Biegnę zakurzoną, szarą ulicą, po obu stronach widzę wysokie, zniszczone budynki. Daleko z przodu jest Hugh i próbuję go wołać, ale mój głos nie działa. To jest niebezpieczne miejsce, zrujnowane miasto, nade mną snajperzy, wrogowie wszędzie wokoło. W ramionach trzymam kilka kociąt, które się wiercą i usiłują mi uciec. Ale kiedy spoglądam w dół, okazuje się, że to nie kocięta, tylko małe dziewczynki. Są tam Sofie, Kiara i Neeve. I jeszcze jedna, dwie, nie – trzy małe Sofie, ich dziecięce twarzyczki wpatrują się we mnie dziwnymi niebieskimi oczami.
Pośród dymu nadal widzę Hugh, lecz on porusza się zbyt szybko. Staram się przyśpieszyć. Wtedy maleńka Sofie, o wiele mniejsza niż reszta, wyślizguje się z moich rąk i nie ma już czasu, by temu zapobiec, więc łapię ją za ucho. Mała płacze z bólu, ale Hugh zniknął i muszę biec szybciej, choć moje nogi są za ciężkie. Niebo aż ciemnieje od mojego przerażenia – jeśli nie dogonię Hugh, nasza rodzina rozpadnie się na zawsze, ale jego już nie ma, nie ma, nie ma.
Nie wiedział, że tam byłam. Nie wiedział, jak bardzo starałam się do niego dotrzeć. Nic dla niego nie znaczę, zupełnie nic, i ta strata jest dla mnie jak cios w klatkę piersiową. Tak bolesny, że mógłby zabić, lecz mnie nie wolno umrzeć.
Potem się budzę.
Leżę w ciemnościach, serce łomocze mi w piersi i mija kilka chwil, zanim to trzeszczenie w moim ciele ustaje. Po omacku odnajduję włącznik światła i natychmiastowa jasność wymazuje nocny koszmar.