadzieję. Wrócił z winem dla mnie i czymś, co wyglądało na piwo, dla siebie.

– Najlepszy trunek w Canary Wharf. – Przysunął krzesło do stołu.

– Dzięki.

W tej samej chwili podnieśliśmy drinki i automatycznie stuknęliśmy się kieliszkami. Nastąpiła chwila dziwnego milczenia. Nasze spojrzenia się spotkały i poczułam, że się rumienię.

Po kilku niezręcznych sekundach powiedział:

– No dalej. Mów.

Przedstawiłam mu pokrótce problemy Premilli. Słuchał, ale się nie odzywał.

– Naprawdę bardzo się starała – powiedziałam. – Nie zasługuje na falę hejtu, która na nią spadnie, jeśli Marie opublikuje swój materiał.

– Niczego nie obiecuję – oznajmił Josh Rowan – i mówię to serio. Ale zobaczę, co mogę zrobić. A teraz muszę się już zbierać.

Oboje wstaliśmy. Spojrzałam mu w oczy.

– Dziękuję.

– Naprawdę niczego nie obiecuję.

– Ale się postarasz?

Zaśmiał się z lekkim rozdrażnieniem.

– Tak.

Kiedy wyszliśmy z pubu, zderzyliśmy się ze ścianą wczesnowieczornego upału i zaczęłam się rozglądać za taksówką.

– Gdzie teraz? – spytał.

– Heathrow. Lecę do domu.

– Mieszkasz w Irlandii?

– W Dublinie.

Uniósł rękę, żeby zatrzymać taksówkę, zamknął drzwi samochodu po tym, gdy już do niego wsiadłam, i przyglądał nam się, jak odjeżdżamy.

Kiedy tylko skręciliśmy za rogiem i zniknął mi z pola widzenia, zrobiłam długi, nerwowy wydech, a potem zadzwoniłam do Premilli i podzieliłam się z nią względnie optymistycznymi wieściami. Zaczęła mi wylewnie dziękować, co od razu ukróciłam. Zawsze lepiej osłabić oczekiwania klientów, ale coś mi podpowiadało, że najprawdopodobniej załatwiłam tę sprawę.

Mój samolot już dawno odleciał, lecz były jeszcze wolne miejsca na następny lot. Nadal byłam pod wpływem adrenaliny i miałam ochotę spróbować wszystkich drinków, jakie serwowano w hali odlotów, ale udało mi się poprzestać na herbacie miętowej.

Dla zabicia czasu przeprowadziłam solidne śledztwo na temat Josha Rowana, co powinnam była zrobić już dawno temu. To dotychczasowe było raczej dość pobieżne: jest redaktorem felietonów w brytyjskim, ogólnokrajowym czasopiśmie, a ja nie wiedziałam nawet, jak wabi się jego pies. (Ma springer spaniela o imieniu Yvonne, jak odkryłam teraz poprzez wspólnego znajomego na Facebooku). Ma dwóch synów, którzy wyglądają na jakieś dziesięć i dwanaście lat, sadząc po ich zdjęciach, ale trudno mi to stwierdzić z całą pewnością, bo nie znam się na chłopcach. Ma też żonę Marcię. Przeszłam na jej profil i szperanie na nim przyniosło mi większą satysfakcję.

Przyjrzałam się jej zdjęciom z uwagą. Czterdziestoparolatka, atrakcyjna, ale nie uznałabym jej za szczególną piękność. Ciekawe.

Wyglądało na to, że wszelkie wydarzenia z życia Rowanów są dokumentowane przez Marcię – w lipcu poprzedniego roku byli w Portugalii, w tym samym ośrodku, do którego Hugh i ja wybraliśmy się trzy lata wcześniej. Najpierw nie mogłam się nadziwić temu zbiegowi okoliczności, lecz po chwili dopadło mnie przygnębienie, kiedy dotarło do mnie, że jedynie powielam banały klasy średniej.

Oto i zdjęcie Marcii w bikini, a potem kolejne – Jezu, brawo dla niej! – ja w życiu nie założyłabym bikini, nie mówiąc o publikowaniu takich fotek w internecie. Jeśli już koniecznie musiałam założyć strój kąpielowy, wybierałam jednoczęściowy, wiązany na szyi, najlepiej z minispódniczką. Udawałam, że to wynika z mojego upodobania do stylu retro, ale tak naprawdę chodziło o zakamuflowanie fałd na brzuchu. A jeśli już o fałdach na brzuchu mowa – i nie chcę tu wyjść na jędzę, stwierdzam tylko fakt – Marcia mogłaby sobie odpuścić banany. (A może tylko mnie wyskakiwały te reklamy w internecie? Są bardzo skuteczne, bo teraz nie mogę nawet spojrzeć na banana i nie pomyśleć, że coś wylewa mi się w pasie). Jednak – z niewielkim tłuszczykiem na brzuchu czy też bez niego – Marcia wyglądała na dumną ze swojego ciała.

Przeglądałam dalej jej tablicę – i nagle serce aż mi podskoczyło w piersi na widok zdjęć Josha z grupą ubłoconych facetów. Był na półfinale turnieju pięcioosobowej piłki nożnej! Ogarnęła mnie szalona radość na myśl o tym, że dobrze go oceniłam. To dobry znak – bardzo dobry!

Niemal odruchowo chciałam polajkowałać to zdjęcie, ale w ostatniej chwili zdążyłam cofnąć rękę – nie mogłam pozwolić na to, by się zorientował, że go szpieguję.

Dzieliłam uwagę między szpiegowanie Rowanów i kontrolowanie strony internetowej „Heralda” i kiedy mój samolot znalazł się na pasie startowym, żaden materiał na temat Premilli nie pojawił się jeszcze w internecie. Steward polecił, bym wyłączyła telefony komórkowe. Przesądnie wydawało mi się, że dopóki nie spuszczam z tego oka, nic nie może pójść źle. Jednakże podporządkowałam się poleceniu, na wypadek gdyby przeze mnie samolot miał się rozbić. (Mimo że nigdy nie byłam przekonana, że telefony komórkowe zakłócają pracę urządzeń w samolocie, ponieważ kilka razy jeden z moich telefonów przypadkowo pozostał włączony przez cały lot i jakoś nie spadło na nas żadne nieszczęście. Warto się zastanowić, czy linie lotnicze nie każą nam ich wyłączać z czystej złośliwości. Jak z tym, że musimy mieć podniesione rolety w oknach na czas startu i lądowania, i te wszystkie inne bezcelowe rzeczy, które trudno traktować poważnie, a przy których oni się upierają).

Jak tylko wylądowaliśmy, włączyłam ponownie telefon. Ku mojemu zaniepokojeniu odkryłam, że miałam kilka nieodebranych połączeń. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Zamiast odsłuchiwać wiadomości, weszłam od razu na stronę internetową „Heralda” i serce zaczęło mi łomotać w piersi, kiedy zobaczyłam nagłówek: AKTORKA OPER MYDLANYCH UWIKŁANA W SKANDAL NARKOTYKOWY.

Drżącymi palcami przewijałam paskudne informacje na temat incydentu z narkotykami, który przydarzył się Premilli. Poczułam upokorzenie, gdy przypomniałam sobie, jak sądziłam, że udało mi się przeciągnąć Josha Rowana na naszą stronę dzięki smutnej historii Premilli. I jakby w zapowiedzi burzy medialnej, która mnie czekała, oba moje telefony zaczęły dzwonić jednocześnie.

Chrzań się, Joshu Rowanie. Chrzań się.