26
CZWARTEK, 15 WRZEŚNIA, DZIEŃ TRZECI

W czwartki zwykle robię zakupy późnym wieczorem. Planuję, że po pracy pójdę porozglądać się za ładnymi rzeczami. Ale dzwoni mój telefon. To mama i moje serce od razu przyśpiesza.

– Amy, musisz dziś do nas przyjść. Dominik mi odmówił, a ja dziś wychodzę.

– Och! Ale… gdzie ty się wybierasz?

– Po prostu wychodzę. – W jej głosie słychać lekkie rozdrażnienie. – Na drinka.

– Z kim?

– Ze znajomymi.

– Z jakimi znajomymi, mamo?

– Z moimi – syczy. – A Dominik zaczyna strugać ważniaka.

To jest ogromnie niepokojące: radzą sobie ze wszystkim tylko dzięki Dominikowi.

– Co się stało? Odwołał dyżur?

– Nie odwołał. Oznajmił, że nie będzie dostępny. Powiedział, że ma inną pracę.

– Ale…

– Przyjedź tu o siódmej. – Rozłącza się.

To… asertywność mamy i jej brak rozsądku są niespotykane. Spytam Hugh, co powinnam zrobić i… Och! Nie mogę.

To jest dosłownie niewiarygodne, że wyjechał. Jak to możliwe, że wszystko popsuło się tak szybko?

Oddzwaniam do mamy, lecz od razu przełącza mnie na pocztę głosową. Potem dzwonię na telefon domowy, ale sytuacja jest ta sama, więc nie mam wyboru i muszę tam jechać.

Mama ma na sobie skórzaną kurtkę Neeve i czeka na mnie przy drzwiach wejściowych.

– Dzięki za to – mówi. – Jeśli gdzieś nie wyjdę i nie uwolnię się od niego – kiwa głową w kierunku taty – dostanę pierdolca.

– No dobra… – Jestem pewna, że nigdy nie słyszałam, żeby przeklinała. – Z kim wychodzisz?

Chwyta jedną z moich dłoni w swoje ręce.

– Jak się trzymasz, skarbie? – pyta. – Po tym, jak Hugh wyjechał?

– Hm. Ach. Jest trochę dziwnie. Ale to dopiero początek.

– Wiedz, że możesz na mnie liczyć. Możesz wpaść, kiedy tylko zechcesz.

– Więc gdzie teraz się wybierasz?

– Kto jutro ogarnia kolację?

– Maura.

– Och.

Maura jest najsłabszym punktem w pięciotygodniowym cyklu, ponieważ potrafi przygotować jedynie pieczone ziemniaki z tartym serem, co wywołuje ostre narzekanie, że mogłaby przynajmniej zamówić pizzę, bo ma kupę kasy.

Ja przywożę pizze w swoim tygodniu, ale są to tylko takie mrożone ze sklepu, co pewnie też wywołuje narzekanie. Ale chrzanić ich, nie dysponuję takimi środkami jak Maura.

Joe i Declyn dobrze gotują, więc podczas ich dyżurów ludzie są zadowoleni. Tydzień Derry jest klejnotem w koronie, główną atrakcją, której nikt nie chce przepuścić. Derry chętnie wydaje pieniądze i zawsze zamawia w Rasam całe góry pysznego indyjskiego jedzenia.

Coś zapikało na zewnątrz.

– Przyjechała moja taksówka – oznajmia mama. – Wrócę przed jedenastą.

– Wzięłaś telefon? – pytam.

– Tak. – Po tych słowach zmyka.

– Jest włączony?

– Tak. – Jej głos dryfuje ku mnie. Jestem pewna, że kłamie.

Zdezorientowana i pokrzywdzona idę do taty, a on wita mnie okrzykiem:

– A ktoś ty?

– Amy.

– Jaka Amy?

– Amy O’Connell.

– Ja jestem O’Connell. Możemy być ze sobą spokrewnieni?

– Jestem twoją córką.

– A idź w cholerę, ja nie mam dzieci. Kim jesteś?

– Amy.

– Jaka Amy?

– Amy O’Connell.

Po jakichś dziesięciu minutach takich przekomarzanek naprawdę mam ochotę walnąć go młotkiem. Potrafię sobie wyobrazić całą tę scenę: chwytam młotek, rąbię nim tatę w czaszkę, a potem przyglądam się, jak on traci przytomność. Nic dziwnego, że przypadki maltretowania starszych osób są takie powszechne.

Nagle o wiele łatwiej mi zrozumieć mamę i jej potrzebę wyjścia gdzieś z tymi jej tajemniczymi znajomymi.

Nie mogę nawet zalogować się w internecie, żeby wybrać poszewki na poduszki czy poprzeglądać oferty superwakacji, bo w tym domu wi-fi jest tylko w sypialni na piętrze, a lepiej, żebym nie zostawiała taty samego.

Tak naprawdę to wi-fi kradniemy tam sąsiadom, Floodom. Jest mi wstyd z tego powodu, ale historia tego, jak ja i Derry usiłowałyśmy załatwić instalację szerokopasmowego internetu w tym domu, jest zbyt długa i zbyt nudna, żeby ją powtarzać. Jednakże życie bez internetu okazuje się trudne i czasami pokusa, żeby podpiąć się pod wi-fi Floodów, jest wprost nie do odparcia. W ramach rekompensaty kupiliśmy im skrzynkę argentyńskiego wina, ale to Joe poszedł im ją zanieść i z powodów, których nigdy nie poznaliśmy, jakoś im nie wyjaśnił, za co im ją daje. Tak więc chwila na to, by się przyznać, minęła i teraz żyjemy w strachu, że Floodowie zaczną używać hasła.

O dwudziestej sytuacja się pogarsza: tata chce oglądać film dokumentalny o seryjnych zabójcach, a ja chcę – muszę! – zobaczyć Masterchefa. Mam wrażenie, że trudniej mi dzisiaj wytrzymać z tatą niż kiedykolwiek wcześniej. Ale potem sobie przypominam, że podczas tych kilku wieczorów, gdy przyszło mi go pilnować, Hugh był ze mną. We dwoje jest o wiele łatwiej.

– Spodoba ci się to – tłumaczę mu, nie wypuszczając pilota z ręki.

Lecz tata rzuca tak głośnymi i licznymi obelgami pod adresem Marcusa Waringa i nieszczęsnych uczestników programu, że szybko przyznaję się do porażki i przełączam na dokument Jeffrey Dahmer: kanibal z Milwaukee.

– Facet z czajnikiem! – mówi tata. – Jest świetny!