29
SOBOTA, 17 WRZEŚNIA, DZIEŃ PIĄTY

Sobotni poranek… cudowna, rozmarzona myśl, że dzisiaj jest ten dzień, kiedy mogę zostać w łóżku tak długo, jak…

Wtedy sobie przypominam.

W półśnie zderzyłam się z pełną mocą ze stalowymi drzwiami. Z trudem łapię oddech, po omacku szukam włącznika światła, siadam z nadzieją, że to tylko zły sen, ale wiem, że tak nie jest.

Obudziłam się już na dobre – w pokoju panuje jasność. Wpatruję się w jego połowę łóżka. Pusta.

Gapię się w to miejsce, potem podnoszę kołdrę i dotykam prześcieradła, na którym on wcześniej leżał. Gdzie teraz jesteś? Z kim teraz jesteś?

I dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie?

Powiedział, że nie będzie dzwonić, ale ciągle mam nadzieję, że nie wytrwa w tym postanowieniu.

Tęsknota za nim jest wyczerpująca, a chęć, żeby do niego zadzwonić – niemal nie do wytrzymania. Już samo usłyszenie jego głosu przekłułoby mój ból i zapełniło pustkę w mojej piersi. Hugh ma doskonały głos – odpowiedniej barwy, należytej głośności, ciepły i kojący. Nawet wypowiadane przez niego słowa są właściwe. Dobiera je starannie. Nie powie czegoś, jeśli tak nie myśli. Doceniam to w pełni dopiero teraz.

Sięgam po telefon, zerkam na jego numer i przez kilka dobrych sekund rozważam, czy do niego zadzwonić. Odebrałby, bo pewnie uznałby, że to sytuacja awaryjna. I byłby wkurzony na mnie. Chyba lepiej będzie, żebym nie wyrywała się z dzwonieniem do niego, o ile nie będzie to naprawdę konieczne.

Ale czy on nie tęskni za mną? Mnie tęsknota za nim wypełnia od wtorku niemal każdą sekundę.

Szloch sam wyrywa się ze mnie. Nie wiedząc właściwie, o co mi chodzi, walę pięścią w jego stos poduszek i płaczliwym głosem krzyczę:

– Dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie? – Znów uderzam w poduszki. – Skurwiel! – Zadaję kolejny cios. – Ty kompletny draniu! – I jeszcze jeden. – Ty pieprzony, nielojalny kut…

– Mamo?

Cholera! Która to?

Wszystko gra. To Neeve stoi w drzwiach mojej sypialni i patrzy na mnie zszokowana. Neeve poradzi sobie z tym widokiem. Kiara nie byłaby w stanie.

– Dobrze się czujesz? – pyta niepewnie.

– Totalnie zajebiście! – Mam rozpaloną twarz, a słone łzy sprawiają, że szczypie mnie skóra. Walę znów w poduszkę. – Po prostu nie mogę uwierzyć w to, że nie zadzwonił do mnie.

– Mamo, przecież mówił, że nie będzie dzwonić.

– Ale POWINIEN! – skrzeczę, skrywając twarz w dłoniach, żeby Kiara mnie nie usłyszała.

– Hugh taki po prostu jest.

– Zimny jak szlag!

– Nie jest zimny. Jest… myśli w sposób linearny. Czy to właściwe określenie? Jeśli mówi, że coś zrobi, trzyma się tego.

– Powiedział, że zawsze będzie mnie kochać!

– Wróci.

– Wszystko będzie spieprzone. Już nigdy nie będzie tak samo.

– Przygotuję ci herbatę.

Wypada z pokoju, kiedy znów zaczynają mną wstrząsać szlochy.

Po jakimś czasie niewyraźnie do mnie dociera, że wróciła.

– Co zamierzasz dzisiaj robić? – pyta.

Moja odpowiedź przeplata się ze szlochem.

– Cotygodniowe… pieprzone… zakupy.

– Nie, mamo. Nie rób sobie tego.

– Muszę. Potrzebujemy różnych rzeczy!

– Zrób zakupy przez internet.

– Ale ci od zakupów online to bezużyteczne pierdoły – szlocham. – Zamawiam konkretny gatunek jabłek, a oni przywożą coś innego, i to jest najmniejsze z ich przewinień… i wiem, że to nie są prawdziwe problemy, wiem, ale nie oceniaj mnie, proszę.

– Ja się zajmę zakupami – proponuje.

– Ale ty też jesteś w tym do bani. – Teraz już śmieję się przez łzy.

– Serio, ja to zrobię, mamo.

– W porządku. – Wycieram twarz poszewką kołdry. No bo w sumie co takiego złego mogłoby się stać? Nagle strach ściska mnie za serce i chwytam jej ramię. – Nie zapomnij zamówić wina.

– Co dzisiaj robimy? – Lovatt unosi i opuszcza pukiel moich włosów. – Może rozjaśnimy je o kilka odcieni?

W lustrze wpatruję się w niego. Jestem w osobliwym nastroju: cały ten płacz sprawił, że czuję się pusta. Moje zdrętwiałe usta wypowiadają w końcu:

– Nie.

Wzdycha ciężko.

– A co robimy z końcówkami?

To kolejna rzecz, na którą zawsze mnie namawia – naciska, żebym się obcięła, a ja nie jestem na to gotowa. Mogłabym po prostu wyjść. Mogłabym wstać, zdjąć fartuch i wyjść. Drzwi są tak blisko. Wpatruję się w nie, a potem nasze spojrzenia spotykają się raz jeszcze. Przełyka ślinę i mówi:

– Zmieszam tylko farbę.

– Wyleję mojego fryzjera. – Tak się witam ze Steevie.

Przewraca oczami. Bawimy się w to już od trzydziestu lat.

– Nie – mówi. – Amy, to najgorszy moment na podejmowanie ważnych decyzji życiowych. Z nowym będzie równie kiepsko. Prędzej czy później zabraknie ci fryzjerów do wyboru.

– Na świecie są miliony fryzjerów.

– Ale nie tych dobrych. Są jak porządni faceci, występują tylko w małych ilościach.

Czy już przeszłyśmy do rozmowy pod hasłem Wszyscy Mężczyźni To Dranie?

– Chyba nie chcesz skończyć jak ja – kontynuuje – że będziesz musiała sama sobie obcinać włosy?

– Ale ty wcale tak nie masz. – Steevie nosi świetną fryzurę, zwariowanego jeża, który okala jej śliczną głowę. Chodzi do Jima Hattona.

– To eufemizm.

To dosyć dołujące, jak szybko każdy temat sprowadza do tego, że porzucił ją Lee.

Akceptowalne tematy do rozmowy to: zamszowe kozaki, syryjscy uchodźcy, czy należy zorganizować kolejną popijawę przy okazji jakiejś zbiórki na cele charytatywne, ojcowie z alzheimerem – czy uderzenie takiego w głowę iPadem można usprawiedliwić? (Chodzi o lekkie stuknięcie, nie po to, by zranić, ale żeby zbesztać).

– Zamówiłaś już coś? – pytam.

– Oczywiście, że nie. Czekałam na ciebie. – Podaje mi menu.

Boże, jaki tu mają wybór. A każde z dań ma tyle części – halibut z koprem morskim i sosem szampanowym, jesienne warzywa pod kruszonką i ziemniaczki „księżnej”. To brzmi… odpychająco.

– Co bierzesz na przystawkę? – pyta.

Przystawka? Boże. Nie zjem jednego skomplikowanego dania, nie mówiąc już o dwóch.

– Nie biorę przystawki.

– W porządku. W sumie nie szkodzi. Ja też sobie ją odpuszczę.

Ze znużeniem wybieram najmniej ohydnie brzmiący lunch. Potem Steevie pyta:

– No i jak się miewasz?

To jest ten moment, kiedy rozmowa powinna zejść na temat zamszowych kozaków, ale waham się i przyznaję:

– Mam nieco gówniany nastrój.

Kiwa głową.

– To właśnie się dzieje, gdy kochający mąż pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Kiedy Lee odszedł, czułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i po nim skakał.

Czeka, aż jej przytaknę, ale u mnie to nie wygląda tak samo.

– Czuję się… jakbym żyła w wielkim cieniu. Jakby wszystkie żarówki na całym świecie zostały wymienione na te ekologiczne, energooszczędne, które najpierw dają gówniane światło, a potem się rozjaśniają. Tylko że teraz one nie robią się jaśniejsze. Wszystko wydaje się złowieszcze, jakby zaraz miało się wydarzyć coś strasznego. A potem dociera do mnie, że to już się stało.

– Owszem, stało się.

– Przez większość czasu nie mogę uwierzyć, że go nie ma. Nadal mi się wydaje, że jak wrócę do domu, to on tam będzie.

Spotkanie ze Steevie miało być czymś pozytywnym, wesołym – no dobra, może przesadziłam z tym „wesołym”, ale miało to być coś pocieszającego. Tymczasem mam doła głębokiego jak Rów Mariański i ogarnia mnie coraz większa panika.

– Nie zadzwonił do mnie. Jest bez serca.

– Zawsze wiedziałam, że taki jest.

– Naprawdę?

– Owszem. Bez serca. I się łajdaczy.

– Hugh?

– Amy. – Wygląda na zmartwioną. – Dlaczego jesteś taka zaskoczona?

– Twierdzisz, że Hugh mnie zdradzał? Tutaj? W Dublinie?

– Na miłość boską, nie, Amy! Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Mówię tylko, że oni wszyscy się łajdaczą. Hugh podszedł do tego bardziej zawile niż większość facetów. Musiał wymyślić jakiś szalony kryzys i lecieć na drugą stronę kuli ziemskiej, żeby zaliczyć te swoje zdrady tak, by według niego było to w porządku. Ale i tak nadal jest łajdakiem.

No dobra. WMTD. Wszyscy Mężczyźni To Dranie. Cóż, rzecz jasna, ma rację. Tylko czy Hugh jest draniem?

– Wybierasz się dzisiaj na imprezę do Vivi Cooper? – pyta Steevie.

Zaczynam jej to wyjaśniać, ale nagle zmieniam zdanie. Obawiam się, że Steevie może zasugerować, że pójdziemy razem, a tymczasem – z powodów, których sama nie rozumiem – chcę się od niej uwolnić.

– Tak, impreza urodzinowa Vivi.

– Ty i same pary.

Steevie i Vivi się nie przyjaźnią, ale odkąd Lee ją zostawił, Steevie regularnie sugeruje, że jest pomijana przy różnych imprezach, bo nie ma już męża.

– To trudniejsze niż się wydaje – mówi łagodniejszym głosem. – Bycie jedynym singlem przy stole z samymi parami.

Przynoszą nam jedzenie i mam nadzieję, że porzuci ten temat, ale nic z tego.

– To jest kurewsko okropne, Amy. – Głos jej się łamie. – I nie jestem przekonana, czy sobie z tym poradzisz.

Boże. Gapię się na swój talerz, na te wszystkie tajemnicze buły i mazy.

Nie ma szans, żebym cokolwiek z tego wsadziła do ust.

– Nigdy się nie pozbierasz – kontynuuje. – Nigdy nie wrócisz do tej osoby, którą byłaś. Ale z czasem się z tym pogodzisz.

Starając się powstrzymać drżenie w głosie, mówię:

– Znając mnie, pewnie pogodzę się z tym wtedy, kiedy on wróci już do domu.

To miało być śmieszne, ale Steevie wygląda na przerażoną.

– Amy, właśnie wtedy dopiero się zacznie. Gdy oni, no wiesz… – krzywi się – wybacz moje słownictwo: przelecą jakąś inną kobietę, nigdy już nie wracają do tego, co było wcześniej.

Mniej więcej to samo powiedziała mi Derry i właśnie coś takiego zasugerowałam Neeve kilka godzin temu: że kiedy – o ile – Hugh wróci, życie nie wskoczy sobie z powrotem na to samo miejsce, jakby nic się nie stało.

Ale to, w jaki sposób mówi o tym Steevie, kompletnie mnie przeraża.

– Zakładając, że nie wróci z jakąś chorobą weneryczną, opryszczką czy syfem na genitaliach i…

O mój Boże, znów patrzę na te buły i mazy i przypominam sobie, że Lee zaraził ją opryszczką narządów rodnych, więc ona wie, o czym mówi. Zakręciło mnie w brzuchu i docierają do mnie moje słowa:

– Wiesz, Steevie, nie czuję się najlepiej. Przykro mi, ale muszę… – Zgarniam swoją torebkę z podłogi i nerwowo przeglądam portfel w poszukiwaniu gotówki, bo muszę natychmiast wyjść – nie ma czasu na zabawę kartą płatniczą.

Znajduję piątaka. To nie wystarczy. Panika sprawia, że czuję ucisk w piersi. Muszę wyjść! O, jest dwudziestka, dzięki Bogu. I jeszcze jakieś monety. Tak, jakieś dwueurówki. Ciskam je na banknoty.

– Jeśli wiszę ci więcej, później ci oddam. Przepraszam – mówię na bezdechu.

– Amy. – Wstaje i próbuje chwycić moje ramię. – Ja tylko chciałam…

– Wszystko gra, skarbie. – Wykręcam się. – Tylko że coś mi żołądek nawala. Muszę już iść.